„Wielki kuglarz” to epicka historia gadającej lalki skonstruowanej podobno przez „księcia niemieckich matematyków” Carla Friedricha Gaussa.


Wielki kuglarzOpowieść o życiu pięciu chłopaków, potem młodzieńców i mężczyzn, rozpoczynająca się w miasteczku na Ziemiach Odzyskanych nad rzeką nazywaną przez jednych Gniewną, przez innych Wasserbose.

O radości huncwotów, wykpiszy i elegantów. Ich smutkach, miłościach, dobroci i słabościach. O nieustannym poszukiwaniu krainy szczęścia.

A także o ludziach nazywanych kreaturami, którzy objawili się bohaterom książki i w snach, i w rzeczywistości.

„Wielki kuglarz” to epicka historia gadającej lalki skonstruowanej podobno przez „księcia niemieckich matematyków” Carla Friedricha Gaussa. Marionetki potrafiącej posługiwać się słowami, nieskromnymi gestami i cyrkowymi sztuczkami. Lalki, którą na strychu starego domu dawnego właściciela barona Berlichingena znalazł pewien chłopiec.

Hexenmeister – gadający czarodziej – zawładnął wyobraźnią dziecka, młodzieńca i mężczyzny…

Tadeusz Kijański – reżyser, malarz, scenarzysta, scenograf, autor książek, m.in.: Dzikie Serca, Dom Koni, Dziesięć kobiet, Czterech pór roku opisanie, Diabeł Pat, Opowieści znad stołu i kniei. Autor sztuk teatralnych, słuchowisk, filmów fabularnych i telewizyjnych. Selekcja według prozy Waldemara Łysiaka przyniosła mu wiele nagród.
Swoje malarskie projekty i kompozycje dekoracyjne wystawia w wielu galeriach, m.in.: w Niemczech, Danii, USA. W Teatrze Polskiego Radia realizuje cykl słuchowisk pt. Dotyk Głosu.

Tadeusz Kijański
Wielki kuglarz
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 25 listopada 2020
 
 

Wielki kuglarz


Czymże jest nasze życie?
Czymże jest nasze życie? Sceną namiętności,
Muzyką w intermediach są nasze radości,
W matczynym łonie skryci niczym w garderobie,
Na tę krótką komedię strój sprawiamy sobie.
Niebo – to widz rozumny i baczny nad nami,
Który notuje, kto z nas lichą grą się splami,
Grób zaś, co nas ukrywa przed ciekawskim słońcem,
Jak spuszczona kurtyna jest spektaklu końcem.
Tak to, grając, zdążamy do ostatniej mety
I tylko umieramy na serio, niestety.

Sir Walter Raleigh[1]


Przyjacielu…
Możesz tę opowieść przyjąć jako zapis biograficzny albo jak by powiedziała babka Łucja: Bery fanzolone. Możesz też, jak mówiła druga babcia, hrabina Helena, przyjąć jako zapis zdarzeń dwoistych – pomieszkujących na granicy jawy i snu. Opowieści o gadających lalkach, tańczeniu na powietrzu, o sztuczkach uzdrowicielskich mających na celu „wyprasowanie garbu” wariatce Irusi, o gadającym indyku z ogonem jak warkocz spadającej komety – posłużyły li tylko podkolorowaniu niektórych fragmentów z mojego życia. Ale zdarzenia, które opisałem, wydarzyły się naprawdę.
Może tylko zmieniłem nazwiska…?
Nazwy miast, ulic, rzek i ogrodów. Aa… może nie? Naprawdę chciałem się ożenić z Królewną z Żabiego Stawu. Była fascynująca i zjawiskowa. Kochali się w niej wszyscy moi kamraci i wszyscy chcieli pojąć ją za żonę. Ale okazało się, że królewna nie miała w sobie nic królewskiego. Była najzwyklejszą pijaczką i dziwką.
Kiedy spałem odurzony marzeniami – latała na miotle za innymi karlusami. Ale to właśnie ona sprawiła, że zacząłem opisywać dookolny świat. Nauczyła mnie też „bezgranicznie kochać i nienawidzić”. Umarła na chorobę zwaną krwawiączką.
Inna kobieta, którą poznałem w szpitalu, gdzie uznano mnie za martwego i odstawiono do brudownika z kaczkami pełnymi szczyn i basenami z gównem – została moją żoną. Urodziła syna, co wbił się cierniem w moje serce… Kobietę nazywano Engel. Nie była jednak aniołem…
Spotkałem w swoim życiu wielu dobrych ludzi, ale i wściekłych sukinsynów. Kreatury pierwszej wody. Tych drugich więcej. Dużo więcej. Miałem też kilku przyjaciół i kochałem wiele pięknych kobiet. Dzięki nim moje życie mogę nazwać szczęśliwym. Dostąpiłem też szczęścia „niebiańskiego” – większego niż wszystkie skarby Golkondy. Obdarowany zostałem miłością przez kobietę, która urodziła dziewczynkę. Moją córkę. Ale to historia, o której pewnie nigdy nie ośmielę się napisać.
Chciałem jednak pozostawić po sobie ślad. Jak mówiła babcia Helena: Jeśli ktoś nie opowie siebie – nie ma go! Pustka!
Mówią piękni ludzie, ci, których nazywamy energomenusami oddającymi swoją dobrą energię światu, iżby doświadczyć niezwykłego życia, nie wystarcza rozum i wszystko to, co ON-ROZUM wokół nas układa. Trzeba magicznego, kosmicznego cudu, aby nasza gwiazda zalśniła w konstelacji.
Opowiadam więc siebie i swój świat…
Na tych, których nazwałem „wściekłymi sukinsynami i kreaturami” – szczam z wysoka. Z chmur, na których podróżuję.
Bliżej słońca. Bliżej księżyca. Bliżej gwiazd.
Bliżej świata cudów, nazywanego przez babcię Helenę: Cocagne.

