Olśniewająco błyskotliwy thriller o poszukiwaniu prawdy, która zdaniem wielu powinna pozostać ukryta. Obsypana wyróżnieniami fabuła, która w 2019 r. znalazła się w ścisłym finale Międzynarodowego Bookera.


Kształt ruinW środę 9 kwietnia 2014 roku podczas włamania do muzeum Jorge Eliecera Gaitana – kolumbijskiego męża stanu zamordowanego ponad pół wieku temu – zostaje ujęty mężczyzna. Tylko Juan Gabriel Vásquez wie, kim tak naprawdę jest zatrzymany Carlos Carballo: ogarniętym obsesją człowiekiem, który nie cofnie się przed niczym. I jednym z nielicznych, którzy znają prawdę na temat nie tylko śmierci Gaitana, lecz także morderstwa sprzed stu lat, które rozpędziło błędne koło kolumbijskiej przemocy…

Juan Gabriel Vásquez na przekór władzy, pamięci i faktom, odkrywa opowieść skrywaną w mrokach historii. Polityczne zbrodnie przeplatają się w niej z okrutnym terrorem narcos, a rzeczywiste i urojone relacje łączą się w skomplikowanym, wielowątkowym śledztwie.

„Teorie spiskowe są jak bluszcz, Vásquez, czepiają się czegokolwiek, by móc się rozrastać, i rozrastają się dopóki, dopóty nie usunie się tego, co je podtrzymuje”.

***

– Zdobywca Prémio Literário Casino da Póvoa
– Finalista Międzynarodowej Nagrody Bookera
– Finalista Bienal de Novela Mario Vargas Llosa
– Finalista Nagrody Medici

Pełna rozmachu mistrzowska powieść.
„The Washington Post”

Vásquez zbiera anegdoty w pełną dygresji, zwodniczą autofikcję, łącząc medycynę sądową z pogłoskami, odkrywając źródło z trzeciej ręki przed relacją naocznego świadka, wystawiając pamięć prywatną przeciwko publicznej (…).
„The Guardian”

Vásquez zajął miejsce Marqueza jako literackiego arcymistrza Kolumbii.
„The New York Review of Books”

Podobnie jak «Libra» Dona DeLillo, ta powieść jest odurzającym połączeniem faktu i fikcji.
„Glasgow Herald”

Juan Gabriel Vásquez – kolumbijski pisarz, dziennikarz i tłumacz urodzony w 1972 roku w Bogocie. Jego książki przetłumaczono na 26 języków i wydano w 40 krajach. Jest laureatem licznych wyróżnień literackich, m.in. English Pen Award 2012 za „Hałas spadających rzeczy”, nagrody Hiszpańskiej Akademii Królewskiej za „Reputacje” czy Nagrody Rogera Caillois, otrzymanej wcześniej przez m.in. Mario Vargasa Llosę, za całokształt twórczości. W 2019 roku „Kształt ruin” znalazł się w ścisłym finale Międzynarodowej Nagrody Bookera.

Juan Gabriel Vásquez
Kształt ruin
Przekład: Katarzyna Okrasko
Wydawnictwo Czarna Owca/Echa
Premiera: 25 listopada 2020
 
 

