Słowa wymagają szacunku. Są piękne lub przerażające. Mogą być darem albo przekleństwem. Nigdy nie zapominaj tego, co potrafią stworzyć.


Szept. Tom 1Przez dwa i pół roku Jane Doe – Obiekt Sześć-Osiem-Cztery – była przetrzymywana w celi tajnego podziemnego ośrodka rządowego i w tym czasie nie wypowiedziała ani jednego słowa. Nawet swojego prawdziwego imienia. Teraz władze podejmują ostatnią desperacką próbę nakłonienia jej, by zaczęła mówić, i oddają ją pod opiekę tajemniczego Landona Warda.

Ku zaskoczeniu Jane Ward odnosi się do niej uprzejmie. Sprawia wrażenie, że mu na niej zależy. Pomimo wysiłków Jane, by wytrwać w oporze, jej determinacja stopniowo słabnie.

Gdy Jane zaczyna żywić nadzieję na odzyskanie swego dawnego życia, niecodzienny wypadek ujawnia jej najmroczniejszy sekret i niebezpieczną moc, którą ukrywała przez lata. Jej słowa mają moc sprawczą – gdy coś mówi, powołuje to do istnienia. I oto nagle „odnalezienie swojego głosu” staje się kwestią życia i śmierci.

Jestem inna. Jestem anomalią. Jestem potworem.

***

Ekstremalnie wciągająca… Nie mogłam jej odłożyć.
Sarah J. Maas, autorka serii “Szklany tron”, “Dwór cierni i róż” i “Księżycowe Miasto”.

Porywająca i wzruszająca opowieść.
Maria V. Snyder, autorka bestsellerowego cyklu powieściowego “Twierdza magów”.

Lynette Noni
Szept. Tom 1
Przekład: Janusz Maćczak
Wydawnictwo Uroboros
Premiera: 27 stycznia 2021
 
 