PROLOG

Z głośników umieszczonych na metalowych słupach wkopanych po obu stronach schodów prowadzących do dwuskrzydłowych drzwi okazałego budynku – rozbrzmiewała żołnierska piosenka.

Będzie Wielka Rzecz,
Pospolita Rzecz,
Potęga wyrośnie z nas
Na pochwałę wsi, na pochwałę miast.
Na spotkanie dniom
Szklany stanie dom.
Ruszaj! Pierwszy Korpus nasz,
Po tę Wielką Rzecz,
Na zachód marsz![2]

Dom z nowo postawionymi słupami był stary, ale doskonale utrzymany. Świeciły nową farbą pomalowane ostrołukowe okna, arkadowy przedsionek z dwiema kolumnami i zamalowanym herbem dawnych właścicieli posiadłości. Przy dwuskrzydłowych drzwiach, frontem do szerokiego podjazdu umieszczono dwa wykute w kamieniu lwy.
Hałaśliwą muzykę dochodzącą z głośników słyszał siedzący w salonie mężczyzna – graf Otto von Berlichingen.
Potomek średniowiecznego rycerza Gőtza von Berlichingena, rębajły z żelazną pięścią; oficer Waffen-SS osobiście odznaczony przez Adolfa Hitlera Krzyżem Rycerskim Krzyża Żelaznego za męstwo i umiejętności dowódcze w walkach na terenach Polski.
Graf Otto von Berlichingen był młodym człowiekiem, ale jego twarz: zmarszczki na czole, w kącikach oczu i same oczy – wydawały się stare.
Jeżeli można powiedzieć, że oczy wydają się „stare”. Nerwowo oblizywał wargi i szybkimi ruchami rąk pocierał krótko przystrzyżone włosy. Był pijany.
W znoszonym cywilnym ubraniu siedział na masywnym krześle z bosymi stopami opartymi o kant stołu i wychylony niebezpiecznie do tyłu – „huśtał się na krawędzi życia i śmierci”.
Obok na stole leżał pistolet walther P38 z błyszczącymi okładzinami z czarnego plastiku na rękojeści i opróżniona butelka francuskiego koniaku.
Przed frontem rodzinnego domu grafa z wojskowego samochodu studebakera GMC z wymalowaną na drzwiach sowiecką gwiazdą wyładowywano bagaże nowych lokatorów.
Przez zamknięte drzwi salonu Berlichingen wyraźnie słyszał słowa, które po skończonej pieśni wypowiadał radiowy lektor:
Odbudowanie niepodległości Polski, założenie fundamentów i umocnienie Ludowego Państwa Polskiego zawdzięczamy zwycięstwu Związku Radzieckiego nad niemieckim faszyzmem. Zasadniczą przesłanką odbudowania niepodległości Polski jest sojusz polsko-radziecki i braterska pomoc Związku Radzieckiego. To jego niezwyciężona armia rozbiła hitlerowską machinę wojenną…
Otto Berlichingen na moment powstrzymał oddech, wsłuchując się w rozmowy ludzi otwierających drzwi domu.
– Towarzyszu sekretarzu! – wykrzyknął jakiś człowiek wysokim głosem. – Willa, ogród, altany… Cały ten szwabski dom tych Berlin coś tam…
– Berlichingenów, żołnierzu – odpowiedział krzykaczowi drugi głos.
– No właśnie – zgodził się raportujący sprawę. – Jest do waszej dyspozycji, towarzyszu sekretarzu. Wszystko! Tak gadał towariszcz pułkownik: Bez ostatka! Wsjerioz i nadołgo[3].
