“Zdarzyło się nad jeziorem Mystic” to historia kobiety, przemawiająca do każdego, kto znalazł odwagę, by wybrać między tym, co jest, a tym, co mogłoby być.


Zdarzyło się nad jeziorem MysticBlake Colwater, wzięty adwokat z Los Angeles, wyznaje swojej wieloletniej żonie Annie, że zakochał się w innej kobiecie.

Zrozpaczona Annie wyjeżdża do miasteczka Mystic, gdzie się wychowała. Tu ponownie zbliża się do swojej pierwszej miłości, Nicka Delacroix, od niedawna wdowca, który nie potrafi sobie poradzić z cierpiącą na zaburzenia emocjonalne córeczką. Cała trójka z dobrym skutkiem leczy razem swoje rany.

Ale akurat wtedy, gdy Annie uwierzyła, że zyskała jeszcze jedną szansę na szczęście, jej świat wywraca się do góry nogami i zmuszona zostaje do dokonania wyboru, przed którym nie powinna stawać żadna inna kobieta…

***

Promienna książka. Kristin Hannah przenika do najgłębszych, najwrażliwszych zakątków naszych serc.
Tami Hoag

Kolejna powieść autorki takich bestsellerów jak „Słowik”, „Wielka samotność” czy „Zimowy ogród”.

Kristin Hannah
Zdarzyło się nad jeziorem Mystic
Przekład: Barbara Cendrowska-Werner
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 14 października 2020
 
 

Zdarzyło się nad jeziorem Mystic


CZĘŚĆ I


Naprawdę odkrywamy siebie nie wtedy, gdy szukamy nowych krajobrazów, lecz gdy spoglądamy na nie nowymi oczyma.
Marcel Proust