Szept. Tom 1

PROLOG

Nazywają mnie „Jane Doe”.
Mówią, iż to dlatego, że nie chcę im zdradzić, jak naprawdę się nazywam, i musieli nadać mi jakąś zwyczajową tożsamość.
Tkwi w tym ironia, ponieważ nie ma we mnie niczego zwyczajnego.
Jednak oni o tym nie wiedzą.
Mogliby nazwać mnie jakkolwiek, jednak nie bez powodu wybrali anonimowe miano „Jane Doe”. Słyszę szepty. Uważają mnie za kogoś, kto dla nich znaczy niewiele więcej niż niezidentyfikowany żywy trup. I tak mnie traktują. Trącają, popychają, szturchają, szarpią. Wszyscy oni chcą sprowokować mnie do jakiejś reakcji. Ale ich wysiłki spełzają na niczym.
Dwa lata, sześć miesięcy, czternaście dni, jedenaście godzin i szesnaście minut. Od tak dawna przebywam w zamknięciu, odizolowana od świata. Od tak dawna starają się wydobyć ze mnie informację, dzień po dniu. Od tak dawna jestem poddawana eksperymentom, godzina po godzinie, tydzień za tygodniem.
Chociaż kiedy tu przybyłam, przedstawili mi zarys sytuacji.
Upiększyli ją, używając gładkich słówek, sprzedali mi marzenie, a nie koszmar, w jakim odtąd żyję. Powiedzieli, co trzeba, żeby uśpić moją czujność. Ale wszystko to były kłamstwa.
– Lengard to tajny ośrodek rządowy, przeznaczony dla niezwykłych ludzi – powiedzieli mi. – Dla osób takich jak ty.
Uwierzyłam im. I to był mój błąd.
Byłam głupia.
Naiwna.
Pełna nadziei.
Teraz wiem, że na świecie nie ma nikogo takiego jak ja.
Jestem odmieńcem.
Wybrykiem natury.
P o t w o r e m.
Nie nazywam się „Jane Doe”. Ale stałam się nią. I nią pozostanę. Tak jest najbezpieczniej.
Dla wszystkich.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Obiekt Sześć-Osiem-Cztery, podnieś ręce nad głowę i odwróć się twarzą do ściany.
Ten trzeszczący głos dobiega z głośnika interkomu umieszczonego obok drzwi mojej celi. Wiem, że mam tylko dziesięć sekund na wypełnienie polecenia, zanim wpadną tu strażnicy i zmuszą mnie do posłuszeństwa. Po dzisiejszej sesji z Vanikiem moje ciało nie zdoła znieść kolejnego maltretowania, więc pośpiesznie wstaje i robię, co mi kazano.
– Wchodzimy do pomieszczenia. Jeżeli uczynisz jakikolwiek gwałtowny ruch, nie zawahamy się cię obezwładnić.
Nie słucham ich słów. Nie muszę. Znam już zasady. Wiem, że nawet mój zbyt głośny oddech mógłby przestraszyć ich na tyle, że poraziliby mnie paralizatorem elektrycznym. Już się tak zdarzało.
Strażnicy w Lengard traktują poważnie swoje obowiązki.
Ten tajny ośrodek rządowy ukryty głęboko pod ziemią odgrywa rolę mojego „domu”. Zaklasyfikowano mnie jako zagrożenie piątego stopnia. Strażnicy nie wiedzą, co to znaczy, i to powoduje ich nerwowość. Wiedzą tylko, że jestem niebezpieczna. Mylą się.
Ale zarazem mają rację.
Drzwi się rozsuwają i w moje gołe nogi uderza od tyłu powiew powietrza. Mój regulaminowy strój to niewiele więcej niż workowata poszewka na poduszkę z otworami na szyję i ręce, sięgająca tuż nad kolana. Nie zapewnia żadnej ochrony, ciepła ani wygody. Jest trwały i praktyczny. Stanowi nieustanne przypomnienie, że ktoś taki jak ja nie może już oczekiwać w życiu żadnych luksusów.
– Obiekt Sześć-Osiem-Cztery, idziesz z nami. Pozostań na miejscu, dopóki cię nie skrępujemy.
Jestem nadal zwrócona twarzą do ściany, więc nie widzą, że zdezorientowana, marszczę czoło.
Życie w Lengard biegnie według ściśle ustalonego, niezmiennego porządku. Każdy dzień jest taki sam. Rano budzi mnie odgłos wsuwania przez szczelinę u dołu drzwi mojej celi miski z pozbawionym smaku kleikiem wzbogaconym o błonnik i za-prawionym proteinami. Na zjedzenie tego czegoś mam dziesięć minut. Potem jestem odprowadzana pod eskortą do łazienki na pięć minut. Stamtąd odsyłają mnie prosto do doktora Manninga na codzienną ocenę mojego stanu psychicznego. Trwa ona dwie godziny, a później dostarczają mnie do Enza, który przez następne trzy godziny nadzoruje mój fizyczny trening siłowy i