Kształt ruin


I
Mężczyzna, który opowiadał o nieszczęśliwych datach

Kiedy widziałem go po raz ostatni, Carlos Carballo gramolił się do policyjnej furgonetki. Ręce miał skute kajdankami na plecach, głowę zatopioną w ramionach, a napis na dole ekranu informował o powodach jego aresztowania; próbował ukraść garnitur sukienny zamordowanego polityka. Był to ulotny obraz wyłowiony przypadkiem z wieczornego wydania wiadomości, pomiędzy nachalnym gadulstwem reklam a niedługo przed wiadomościami sportowymi, i pamiętam, że pomyślałem wówczas o milionach telewidzów, którzy oglądają ze mną tę scenę, ale spośród nich wszystkich tylko ja mogłem, nie kłamiąc, powiedzieć, że nie jestem zaskoczony. Wszystko rozegrało się w starym domu Jorge Eliecera Gaitana, zamienionym obecnie w muzeum, do którego co roku pielgrzymują tłumy odwiedzających, żeby chociaż przez krótką chwilę zetknąć się pośrednio z najsłynniejszą zbrodnią polityczną w kolumbijskiej historii. Ten garnitur z sukna Gaitán miał na sobie 9 kwietnia 1948 roku, gdy Juan Roa Sierra, sympatyzujący z nazizmem młody mężczyzna, który flirtował niegdyś z sektami różokrzyżowców i miał w zwyczaju rozmawiać z Dziewicą Maryją, czekał na niego przy wyjściu z kancelarii i z odległości kilku metrów oddał cztery strzały na środku uczęszczanej ulicy, w pełnym słońcu bogotańskiego południa. Kule przeszyły marynarkę i kamizelkę, a ludzie, którzy o tym wiedzą, odwiedzają muzeum tylko po to, żeby zobaczyć ciemne dziury pustki. Carlos Carballo, można by pomyśleć, był jednym z tych odwiedzających.
Wydarzyło się to w drugą środę kwietnia 2014 roku. Ponoć Carballo wszedł do muzeum około jedenastej rano, przez wiele godzin snuł się po nim jak pogrążony w religijnym transie albo przystawał przed tomami kodeksu karnego z przechyloną głową, albo oglądał film dokumentalny ukazujący płonące tramwaje i wzburzonych ludzi z maczetami, puszczany wciąż od nowa w godzinach otwarcia dla zwiedzających. Zaczekał na odejście ostatnich uczniów w mundurkach, żeby wejść na drugie piętro, gdzie w wystawionej na publiczny widok witrynie przechowywano garnitur, który miał na sobie Gaitán w dniu śmierci, i zaczął walić w grube szkło ręką uzbrojoną w kastet. Udało mu się położyć dłoń na ramieniu marynarki granatowej jak noc, ale nie miał czasu na nic więcej, bo strażnik pilnujący porządku na drugim piętrze, zaalarmowany hałasem, już celował do niego z pistoletu. Carballo zauważył wówczas, że pokaleczył się odłamkami szkła z witryny, i zaczął oblizywać sobie knykcie jak bezpański pies. Ale nie wydawał się szczególnie zmartwiony. W telewizji młoda spikerka w białej bluzce i spódniczce w szkocką kratę podsumowała to tak:
„Jakby przyłapano go na malowaniu po murach”.
Wszystkie gazety następnego dnia informowały o niedoszłej kradzieży. Ludzie dziwili się, pełni hipokryzji, że mit Gaitana budzi podobne emocje siedemdziesiąt sześć lat po jego śmierci, niektórzy nawet po raz n-ty porównali to zabójstwo z zabójstwem Kennedy’ego sprzed ponad pięćdziesięciu lat, które wciąż nie przestawało fascynować. Przypominali, jakby była potrzeba, nieprzewidziane konsekwencje morderstwa: miasto płonące od ludowych protestów, snajperzy rozmieszczeni na dachach, strzelający do wszystkich jak leci, kraj pogrążony w wojnie przez kilka kolejnych lat. Te same informacje powtarzały się wszędzie, mniej lub bardziej szczegółowo, mniej lub bardziej melodramatycznie, mniej lub bardziej okraszone obrazami, na przykład zdjęciami tłumu, który właśnie zlinczował mordercę i ciągnie jego półnagie ciało Siódmą Aleją w kierunku Pałacu Prezydenckiego, ale żadne medium nie odważyło się na spekulację, choćby nawet całkowicie pozbawioną podstaw, na temat prawdziwych powodów, które przywiodły mężczyznę niebędącego szaleńcem do próby kradzieży podziurawionego ubrania słynnej ofiary zabójstwa. Nikt nie zadał sobie tego trudu, a potem dziennikarze zaczęli powoli zapominać o Carlosie Carballu. Kolumbijczycy przytłoczeni codzienną przemocą, nad którą nie mają nawet czasu się zafrasować, pozwolili, żeby ten niegroźny w gruncie rzeczy człowiek rozpłynął się jak cień w wieczornym mroku. Nikt więcej o nim nie myślał.
To między innymi jego historię chcę opowiedzieć. Nie twierdzę, że dobrze go znałem, ale osiągnęliśmy pewien poziom zażyłości, jaki osiągają jedynie ci, którzy pragną się nawzajem oszukać. Aby zacząć swoją opowieść (jak przeczuwam, i przegadaną, i niekompletną), muszę wspomnieć o człowieku, który nas sobie przedstawił, gdyż to, co spotkało mnie później, nabierze sensu dopiero, kiedy zrelacjonuję, w jakich okolicznościach pojawił się w moim życiu Francisco Benavides. Wczoraj spacerując po centrum Bogoty – tu rozegrała się część opisywanych przeze mnie wydarzeń – i próbując upewnić się raz jeszcze, że nic mi nie umknęło podczas bolesnej rekonstrukcji, nagle zdałem sobie sprawę, że zapytuję na głos, w jaki sposób dowiedziałem się tych rzeczy, bez których być może byłoby mi lepiej; jak to się stało, że spędziłem tyle czasu, myśląc o tamtych umarłych, z nimi dzieląc życie, rozmawiając, słuchając ich lamentów i samemu lamentując, że nie mogę zrobić nic, żeby ulżyć im w cierpieniu. I ku swojemu zdumieniu stwierdziłem, że wszystko zaczęło się od pewnych słów, rzuconych lekko przez doktora Benavidesa, kiedy zapraszał mnie do swojego domu. W tamtej chwili sądziłem, że godzę się dlatego, bo nie wypada skąpić czasu osobie, która swój poświęciła mi w trudnym momencie; spodziewałem się, że wizyta będzie czystko kurtuazyjna, okaże się jedną z tak wielu życiowych błahostek. Nie mogłem wiedzieć, jak bardzo się mylę, tej nocy bowiem została wprawiona w ruch machina przerażenia, a zatrzymać ją miała dopiero ta książka; książka napisana jako próba oczyszczenia się ze zbrodni, których wprawdzie nie popełniłem, ale które odziedziczyłem.