– Doskonale, żołnierzu. Teraz galopem przyprowadźcie tu jakiegoś doktora – powiedział mężczyzna nazwany sekretarzem. – Moja żona pewnie niedługo będzie rodzić.
– Tak jest! – ucieszył się raportujący. – To się widzi. Znaleźliśmy już jednego takiego. Adolf Hund. Felczer. Tutejszy Niemiaszek, ale kuma po naszemu. Niemiecki pies!
– Pies?
– Hund, czyli pies. Tak?
– No, tak… – Mężczyzna się zaśmiał.
Graf pogroził palcem rozmawiającym za drzwiami mężczyznom i zakołysał się niebezpiecznie na krześle. Gwałtownym ruchem zsunął stopy z krawędzi blatu i chwiejnym krokiem podszedł do końca stołu, gdzie rozłożono makietę wnętrza jego rodzinnego domu; Vohnhausa.
Drewniany model z gotyckimi oknami, storami z bordowego aksamitu przypominającymi kurtyny teatralne, stołem, krzesłami z mahoniu z czarną intarsją, pianinem i biedermeierowskimi fotelami w bordowo-czarne pasy.
Wyjął z pudła drewnianą figurkę z wykaligrafowanym na plecach napisem: Hexenmeister[4] i zaśmiał się głośno.
– Panie czarodzieju… – powiedział, szarpiąc za sznurki poruszające kukiełkę. – Popatrz, panie błaźnie, na te wielkie osoby! – Poruszył palcem nieruchome postacie ustawione na makiecie. – Mój ojciec, dziadek, matka… Gdzie oni są?!
Lalka poruszyła ustami, zmrużyła porcelanowe oczy i przemówiła mechanicznym głosem:
– Ojciec. Matka. Dziadek…
– Tak jest, błaźnie! Zapewne powędrowali do nieba. Nie żyją. Zostali zamordowani przez sowieckie świnie…
Uniósł kukiełkę dość wysoko, wpatrując się w jej porcelanową twarz.
– Rozstrzelali mojego ojca. Generała Ericha von Berlichingena! Kawalera Złotego Krzyża Niemieckiego. – Załkał głośno.
Lalka przewróciła oczami.
– Tak jest. Zabili. – Ścisnął figurkę i odrzucił do pudła.
– Auł…
Wydało mu się, że jęknęła z bólu.
– Dawno temu mówił do mnie ojciec… – wybełkotał i pochylił się nad postacią ubraną w mundur niemieckiego generała z wykaligrafowanym na piersiach napisem: Vater. – Mówił ojciec… – Uniósł dumnie głowę ku niebu i naśladując głos starego człowieka, wycharczał: – „Otto, synu ukochany… Ten dom to nasza ojczyzna. Nasze miejsce na niemieckiej ziemi! Tu się urodziliśmy i tutaj musimy pozostać do końca, Otto”… – Pochylił się nad figurką ojca i ucałował w głowę. – Koniec przedstawienia, generale. – Uniósł prawą dłoń jak do przysięgi. – Przepraszam… za… ten teatrzyk, ojcze…
Głos nagle mu się załamał. Uniesiona dłoń zadrżała. Dotknęła rozpalonego czoła, a potem szybko schwyciła leżący na stole pistolet.
– Przepraszam, ojcze. – Zapłakał głośno i jeszcze raz spojrzał na figurkę z napisem: Vater. – Wielkie Niemcy! – krzyknął.
Przystawił lufę pistoletu do skroni i nacisnął spust.
„Pafff!”
Huk wystrzału zagłuszył krzyk rodzącej w kuchni kobiety.