1


Deszcz padał ze zmęczonego nieba niczym drobne, srebrzyste krople łez. Gdzieś za wałem chmur wynurzało się słońce, zbyt słabe, by rzucić cień na ziemię.
Był marzec, przygnębiający miesiąc, spokojny, cichy i szary, lecz podmuchy wiatru stawały się coraz cieplejsze, przynosząc obietnicę wiosny. Drzewa, które jeszcze w zeszłym tygodniu były nagie i kruche, urosły, zda się, o piętnaście centymetrów w jedną, bezksiężycową noc, a czasami, gdy choć promyczek słońca padł na konar, ukazywał się czerwony pączek nowego życia, budzącego się na czubku trzeszczącej brązowej kory. Lada dzień wzgórza za Malibu pokryją się kwieciem i przez kilka krótkich tygodni będzie to najpiękniejsze miejsce na ziemi.
Podobnie jak rośliny i zwierzęta, tak i dzieci południowej Kalifornii wyczuwały nadejście słońca. Zaczynały marzyć o lodach, sorbetach i zeszłorocznych obciętych dżinsach. Nawet zaprzysięgłe mieszczuchy, gnieżdżące się w wieżowcach ze szkła i betonu w miejscach o tak pretensjonalnych nazwach jak Miasto Stulecia, bezwiednie skręcały do działów ogrodniczych wielkich centrów handlowych. W metalowych wózkach obok wysuszonych na słońcu pomidorów i butelek z wodą Evian zaczęły się pojawiać doniczki z małymi rozsadami geranium.
Przez dziewiętnaście lat Annie Colwater wyglądała wiosny, niczym młoda dziewczyna z zapartym tchem oczekująca swego pierwszego w życiu tańca. Zamawiała sadzonki z odległych krajów i kupowała ręcznie malowane ceramiczne doniczki, by posadzić w nich ulubione rośliny.
Teraz jednak czuła tylko strach i mglistą, nieokreśloną panikę. Po dzisiejszym dniu nic w jej dobrze zorganizowanym życiu nie będzie już takie samo, a ona nie należała do kobiet, które lubią nagłe, burzliwe zmiany. Wolała, by wszystko toczyło się gładko, swoim torem. Najbezpieczniej czuła się, wiodąc zwyczajne życie, w otoczeniu rodziny.
Żona.
Matka.
Te role ją określały, nadawały sens jej życiu. Zawsze taka była, i teraz, powoli zbliżając się do czterdziestki, nie przypominała sobie, by kiedykolwiek marzyła o czymś innym. Wyszła za mąż tuż po studiach i w tym samym roku zaszła w ciążę. Mąż i córka byli jej kotwicami, często myślała, że bez Blake’a i Natalie zniosłoby ją na morze, niczym okręt bez kapitana dryfujący na łasce fal.
Ale co robi matka, gdy jej jedynaczka opuści dom?
Poruszyła się niespokojnie na przednim fotelu cadillaca. Strój, który tak starannie dobierała dziś rano: granatowe wełniane spodnie i bladoróżowa jedwabna bluzka, nagle wydał się jej nieodpowiedni. Zazwyczaj ukrywała się za modnymi rzeczami i udawała kobietę, którą nie była. Ubrania wielkich krawców i staranny makijaż sprawiały, że wyglądała jak energiczna żona dobrze prosperującego męża, za którą miała uchodzić. Ale nie dzisiaj. Dziś sięgające do pasa brązowe włosy, które upięła w kok – tak jak lubił jej mąż, tak jak się zawsze czesała – przyprawiły ją o ból głowy.
Postukała wymanikiurowanymi paznokciami w oparcie fotela i zerknęła na Blake’a, który siedział rozparty wygodnie w fotelu kierowcy. Sprawiał wrażenie człowieka absolutnie spokojnego, jakby to było normalne popołudnie, nie zaś dzień, w którym ich siedemnastoletnia córka wyjeżdża do Londynu.
Wiedziała, że taki lęk to dziecinada, ale ta świadomość wcale nie umniejszała jej bólu. Gdy Natalie po raz pierwszy oznajmiła im, że chce wcześniej skończyć szkołę i ostatni semestr spędzić w Londynie, Annie poczuła się dumna z niezależności córki. Uczniowie ostatnich klas ekskluzywnych szkół średnich często tak robili i właśnie podobnie wyszukanej przygody Annie pragnęła dla swej córki.
Sama Annie nigdy nie zdobyłaby się na tak śmiały krok – na pewno nie w wieku siedemnastu lat, ani nawet teraz, gdy liczyła ich trzydzieści dziewięć. Podróż zawsze ją przerażała. A choć uwielbiała oglądać nieznane miejsca i poznawać nowych ludzi, zawsze wyjeżdżając z domu, podświadomie czuła niepokój.