Francisco Benavides należał do grona cieszących się najlepszą reputacją chirurgów w naszym kraju, był miłośnikiem whisky single malt i zapalonym czytelnikiem, aczkolwiek nigdy nie omieszkał zaznaczać, że bardziej interesuje go historia niż fikcja, i jeśli przeczytał którąś z moich powieści, to tylko ze względu na sentyment, jaki żywi dla swoich pacjentów. Ja, ściśle rzecz ujmując, nie byłem jego pacjentem, ale skontaktowaliśmy się po raz pierwszy właśnie z powodu moich problemów zdrowotnych. Pewnej nocy w 1996 roku, kilka tygodni po przeprowadzce do Paryża, próbowałem rozszyfrować esej Georges’a Pereca, kiedy poczułem jakieś dziwne zgrubienie pod prawą kością szczękową. Przypominała kulkę pod skórą. Przez następnych kilka dni kulka urosła, ale ja byłem tak skupiony na zmianie w moim życiu, na zgłębianiu reguł nowego miasta i próbach znalezienia w nim swojego miejsca, że nie zwracałem na to uwagi. Minęło kilka kolejnych dni, a ja miałem tak spuchniętą śliniankę, że zniekształcała mi twarz; ludzie na ulicy patrzyli na mnie współczująco, a jedna koleżanka z roku przestała odpowiadać mi na dzień dobry z obawy przed zarażeniem się jakąś nieznaną chorobą. Zaczęły się badania, cały legion paryskich lekarzy nie zdołał postawić trafnej diagnozy, jeden z nich, którego nazwiska nie chcę sobie przypomnieć, odważył się nawet zasugerować chłoniaka. Wtedy moja rodzina zwróciła się do Benavidesa, żeby zapytać, czy to możliwe. Nie był on wprawdzie specjalistą od onkologii, ale przez ostatnie lata zajmował się chorymi w stadium terminalnym, robił to po godzinach i za darmo. I chociaż niezbyt odpowiedzialne było diagnozować kogoś, kto znalazł się po drugiej stronie oceanu, szczególnie w epoce, kiedy telefony nie przesyłały zdjęć, a komputery nie miały wbudowanych kamer, to jednak Benavides nie pożałował swego czasu, wiedzy i intuicji, a jego transoceaniczne wsparcie pomogło mi tak bardzo jak ostateczna diagnoza. „Gdyby miał pan to, czego szukają”, powiedział mi przez telefon, „już dawno by to znaleźli”. Pokrętna logika tego zdania była dla mnie jak koło ratunkowe rzucone tonącemu; ten, kto się go chwyta, nie zastanawia się, czy aby nie jest dziurawe.
Po kilku tygodniach (spędziłem je zawieszony w jakimś bezczasie, rozmyślając ciągle o bardzo konkretnej możliwości, że moje życie dobiegnie końca po zaledwie dwudziestu trzech latach, a jednocześnie tak ogłuszony tym ciosem, że nie zdołałem poczuć prawdziwego strachu ani prawdziwego smutku) pewien internista – przypadkiem poznałem go w Belgii – członek Lekarzy bez Granic, świeżo po powrocie z ogarniętego koszmarem Afganistanu, rzucił okiem i rozpoznał u mnie postać gruźlicy atakującej węzły chłonne, niewystępującą już w Europie, ale wciąż spotykaną (jak mi powiedziano bez cudzysłowu, którego użyję teraz) w „trzecim świecie”. Przyjęto mnie do szpitala w Liege, zamknięto w ciemnej sali, zrobiono badanie, od którego paliła mnie krew, znieczulono mnie, otworzono prawą stronę twarzy pod kością szczękową, żeby pobrać próbkę węzła chłonnego i zostawić do hodowli; po tygodniu laboratorium potwierdziło diagnozę, którą przybyły z Afganistanu lekarz postawił bez tak kosztownych badań. Przez dziewięć miesięcy przyjmowałem trzy antybiotyki, które barwiły mój mocz na kolor jaskrawopomarańczowy; opuchnięty węzeł powoli się zmniejszał, aż pewnego ranka poczułem