Na ten odgłos mężczyzna nazywany przez żołnierza towarzyszem sekretarzem wyważył zamknięte drzwi i wtargnął do salonu. Zobaczył leżącego w kałuży krwi grafa Otto von Berlichingena. Dojrzał też trzymaną w zaciśniętej dłoni samobójcy figurkę w generalskim mundurze z napisem: Vater.
Odwrócił się do wbiegającego do salonu żołnierza i nakazał mocnym głosem:
– Zróbcie porządek. Sprowadźcie księdza, kapelana czy kogo tam chcecie…
– Tak jest, towarzyszu sekre…
– I nie nazywajcie mnie sekretarzem – przerwał młodemu. – Jestem cywilnym przedstawicielem Ministerstwa Ziem Odzyskanych. Wiecie, co to znaczy żołnierzu?
– Taa… jest! – odpowiedział pewnie żołnierz.
Tej rozmowy nie słyszał już leżący w kałuży krwi niemiecki oficer, graf Otto von Berlichingen. Nie żył od kilku chwil, a jego mózg różową substancją wyorderował wiszący na ścianie portret starego generała.
Całą tę scenę zobaczyłem pewnie w mojej drodze ku ziemskiemu światu… W nadzwyczajnym przywidzeniu…
Obaj mężczyźni, młody żołnierz i wysoki, szczupły mężczyzna o przyprószonych siwizną skroniach i szarych oczach, odwrócili się jednocześnie, słysząc krzyk dziecka.
To ja tak wrzeszczałem.
Obwieszczałem światu swoje narodzenie.
W drzwiach salonu pojawił się stary człowiek w białym kitlu. Był tak niskiego wzrostu, że połami ubrania zamiatał posadzkę. W rękach trzymał nowo narodzone dziecko.
– To jest ten… Pies… Czyli Hund, towarzyszu przedstawicielu… – wydukał żołnierz. – Czyli ten… Felczer…
Felczer gwałtownie postąpił kilka kroków do przodu. Pośliznął się i upadł wprost na leżącego grafa.
Wysoki mężczyzna, mój ojciec, pochwycił wrzeszczącego mnie, a potem podał rękę staremu. Uśmiechnął się do felczera i przytulił mnie do piersi.
– Syn – powiedział felczer. – Grau Kopf![5] – Wskazał na moją głowę porosłą siwym meszkiem.
– Mój syn… – stwierdził z dumą ojciec. – Mój pierworodny…
– Ja, ja… Herr Minister… – potwierdził felczer. – Grau Kopf.
– Tak. Ma piękne włosy – zgodził się ojciec i delikatnie mnie pogładził. – Nigdy nie widziałem u dziecka siwych włosów…
– Grau! – zachwycił się głośno Hund.
– Tak jest. Siwa głowa. Mój syn… Ochrzciliście go niemiecką krwią, Hund – zażartował, wskazując głową na leżącego. – Będzie wojownikiem.
– Dobra krew, Herr Minister. – Stary spojrzał hardo w szare oczy rozmówcy i dopowiedział: – Antik.
– Antik… – powtórzył ojciec za starym. – Starożytna krew potomka rycerza Götza von Berlichingena. Znam tę historię, Hund.
Urodziłem się w czepcu siwych włosów na kuchennym stole w starym domu Berlichingenów. Zostałem namazany ich krwią i nazwany – Siwym. Ale to był już mój dom. Dom stojący na wzgórzu łagodnie schodzącym ku rzece, nazywanej przed moimi narodzinami: Stromwärts-Oder[6], potem: Odrą.
I właśnie tam, w MIEJSCU, gdzie zgasła ostatnia gwiazda starego rodu Berlichingenów – narodziła się nowa gwiazda tworząca nową historię.
Moja gwiazda.