wytrzymałościowy. Potem dają mi piętnaście minut na prysznic i przebranie się w świeżą poszewkę stanowiącą mój uniform, zanim odeślą mnie z powrotem do celi na godzinę, w trakcie której pojawia się kolejny mdły posiłek, wzbogacony proteinami. Po tym lunchu czekają mnie dwie godziny piekła z Vanikiem – określanego oficjalnie jako „terapia eksperymentalna” – a jeśli udaje mi się opuścić jego laboratorium, będąc wciąż przytomną, jestem włóczona pomiędzy wizytującymi lekarzami i ewaluatorami, dopóki nie orzekną, że na dziś ze mną skończyli. Może to trwać od dwóch do sześciu godzin.
Wtedy podaje się mi odżywczy koktajl – napój z witaminami i składnikami pokarmowymi, mający utrzymać mnie w optymalnym stanie zdrowia – i mam ostatnie pięć minut w łazience, zanim wepchną mnie z powrotem na noc do celi.
Ten ustalony porządek nigdy nie uległ zmianie. Ani razu.
Aż do teraz.
Mój dzień miał się już skończyć. Jest pora nocna. Wypiłam odżywczy koktajl i po raz ostatni odwiedziłam łazienkę. Miałam pozostać zamknięta w celi do rana, kiedy wszystko znów się powtórzy. Nie mam pojęcia, dlaczego odstępują od rutyny.
Ale stoję nieruchomo, gdy strażnicy zbliżają się do mnie od tyłu, chwytają mnie za ręce, szarpią je w dół i metalowymi kajdankami skuwają za plecami.
Kiedy mnie odwracają, widzę ich: dwóch mężczyzn stojących po moich bokach, dwakroć wyższych ode mnie. Te kajdanki nie są konieczne. Fizycznie w żaden sposób nie zagrażam tym strażnikom. A żadne więzy nie zabezpieczą ich przed prawdziwym zagrożeniem, jakie stanowię. Nic ich przed tym nie zabezpieczy.
– Idź z nami i zachowaj milczenie – mówi mężczyzna po mojej lewej stronie, powtarzając te same słowa, jakich używają wszyscy inni strażnicy, ilekroć prowadzą mnie na zewnątrz.
Chwyta mnie za ramię tak mocno, że niemal krzywię się z bólu, jednak udaje mi się zachować niewzruszony wyraz twarzy. Nie przytakuję ruchem głowy. Nawet nie mrugam. Patrzę prosto przed siebie i stawiam kolejne kroki, gdy wyprowadzają mnie z celi.
Na korytarzu jest jasno. Światło lamp w górze boleśnie mnie razi. Z wysiłkiem staram się nie wzdrygnąć. Tylko spuszczam głowę, tak aby włosy zasłoniły mi oczy. Gdy idziemy, skupiam wzrok na lśniących czarnych i białych kafelkach podłogi. Nie ośmielam się zapytać strażników, dokąd zmierzamy. Usłyszałam rozkaz i zachowuję milczenie. Nawet gdybym postanowiła zignorować ich ostrzeżenia, nie zadałabym pytań.
Ale oni o tym nie wiedzą. A ja im nie powiem.
Strażnicy prowadzą mnie korytarzami i przez kolejne drzwi, częściowo trasami, którymi już wcześniej podążałam, a częściowo nowymi. Jak już wcześniej się zorientowałam, Lengard przypomina podziemny labirynt. To system sterylnych korytarzy wyposażonych w ultranowoczesne urządzenia technologiczne. Tylko osoby posiadające najwyższy certyfikat bezpieczeństwa potrafią odnajdywać drogę w tym tajnym ośrodku, podczas gdy ja poruszam się po jego korytarzach niczym nie-widoma: polegam na tym, że ci ludzie dostarczą mnie tam, dokąd mam trafić.
Teraz podążamy tym labiryntem korytarzy dalej niż kiedykolwiek dotąd. Kafelki podłogi są wciąż czarne i białe, a lampy nadal oślepiają, lecz w tej strefie jest cieplej. Nie potrafię tego wyjaśnić – to bardziej wrażenie niż cokolwiek innego – ale atmosfera sterylności nie wydaje się tutaj tak intensywna.
Wzdłuż korytarza ciągnie się szereg drzwi. Niektóre opatrzono wywieszkami, ale nie odczytuję napisów. Wciąż mam spuszczoną głowę, spojrzenie utkwione w moich bosych stopach. Podnoszę wzrok, dopiero gdy się zatrzymujemy. Przystanęliśmy w ślepym końcu korytarza z pojedynczymi drzwiami.
Wyglądają jak wszystkie inne, które wcześniej mijaliśmy, pomalowane na biało i niepozorne. Na tych nie ma żadnej wywieszki. Nie mam pojęcia, dokąd prowadzą.