wilgoć na poduszce i uświadomiłem sobie, że guz pękł. Potem rysy mojej twarzy powróciły do normalności (z wyjątkiem dwóch blizn, jednej dyskretnej i tej po zabiegu chirurgicznym, bardziej rzucającej się w oczy) i w końcu mogłem zostawić ten epizod za sobą, chociaż przez wszystkie minione lata nie zdołałem zapomnieć o nim całkowicie, gdyż blizny nieustannie każą mi wracać do niego pamięcią. Poczucie wdzięczności dla doktora Benavidesa towarzyszyło mi od tamtej pory. A kiedy dziewięć lat później spotkaliśmy się po raz pierwszy, od razu przyszło mi do głowy, że nie podziękowałem mu tak, jak powinienem. Być może z tego powodu tak szybko zaakceptowałem jego pojawienie się w moim życiu.
Spotkaliśmy się przypadkiem w kawiarni kliniki Santa Fe. Moja żona leżała tu od piętnastu dni, staraliśmy się stawić czoło okolicznościom, które zmusiły nas do przedłużenia pobytu w Bogocie. Wylądowaliśmy w stolicy na początku lipca, dzień po Święcie Niepodległości, z zamiarem spędzenia europejskich letnich wakacji z rodzinami i powrotu do Barcelony odpowiednio wcześnie przed przewidzianą datą porodu. Ciąża do dwudziestego czwartego tygodnia przebiegała podręcznikowo, za co byliśmy wdzięczni każdego dnia; wiedzieliśmy bowiem, że ciąża bliźniacza z definicji przypisywana jest do kategorii wysokiego ryzyka. Ta normalność skończyła się pewnej niedzieli, kiedy po nocy dziwnych dolegliwości i bólów odwiedziliśmy doktora Ricarda Ruedę, specjalistę od leczenia niepłodności, który pomagał nam od początku. Po dokładnym badaniu USG przekazał nam wiadomość.
„Niech pan pojedzie do domu po rzeczy”, powiedział. „Pańska żona na razie tu zostaje”.
Wyjaśnił nam, co się dzieje, tonem i słowami osoby, która ogłasza wiadomość o pożarze w sali kinowej; nie może zlekceważyć powagi sytuacji, ale musi zachować umiar, żeby ludzie nie pozabijali się, uciekając w popłochu. Opowiedział szczegółowo, na czym polega niewydolność szyjki macicy, zapytał M, czy miała skurcze, a na koniec oznajmił, że konieczny będzie pilny zabieg, żeby opóźnić nieodwracalny proces, który bez naszej wiedzy już się rozpoczął. Potem dodał – lokalizując ogień, starając się zapobiec wybuchowi paniki – że musimy się pogodzić z perspektywą przedwczesnego porodu; teraz chodziło o to, żeby w tej niekorzystnej sytuacji opóźnić go jak najbardziej, od tego, ile czasu uda się zyskać, zależą szanse na przeżycie naszych córek. Jednym słowem zaczęliśmy wyścig z kalendarzem, wiedzieliśmy, że nie możemy go przegrać, bo porażki tego kalibru rujnują życie. Od tej chwili wszystkie działania miały na celu opóźnić poród. Kiedy nadszedł wrzesień, M spędziła już dwa miesiące w sali na pierwszym piętrze kliniki, miała zakaz wstawania z łóżka i codziennie poddawana była badaniom, które wystawiały na próbę naszą wytrzymałość, odwagę i nasze nerwy.
Codziennym rytuałem stały się zastrzyki z kortyzonu, mające przyspieszyć dojrzewanie płuc naszych nienarodzonych córek, pobrania krwi tak częste, że żona miała pokłute całe ręce, niekończące się USG, niekiedy nawet dwugodzinne, mające ustalić stan mózgów, kręgosłupów, dwóch serc bijących szybciutko, ale nigdy w jednym rytmie. Noce nie były spokojniejsze. Pielęgniarki wchodziły co chwilę, notowały coś na karcie pacjenta, zadawały pytania, a ciągłe niewyspanie i napięcie, w którym żyliśmy, sprawiały, że czuliśmy się nieustannie