1 W. Raleigh, Antologia angielskiej poezji metafizycznej XII stulecia, przeł. Stanisław Barańczak, Wydawnictwo a5, Kraków 2009.
2 Marsz I Korpusu, słowa A. Ważyk, muzyka A. Barchacz.
3 Bez ostatka! Wsjerioz i nadołgo (ros.) – Bez końca. Wszystko i na długo.
4 Hexenmeister (niem.) – czarodziej.
5 Grau Kopf (niem.) – siwa głowa.
6 Stromwärts-Oder (niem.) – Wielka Odra.

1

Od moich narodzin upłynęło kilkadziesiąt lat.
Jestem już stary.
Widzę to w lustrzanym odbiciu. Słyszę w krótkim oddechu, niemrawym stukocie serca, rękach i nogach, które są zbyt leniwe, by podążyć tanecznym krokiem w rytm melodii wystukiwanej na bębenku. Młoda jest tylko głowa, gdzie zamieszkały wszystkie zdarzenia, które wciąż rozpłomieniają moje życie…
– Byłeś i wciąż jesteś szczęściarzem, Siwy – powiedział do mnie znajomy głos.
Uniosłem głowę znad kartki papieru i spostrzegłem rozpartą w fotelu postać. Patrzyła na mnie nieruchomymi oczami, postukując delikatnie palcami w mały bębenek. Tak mi się wydawało…
Wielki Kuglarz – pomyślałem. – Marionetka znaleziona na strychu z wypisaną na plecach nazwą: Hexenmeister. Drewniana kukiełka z porcelanową twarzą, która przewędrowała ze mną kawał świata. Wielki Kuglarz – moja gadająca lalka.
– Tak, tak… – powtórzyłem za lalką. – Jestem szczęściarzem. I to szczęście zapisane w mojej gwieździe, wydrukowane wielkimi literami na moich ustach, oczach i dłoniach – burzyło zawsze krew niechętnym mi ludziom. Zawistnikom. Szydercom i kłamcom, których moje ukochane babcie różnie nazywały. Jedna mówiła: canaille, druga: „dubeltowe gizdy”. Ale oprócz nienawistników upiękniło moje życie wielu nadzwyczajnych ludzi. Spróbuję opisać jednych i drugich. I niech nie zadrży ręka!
Podszedłem do fantosza i ująłem za sznurki.
– Ty tak do mnie mówiłeś? – spytałem. – Czy wydawało mi się, przyjacielu…
Patrzył na mnie porcelanowymi oczami, w których odbijało się światło. Poruszyłem sznurkami.
– Gadaj! – fuknąłem na lalkę.
Poruszyła ustami i błazeńsko przewróciła oczami.
– Przecież lalka nie potrafi gadać, stary durniu – powiedziałem głośno do siebie i pacnąłem Kuglarza w głowę.
Spadł na podłogę.
Pochyliłem się nad nim i chwyciłem za rękę. Uszczypnął mnie złośliwie. Wrzasnąłem, ale natychmiast postukałem się w głowę i mamrocząc, wróciłem do biurka.
– Dziwactwa. Mistyfikacja umysłu, panie Siwy – skwitowałem wyobrażoną złośliwość homunkulusa.
Był przecież tylko drewnianą kukiełką poruszaną sznurkami przez animatora. Sztucznym „człowieczkiem”, którego podobno pierwszy egzemplarz zmajstrował Magnus in magia – Albert Wielki. O homunkulusie Alberta Wielkiego napisał w swoim dziele Histoire de la Magie – Eliphas Lèvi: „…sztucznego, żywego, mówiącego człowieka, który odpowiada na wszystkie pytania z wielką dokładnością, stworzył Albert Wielki”. Filozof, teolog, nigromanta, czarnoksiężnik, biskup Ratyzbony i nuncjusz apostolski w Polsce. Uznany przez Rzym za błogosławionego, został w roku 1931 kanonizowany przez Piusa XI.
Mój androgyn, Hexenmeister, którego nazwałem Wielkim Kuglarzem, został prawdopodobnie stworzony potajemnie w Getyndze, w grupie „księcia matematyków” Carla Friedricha Gaussa w roku 1837 i nazwany: Hexenmeister, co w języku polskim znaczy – czarodziej. Odkryłem tę wielce prawdopodobną historię niedawno, rozdziewając lalkę z przemoczonego kostiumu. Wpadła do beczki z deszczówką, wyczyniając przede mną akrobatyczne sztuczki. Rozebrałem lalkę „do rosołu”. Kapelusik, kubrak, pantalony i czarne trzewiki. Na miękkiej podeszwie przypominającej ludzką skórę wytatuowany był napis: C.F. GAUSS, na wzór komicznej kukły z Teatru J. Richardsona.
Mojego kuglarza-czarodzieja znalazłem na strychu domu kilka lat po samobójczej śmierci ostatniego właściciela, grafa Otto von Berlichingena, który strzelił sobie w głowę w salonie rodzinnego domu z pistoletu walther P38 podczas moich narodzin. Kula kaliber 9 mm przebiła czaszkę na wylot, wyrzucając na zewnątrz około 200 gramów mózgu, który zapaskudził wiszący na ścianie portret starego generała.
Niemiecka starodawna rodzina przeszła do historii.
Nowi właściciele domu, moi rodzice, zamknęli w poniemieckich szufladach ich stare albumy, dokumenty i konterfekty antenatów. Na ścianach pozawieszali swoje obrazy i godło Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej: białego orła ze złotymi szponami na czerwonym polu.
– To kura, Juruś, nie orzeł – droczyła się babcia Helena z moim ojcem. – Ukurzyliście naszego orła, zabierając mu koronę… Ukurzyliście!
– Orzeł Kazimierza Sprawiedliwego, Leszka Białego, Przemysława Drugiego i Łokietka też jej nie miał, mamo.
– Orzeł Władysława Jagiełły powiewający na chorągwi grunwaldzkiej miał złotą koronę!
– O co mamie chodzi?!
– O prawdę.