Drugi strażnik, ten, który nie ściska mnie boleśnie za ramię, podchodzi do panelu przy drzwiach i wstukuje tajny kod na ekranie dotykowym. Narasta we mnie niepokój, gdy widzę, że mężczyzna pochyla twarz do skanera siatkówki oka i wsuwa palec w urządzenie, które ukłuciem pobiera krew do wymazu.
Przez cały okres pobytu w Lengard nigdy nie przyprowadzono mnie do miejsca chronionego tak rygorystycznymi zabezpieczeniami.
Rozbrzmiewa kilka cichych sygnałów dźwiękowych i drzwi się rozsuwają. Już nie trzymam głowy pochylonej, moja ciekawość została pobudzona. Ale widzę tylko kolejny identyczny korytarz, czarne i białe kafelki podłogi, szereg niepozornych drzwi.
Mam ochotę zapytać, gdzie jesteśmy, dlaczego aby tu wejść, potrzebny był certyfikat bezpieczeństwa, czym różni się ten korytarz od innych. Wygląda tak samo, ale musi istnieć powód, dla którego wejście wyposażono w dodatkowe zabezpieczenia. Lengard ma swoje sekrety, tyle już wiem. Na korytarzach nigdy nie widziałam nikogo oprócz strażników.
Wszyscy inni ludzie – jeśli w ogóle tacy tu są – pozostają zamknięci. Tak jak ja.
– Ruszaj.
Strażnik ściskający mi ramię kleszczowym chwytem szarpie mnie do przodu i uświadamiam sobie, że zbyt długo stałam nieruchomo. Potykam się lekko wskutek tego szorstkiego szarpnięcia, ale udaje mi się ustać na nogach i posłusznie ruszam przed siebie.
Kiedy jesteśmy w połowie korytarza, wydarza się coś nieoczekiwanego.
Drzwi w odległości zaledwie metra przed nami otwierają się gwałtownie i dobiega zza nich dźwięk, którego nie słyszałam od ponad dwóch i pół roku.
Śmiech.
Strażnicy zatrzymują mnie szarpnięciem, gdy z wejścia wypada troje dzieci. Dwaj chłopcy o złocistych włosach chichoczą triumfalnie, jeden z nich trzyma nad głową szmacianą lalkę. Ściga ich mała dziewczynka z gęstymi czarnymi lokami, wrzeszcząca i bliska łez.
– Oddaj ją, Ethan! Isaac, każ mu mi ją oddać! Jest moja!
– Będziesz musiała najpierw nas dogonić, Abby! – Chłopiec, który z nią się drażni, trzyma lalkę poza zasięgiem dziewczynki, próbującej do niej doskoczyć.
– Nie zrób jej krzywdy! – krzyczy Abby, usiłując zakrzywionymi palcami złapać chłopca. Gdy ten drugi ją odciąga, woła głośno i wyraźnie:
– Mamusiu!!!
Zamieram w bezruchu, zafascynowana tym widokiem. Te dzieci są takie młode. Takie beztroskie. Od tak dawna nie widziałam czegoś tak… normalnego.
– Abby, co się dzieje, u licha?
Z drzwi wychodzi kobieta, ścierką do naczyń wyciera dłonie z mydlin. Ogarnia spojrzeniem tę scenę i wspiera dłonie na biodrach.
– Ethan, Isaac, przecież wiecie, że nie powinniście zabierać siostrze zabawek. Oddajcie jej tę lalkę i przeproście – mówi.
Kiedy chłopcy się wahają, podchodzi do nich i dodaje stanowczo, zniżając głos:
– No, już!
Isaac szybko mamrocze przeprosiny, a Ethan powtarza je opryskliwym tonem i podaje dziewczynce lalkę. Mała Abby przyciska ją do piersi, podbiega do mamy i chowa się za jej nogami.
– Wracajcie do środka – poleca im kobieta. – Wiecie, że nie wolno wam bawić się na korytarzach. Co sobie myślicie?
Odwraca się i zagania je z powrotem przez drzwi. Dopiero wtedy dzieci mnie spostrzegają. Wydają się tylko zaciekawione, ale ich matka reaguje gwałtowniej. Przez jej twarz przepływa emocja, jaką już kiedyś widziałam.
Czysty, niezmącony strach.
– Dzieci, wejdźcie do środka. Natychmiast!
Niemal wpycha dzieciaki przez drzwi i zatrzaskuje je za nimi i sobą.
Mam wrażenie, jakby z mojego ponurego, wyblakłego świata zabrano jedyną barwną tęczę. Ujrzenie tych ludzi – zwykłych ludzi – coś we mnie obudziło. Jakieś wspomnienie. Uczucie. Ślad dawno zapomnianego życia. Ale teraz to znów zniknęło, ukryte za kolejnymi drzwiami.
– Chodźmy – rzuca szorstko strażnik ściskający mi ramię.
I jest tak, jakbym nigdy nie ujrzała tego przelotnego błysku piękna.
Idziemy przez następne dwie minuty, trzy, cztery i jeszcze dłużej, aż docieramy do kolejnego ślepego końca korytarza z drzwiami, jednak te są otwarte. Drugi strażnik wyciąga rękę i stuka w nie kostkami palców. Zza drzwi dobiega komenda:
– Wejść!
Wchodzimy do jakiegoś gabinetu. Ściany są gołe, bez żadnych ozdób, dyplomów w ramkach czy fotografii. Nie ma nawet regału na książki. Ten pokój jest bezosobowy, po prostu idealnie funkcjonalny. Pośrodku stoi wielkie mahoniowe biurko, lecz nawet na nim brak zwykłego nieporządku. Nie walają się tam żadne papiery, żadne porozrzucane długopisy, nie ma nawet kubka do kawy. Jedynym przedmiotem zakłócającym nieskazitelną pustkę blatu jest tablet z ekranem dotykowym, włączony i jarzący się łagodnym blaskiem.
Ogarnia mnie fala lęku. Odwracam wzrok od tabletu i napotykam spojrzenie mężczyzny siedzącego za biurkiem.
– Jane Doe.
Głos mężczyzny jest równie twardy i szorstki jak jego szpakowate włosy. Nieznajomy ogarnia mnie taksującym spojrzeniem: od brudnych, rozczochranych włosów do bosych stóp.
Lekko przechyla głowę, mięsień szczęki się napina. Czeka.
Nie wiem, czy jego słowa są pytaniem, czy stwierdzeniem.
Tak czy owak, nie widzę sensu w odpowiadaniu. On się myli… i zarazem ma rację.
Upływa chwila ciszy, gdy mężczyzna wciąż mierzy mnie wzrokiem. Nadal patrzę mu w oczy, chociaż mam ochotę odwrócić głowę. Coś mówi mi, że to ważne, abym wytrzymała jego spojrzenie.
Wreszcie kiwa głową i zwraca się do strażników:
– Uwolnijcie ją. I zostawcie nas samych.
Wyczuwam zaskoczenie strażnika ściskającego mi ramię.
I jego wahanie.
– Ale sir…
– To rozkaz.
Strażnik mnie puszcza, a drugi członek mojej eskorty zdejmuje mi kajdanki.
Przesuwam ręce przed siebie i rozcieram przeguby, podczas gdy obaj strażnicy wycofują się za drzwi i je zamykają. Dopiero wtedy ten surowy mężczyzna wstaje i wolno podchodzi ku mnie.
Okazuje się wyższy, niż się spodziewałam, i pomimo koloru włosów ma na twarzy tylko kilka zmarszczek, co wskazuje, że jest młodszy, niż z początku sądziłam. Ma na sobie nienaganny strój biznesowy, łącznie z szafirową koszulą pod marynarką. Nie nosi krawata, jednak nadal zastanawia mnie, dlaczego nie jest ubrany w przepisowy w Lengard wojskowy uniform. Nie jestem w tym ośrodku jedyną osobą podlegającą restrykcjom dotyczą-cym ubioru. Wszyscy ludzie, których tutaj napotkałam, mają stroje w kolorach wyznaczających ich pozycję. Strażnicy noszą szare, naukowcy i inni ewaluatorzy chodzą w nieskazitelnie białych, a trenerzy przygotowania fizycznego używają brązowawo-beżowych. Nie widzi się żadnych jaskrawych barw, żadnych pięknych odcieni przykuwających wzrok. Dlatego widok niebieskiej koszuli tego mężczyzny wywiera na mnie niemal hipnotyczny wpływ.
Powinnam raczej obserwować, jak idzie ku mnie przez pokój, zamiast zwracać uwagę na jego ubiór. Zanim to sobie uświadamiam, stoi już wprost przede mną.
– Jane Doe – powtarza.
I znów nie reaguję.
– Od jakiegoś czasu wyczekiwałem niecierpliwie spotkania z tobą.
Chcę zapytać dlaczego. I dlaczego je odwlekał. Ale zachowuję milczenie.
– Przypuszczam, że nie podasz mi swojego prawdziwego imienia i nazwiska.
Jedyną moją odpowiedzią jest drżący oddech. Upłynęło tyle czasu, odkąd ktokolwiek mnie o to pytał, odkąd ktokolwiek próbował się dowiedzieć, kim naprawdę jestem.
– Nie? Nic mi nie powiesz?
Wciąż czeka i tylko nieznaczne napięcie rysów twarzy zdradza jego irytację z powodu tego, że nadal milczę.
– A zatem, jak sądzę, „Jane” będzie musiało wystarczyć. Przynajmniej na razie. Ja nazywam się Rick Falon.
Wyciąga rękę, a ja spoglądam na nią z lękiem.
Rick Falon. Słyszałam naszeptywania strażników. Wiem dokładnie, kim on jest.
Maverick Falon.
D y r e k t o r Falon.
Człowiek kierujący ośrodkiem Lengard.
– Rozumiem, że przebywasz tutaj już od dłuższego czasu, ale odkąd się zjawiłaś, towarzyskie formy grzecznościowe niewiele się zmieniły – mówi Falon, ostentacyjnie poruszając palcami.
Wytrącona z równowagi, powoli wyciągam rękę, a on ściska mi dłoń, potrząsa nią mocno, a potem ją puszcza.