zirytowani. M zaczęła mieć skurcze, których jeszcze nie czuła; żeby je zmniejszyć (nigdy nie dowiedziałem się, czy chodziło o ich częstotliwość czy o siłę), podawano jej lek o nazwie Adalat, którego działanie uboczne polegało na uderzeniach gorąca, zmuszających mnie do otwierania na oścież okna sali i spania w lodowatym zimnie bogotańskich nocy. Czasami kiedy chłód albo ciągłe wizyty pielęgniarek skutecznie przepłaszały sen, szedłem przespacerować się po wyludnionej klinice; jeśli znajdowałem jakiś oświetlony kącik, czytałem kilka stron Lolity w wydaniu, z którego okładki patrzył na mnie Jeremy Irons, albo snułem się korytarzami pogrążonymi w półmroku – o tej porze gaszono połowę neonowych lamp – szedłem z naszej sali na oddział neonatologii, a potem do poczekalni na oddziale chirurgii jednego dnia. Podczas tych nocnych przechadzek białymi korytarzami próbowałem sobie przypomnieć ostatnie wyjaśnienia lekarzy i ustalić ryzyko, na jakie narażone byłyby dziewczynki, gdyby urodziły się w tej chwili; potem próbowałem policzyć, jak dużo przybrały na wadze w ciągu ostatnich dni i czas, w jakim osiągną minimalną wagę konieczną do przeżycia, i dziwiłem się, że mój stan ducha zależy wyłącznie od tych, pracowicie zliczanych, przybywających gramów. Nigdy jednak nie oddalałem się zbytnio od sali żony i przez cały czas miałem telefon w ręku, nie w kieszeni, żeby być pewnym, że go usłyszę. I patrzyłem na niego często: żeby sprawdzić, czy mam zasięg, że sygnał jest dobry, że córki nie urodzą się pod moją nieobecność przez brak czterech kreseczek na małym szarym firmamencie ciekłokrystalicznego wyświetlacza.
Podczas jednej z tych nocnych wycieczek natknąłem się na doktora Benavidesa, choć właściwie to on mnie rozpoznał. Mieszałem znużony moją drugą kawę z mlekiem, siedząc w głębi otwartego non stop baru, z daleka od grupy studentów robiących sobie chyba przerwę w trakcie nocnego dyżuru (na którym w moim mieście, pełnym drobniejszych i poważniejszych aktów przemocy, zawsze jest duży ruch), w czytanej książce Lolita i Humbert Humbert zaczynali swoją podróż po Stanach Zjednoczonych, z motelu do motelu, znacząc kolejne parkingi łzami i zakazaną miłością, wprawiając w ruch geografię. To on do mnie podszedł, przedstawił się skromnie i zapytał o dwie rzeczy: czy go pamiętam i jak skończyła się historia moich węzłów chłonnych. Zanim zdążyłem mu odpowiedzieć, przysiadł się z własnym kubkiem kawy, trzymał go mocno, jakby się bał, że ktoś mu go nagle wyrwie. Nie był to jeden z tych plastikowych kubków z obozu dla uchodźców, jakie dawali nam, ale solidny ceramiczny kubek pomalowany w ciemnoniebieskie wzory: logo uniwersytetu wyłaniało się nieco rozpaczliwie spod małych dłoni, spod rozczapierzonych palców.
„I co pan tu robi o tej porze?”, zapytał.
Zdałem mu lakoniczną relację: zagrożenie przedwczesnym porodem, tydzień ciąży, rokowania. Ale szybko zorientowałem się, że nie ma ochoty rozmawiać na ten temat, więc odpowiedziałem pytaniem na pytanie: „A pan?”.
„Odwiedzałem pacjenta”, odparł.
„A co dolega pańskiemu pacjentowi?”
„Trudny do zniesienia ból”, odpowiedział bez owijania w bawełnę. „Przyszedłem zobaczyć, czy mogę coś dla niego zrobić”. A potem zmienił temat, ale nie miałem wrażenia, że unika odpowiedzi. Benavides nie był osobą unikającą rozmów o bólu. „Czytałem pana książkę, tę o Niemcach” powiedział. „Kto by pomyślał, że mój pacjent wyrośnie na pisarza”.