2

Pochylony nad kartką papieru próbowałem wiele razy w swoich rojeniach opisać, namalować dom mojego dzieciństwa. Rzekę, ogród, drzewa, pomiędzy którymi ojciec rozpinał prześcieradło udające filmowy ekran i wyświetlał na nim inne światy. Ludzi, morza, drzewa, zwierzęta i ptaki. Zaczarowywał rzeczywistość.
Spróbuję przedstawić tamten czas. Odnaleźć znajome miejsca, ludzi i opisać tak, jak je zapamiętałem. Pozostawić po sobie ślad.
– Hej, Wielki Kuglarzu! – zawołałem znad kartki papieru. – Prześnijmy to moje życie jeszcze raz.
Wiatr gwałtownie otworzył okno i wydało mi się, że mój fantosz uniósł się z fotela i gwałtownie poruszając rękami, pofrunął do ogrodu. Ech, cóż to była za robinsonada.
Tańczył, unosząc się w powietrzu pomiędzy wiśniowymi drzewami. Miał wykrzywioną grymasem twarz i jego taneczne podskoki przypominały zmagania Mastroianniego ze starą Ginger z filmu Felliniego: Ginger i Fred.
Stąpał po powietrzu niezdarnie, jakby uciekała mu spod stóp niebiańska droga.
Był stary. Miał moją twarz. Oczy i usta. I włosy posiwiałe…
Zgrabiałymi rękami wyjmował z kapelusza filmową taśmę i rzucał ją w powietrze, wykrzykując dziwne, ale znane mi słowa.
– Nede! Nede…
Frunęły celuloidowe paski, zahaczając o chmury, słońce, księżyc i gwiazdy. Opadały na las, rzekę i łąkę nadrzeczną. Na domy-barki zacumowane przy kamienistym brzegu, wyspę z ogrodem zoologicznym, stocznię, żelazny most i ogród dziadka Józefa pielęgnującego karłowate jabłonie o jaskrawoczerwonych jabłuszkach, które nazywał „ponkami”.
Śnił mi się na jawie dawno przeszły czas.
Cyk-cyrykcyk-cyk – przesuwała się przed moimi oczami filmowa taśma obłaskawiająca pamięć.
– Nede… – Wielki Kuglarz uśmiechał się, wskazując kawałki taśmy. Zarejestrowano na niej maszerujących pięciu chłopców, którzy złożyli przysięgę krwi nad rzeką.
– Pamiętam, pamiętam! – wykrzyknąłem do siebie. – Wiem, co oznacza słowo Nede. Czytaj wspak! – odkrzyknąłem. – Eden! Słowo z tajemnego naszego alfabetu Tajnego Stowarzyszenia Pięciu. Założyliśmy je nad rzeką – dodałem cicho, obserwując zmagającego się z wiatrem Kuglarza. – Słowo sekretne. Zasłona tajemnic…
Było nas pięciu: Janek, Władek, Piotrek, Boguś i ja.
Nad rzeką przysięgaliśmy na krew.
Przysięgaliśmy dochować wierności przyjaźni i zachować w pamięci nasze zaczarowane miejsce. Miejsce tajemne, zapisane tajemnym pismem, zachowane w naszej mowie tajemnej. Nede, czyli Eden.
Nasza ziemia, nasze miejsce, nasz świat.
– Jestem z Nede. Dotrzymam wierności swoim przyjaciołom – powiedziałem, unosząc dwa palce w górę. – Powtórzcie.
– Jestem z Nede. Dotrzymam wierności przyjaciołom – powtórzyli chórem za mną czterej przyjaciele.
– Zdrada przyjaźni to złamanie najważniejszego prawa grupy.
– Zdrada przyjaźni to złamanie najważniejszego prawa grupy!
– Obowiązki wynikające z przyjaźni stoją ponad wszelkim prawem.