– Doskonale. Miło widzieć, że nie zapomniałaś zachowań istoty ludzkiej. Raporty Vanika sugerują coś wręcz przeciwnego, ale on ma skłonność do dramatyzowania.
Nie wiem, co na to odpowiedzieć.
– Usiądź, Jane. – Falon wskazuje jeden z foteli stojących przodem do biurka, a potem zajmuje swoje poprzednie miejsce. – Mamy wiele spraw do omówienia.
Nie chcę, żeby dostrzegł moją konsternację, więc szybko wypełniam polecenie. Moje napięte ciało zapada się w miękki, pluszowy fotel w kolorze śliwkowym.
Gdy podnoszę wzrok, spostrzegam, że Falon przygląda mi się uważnie. Wydaje się zadowolony z tego, co widzi. Jakby potrafił się zorientować, że ten fotel ma magiczne właściwości łagodzenia ostrych kantów mojego psychicznego napięcia.
Dyrektor podnosi tablet i odczytuje z jego rozjarzonego ekranu:
– Obiekt Sześć-Osiem-Cztery. Przydzielona tożsamość: Jane Doe. Data urodzenia: nieznana. Oceniany obecny wiek: osiemnaście lat. Rodzice: niewymienieni. Inni krewni: nieznani. Status rekrutacyjny:… – Podnosi na mnie wzrok. – Przeniesienie.
Odkłada tablet i spogląda mi w oczy.
– Zaciekawiasz mnie, Jane. Według naszych rejestrów zo-stałaś tu przeniesiona po krótkim pobycie w instytucie psychiatrycznym, do którego ponoć sama się zgłosiłaś.
Czuję nerwowy skurcz w żołądku i usiłuję odepchnąć wspomnienia przywołane przez słowa Falona.
– Nasi zwiadowcy ustalili, że po trzech tygodniach twojego pobytu w instytucie i potwierdzeniu twojego potencjału dostarczono cię do tego ośrodka: miejsca o wiele bezpieczniejszego niż oddział psychiatryczny dla niezrównoważonych i niebezpiecznych młodych osób. Właśnie dlatego wzbudziłaś moją ciekawość, Jane. Ponieważ wszystko, co o tobie przeczytałem, zdaje się wskazywać, że odkąd się tu zjawiłaś, całkowicie odmawiasz współpracy z nami.
Ze wzrokiem nadal utkwionym w moich oczach kończy:
– Ogromnie chciałbym się dowiedzieć, dlaczego tak się zachowujesz.
Mocno zaciskam usta. Nie wyrywa się z nich żadne słowo.
– Wyniki twoich wstępnych testów pozwalają nam sądzić, że wniosłabyś znaczący wkład do naszego programu.
Powstrzymuję się przed zmarszczeniem czoła. Nie mam pojęcia, o jakich „wstępnych” testach ani o jakim programie mówi.
– Jednakże od tamtego czasu nie zademonstrowałaś niczego, co dowiodłoby twojej wartości – ciągnie Falon, znów przebiegając wzrokiem po ekranie tabletu. – Doktor Manning twierdzi, że łatwiej wycisnąć krew z kamienia niż ocenić twoje psychiczne możliwości. Wspomniałem już o opinii Vanika na twój temat, a wielu spośród zajmujących się tobą kolejno ewaluatorów skłonnych jest zgodzić się z jego oceną. Jedynie porucznik Enzo ma do zaraportowania coś obiecującego. Utrzymuje, że wykazujesz zaskakująco duże zaangażowanie w trening fizyczny. Wydaje się pod wrażeniem postępów, jakie poczyniłaś w trakcie pobytu tutaj.
Przenika mnie przelotna fala ciepła. Ze wszystkich ludzi w Lengard Enzo jest jedynym, do którego mam jakiekolwiek pozytywne nastawienie. Wie, że jestem zaklasyfikowana jako zagrożenie, nawet jeśli nie pojmuje dlaczego, lecz ani trochę się mnie nie boi. I za to go szanuję. Wypełniam jego polecenia i codziennie zmuszam ciało do maksymalnego wysiłku. To mi sprawia przyjemność: bieganie, walki sparingowe i wszystko inne, czego on ode mnie wymaga. Jestem silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Szybsza. W lepszej kondycji. Ta świadomość podtrzymuje mnie w dni, kiedy czuję wyłącznie słabość.
– Raport Enza jest jedynym pozytywnym pośród wielu negatywnych – mówi Falon. – Twoja apatia i brak współpracy powinny były już dawno temu skłonić nas do usunięcia cię z Lengard. Wprawdzie Vanik uważa chemię twojego mózgu za… – szuka odpowiedniego słowa – w y j ą t k o w ą, jednak mamy inne osoby, które mogą być przydatne w jego badaniach. A więc: dlaczego wciąż tu jesteś, Jane?

 
Wesprzyj nas