„Kto by pomyślał”.
„A w dodatku pisze rzeczy dla staruszków”.
„Rzeczy dla staruszków?”
„O latach czterdziestych. O drugiej wojnie światowej. O dziewiątym kwietnia, o tym wszystkim”.
Mówił o książce, którą wydałem rok wcześniej. Pomysł na nią powstał w 1999 roku, kiedy poznałem Ruth de Frank, niemiecką Żydówkę, która uciekła przed piekłem nadciągającym nad Europę i znalazła się w Kolumbii w 1938 roku; była świadkiem tego, jak kolumbijski rząd, aliant aliantów, zerwał stosunki dyplomatyczne z państwami Osi i zaczął zamykać obywateli wrogich państw – propagandzistów albo sympatyków europejskich faszyzmów – w luksusowych wiejskich hotelikach zmienionych w obozy odosobnienia. Podczas trzech dni intensywnych wywiadów miałem przyjemność i przywilej wysłuchania tej kobiety obdarzonej niepospolitą pamięcią, która opowiedziała mi prawie całe swoje życie, a ja zanotowałem to na zbyt małych kartkach notesu, jedynego, jaki mogłem dostać w prowincjonalnym hoteliku, gdzie się poznaliśmy. W całym pasjonującym chaosie życia Ruth, płynącego przez siedemdziesiąt lat na dwóch kontynentach, najbardziej szokująca okazała się dla mnie jedna anegdota, chwila, kiedy jej żydowska rodzina uciekinierów – jeden z tych ironicznych zakrętów historii – stała się ofiarą prześladowań także w Kolumbii, tylko dlatego że miała n i e m i e c k i e   o b y w a t e l s t wo. To nieporozumienie (tak, wiem, „nieporozumienie” jest słowem nieodpowiednim i nazbyt frywolnym) stało się pierwszym impulsem do napisania powieści, którą zatytułowałem Los informantes, a życie i wspomnienia Ruth de Frank zmieniły się, zniekształcone, jak to zwykle w fikcji bywa, w najważniejszą postać tej powieści, coś w rodzaju moralnego kompasu tego fikcyjnego świata – Sarę Guterman.
Ale owa powieść poruszała również wiele innych kwestii. Rozgrywała się zasadniczo w latach czterdziestych i nieuniknione było, że historia albo jej bohaterowie natkną się na wydarzenia z 9 kwietnia 1948 roku. Postacie Los informantes rozmawiają o tym tragicznym dniu; ojciec narratora, wykładowca retoryki, wspomina z podziwem cudowne przemówienia Gaitana, jest również opis na dwóch krótkich stroniczkach, jak narrator udaje się do centrum Bogoty, żeby odwiedzić miejsce zbrodni, jak sam czyniłem to wielokrotnie, a Sara Guterman, towarzysząca mu tego dnia, schyla się, żeby dotknąć szyn, po których w latach czterdziestych jeździły jeszcze tramwaje. W białej ciszy nocy w szpitalnym barze, nad kubkiem kawy, doktor wyznał mi, że właśnie ta scena – starsza kobieta wychodząca na ulicę, na której Gaitán upadł postrzelony, i dotykająca torów, po których już od dawna nie jeżdżą tramwaje, jakby sprawdzała puls zranionego zwierzęcia – sprawiła, że postanowił mnie odszukać. „Bo ja też to zrobiłem”, powiedział.
„Co takiego?”
„Pojechałem do centrum. Zatrzymałem się przed tablicami. A nawet dotknąłem torów”. Zawiesił głos. Po chwili zapytał: „A pan od kiedy się tym interesuje?”
„Nie wiem”, przyznałem. „Chyba od zawsze. Jedno z moich pierwszych opowiadań było o dziewiątym kwietnia. Na szczęście nigdy go nie opublikowano. Pamiętam tylko, że pod koniec padał śnieg”.
„W Bogocie?”
„Tak, w Bogocie. Na ciało Gaitana. I na tory”.
„Rozumiem”, powiedział. „To dlatego nie lubię czytać zmyślonych historii”.

 
Wesprzyj nas