– Obowiązki wynikające z przyjaźni stoją ponad wszelkim prawem.
– Co to znaczy? – zapytał nagle Piotrek, najmniejszy z naszej piątki.
– W obronie przyjaciół wolno oszukiwać cały świat – odpowiedziałem konusowi słowami przysięgi. – Powtórzcie, panowie.
– W obronie przyjaciół wolno oszukiwać cały świat! – odkrzyknęli.
Patrzyliśmy na uniesione w górę palce skaleczone ogrodowym kozikiem, z których sączyła się krew. Wypełniała nas wzniosłość. Nie znaliśmy jeszcze tego słowa, ale wiem, że tak bym to wtedy nazwał, gdybym potrafił wyszukiwać odpowiednie hasła z Ilustrowanej Encyklopedji Trzaski, Everta i Michalskiego, której pięć opasłych tomów dostałem na urodziny od ojca.
– Tak to zapamiętałem – powiedziałem do siebie, przeglądając kartki zapisane zamaszystym pismem. – Mój świat. Stary dom, ogród i rzeka. Siedzący pod jabłonką dziadek Józef, babcia Helena mówiąca jedenastoma językami świata, ciotka Victoria, pisana przez „V” i „c”, i jej garbata córka Irusia, którą podłączyliśmy do prądu, żeby się jej garb „naprościł”. Zobaczyłem babkę Łucję, starkę od dziadka Józefa, i Halinę-Piorun, kuzynkę moją, córkę Edwarda Srebrnego więzionego przez sowieckich komunistów w łagrach nad rzeką Kołymą. I matkę moją, i ojca opowiadającego o amerykańskim pisarzu, który napisał książkę o górze Kilimandżaro. O ośnieżonym szczycie tej góry, gdzie leży umarły król lampartów i śni sen o królestwie zwierząt.
– Widzę to wszystko i słyszę Wielki Kuglarzu! – powiedziałem do latającego, dodając w myślach: Przyjacielu serdeczny… Powierniku moich myśli sekretnych. Spełnionych i niespełnionych. Dobrych i złych. Czarodzieju, co wdarłeś się do mego serca i umysłu i zamieszkałeś tam na zawsze. Uczyń wielki cud! Zaprowadź mnie do utraconego Nede. Do Edenu, abym mógł jak dawniej zatańczyć na powietrzu. Łowić gwiazdy nad rzeką i skakać po łuku tęczy. Aby oczy moje dojrzały sokoła w podniebnym locie, a ręce uniosły jak gołębie piórko żelazny miecz średniowiecznego rycerza Gőtze! Wielki Kuglarzu, spraw, abym powrócił do tamtego najdawniejszego świata. Do Nede.
Przymknąłem oczy i zapłakałem bezgłośnie.
– Wszystko się skończyło? – spytałem. – A tak bym chciał, aby znowu pojawił się przede mną Minister Uczuć Pięknych. Albo Lancelot z baśni Szwarca! „Kocham was wszystkich, przyjaciele… A jak już się kocha, to wszystko będzie doskonale. I wszyscy po długich kłopotach i cierpieniach będziemy szczęśliwi, nareszcie bardzo szczęśliwi!”.
– Chciałbyś powrócić do świata błędnych rycerzy? – Wydało mi się, że powiedział do mnie Wielki Kuglarz. – Czarnoksiężników? Latających dywanów i złotoustych kotów? Tego byś chciał?!
– Właśnie tak!
– Masz odwagę, staruszku? – spytał przyciszonym głosem.
– Mam – odparłem po chwili.
– Na co masz odwagę?
– Na wszystko… – powiedziałem, wpatrując się w twarz Wielkiego Kuglarza…

 
Wesprzyj nas