Wiedziała, że ta słabość jest pozostałością młodości, normalnym ubocznym skutkiem tragedii, która naznaczyła piętnem cierpienia jej dzieciństwo, ale zrozumienie przyczyn obawy wcale jej nie umniejszało. Podczas każdych rodzinnych wakacji Annie dręczyły nocne koszmary – mroczne, upiorne wizje, w których znajdowała się sama w obcym kraju, bez pieniędzy i celu. Zagubiona, wędrowała po nieznanych ulicach, szukając rodziny, która stanowiła jej oparcie, aż w końcu budził ją własny szloch. Wtedy wtulała się w śpiącego męża i nareszcie odzyskiwała spokój.
Była dumna z niezależności i odwagi córki, która zdecydowała się na samotną podróż do Anglii, ale nie przypuszczała, że tak ciężko będzie jej żegnać Natalie. Były z córką najlepszymi przyjaciółkami, odkąd wyrosła z gniewów i dąsów nastolatki. Pewnie, że przeżywały i ciężkie chwile – kłótnie, zranione uczucia, rzucały sobie w twarz słowa, których nie należało mówić, ale to tylko zacieśniało ich wzajemną więź. Stanowiły jedność, były „dziewczętami” w domu, w którym jedyny mężczyzna pracował osiemdziesiąt godzin tygodniowo i czasami przez całe dnie zapominał o uśmiechu.
Wyjrzała przez okno. Jak przez mgłę widziała inkrustowane betonem kaniony centrum Los Angeles, graffiti i neony, które zostawiały świetliste smugi w siąpiącej mżawce. Podjeżdżali coraz bliżej lotniska.
Wyciągnęła rękę do męża, dotknęła bladoniebieskiego kaszmirowego rękawa jego garnituru.
– Polećmy do Londynu z Naną i pomóżmy się jej zadomowić w rodzinie, u której będzie mieszkać. Wiem…
– Mamo – odezwała się ostro Natalie z tylnego siedzenia. – Pomyśl rozsądnie. Jeśli się tam pokażesz, będziesz się czuła strasznie upokorzona.
Annie cofnęła rękę i wyrwała mechaty kłębuszek ze swych kosztownych wełnianych spodni.
– Tak mi tylko przyszło do głowy – rzekła cicho. – Twój tata od dawna usiłował wysłać mnie do Anglii. Pomyślałam… że może teraz moglibyśmy się tam wybrać.
Blake rzucił jej szybkie spojrzenie, które nie całkiem zdołała odczytać.
– Nie wspominałem o Anglii od lat.
Potem mruknął coś o tłoku na jezdniach i nacisnął klakson.
– Chyba nie będzie ci brakowało kalifornijskiego ruchu – odezwała się Annie w niezręcznej ciszy, która nagle zapadła.
Z tylnego siedzenia rozległ się śmiech Natalie.
– Absolutnie. Sally Pritchart – pamiętasz ją, mamo, pojechała do Londynu w zeszłym roku – w każdym razie ona mówi, że tam nie ma takich nerwów. Nie jak w Kalifornii, gdzie wszędzie możesz dojechać tylko samochodem. W Londynie po prostu wsiadasz do metra. – Wetknęła blond główkę w przestrzeń między dwoma przednimi siedzeniami. – Jeździłeś metrem, tato, kiedy w zeszłym roku byłeś w Londynie?
Blake znowu nacisnął klakson. Westchnął ze zdenerwowania, włączył kierunkowskaz na znak, że skręca i wjechał na pas szybkiego ruchu.
– Hę? O co chodzi?
– O nic – westchnęła Natalie.
Annie ścisnęła Blake’a za ramię, przypominając mu delikatnie, że przeżywają wyjątkowe chwile – ostatnie, które spędzają z córką przed wielomiesięcznym rozstaniem – i, jak zwykle, nie zwraca na nie uwagi. Zaczęła coś mówić, by zapełnić ciszę, cokolwiek, byleby nie myśleć, jak bardzo dom będzie pusty bez Natalie, lecz wtedy ujrzała znak ZWOLNIJ i nie mogła wydobyć z siebie słowa.
Blake zatrzymał się przy szlabanie dla wyjeżdżających, po czym wjechał w mroczną ciszę podziemnego parkingu i zgasił silnik. Siedzieli tam dłuższą chwilę. Annie spodziewała się, że Blake udzieli córce jakiejś ojcowskiej, życiowej rady, czegoś, co by utrwaliło ten moment w pamięci. Zawsze umiał znaleźć właściwe słowa, ale teraz otworzył tylko drzwi.
Annie jak zwykle poszła jego śladem. Wysiadła z samochodu i stanęła przy swoich drzwiach, obracając okulary słoneczne w zimnych, och, jak strasznie zimnych palcach. Spojrzała na bagaż Natalie – jedną jedyną torbę z szarej, wełnianej bai i plecak z zielonego brezentu od Eddiego Bauera.
Martwiła się, że to za mało, że nieporęcznie będzie córce nosić ten ekwipunek… martwiła się o wszystko. Natalie wydała się jej tak strasznie młodziutka, jej wysokie, chude ciało tonęło w workowatej dżinsowej sukience, sięgającej niemal czarnych glanów. Dwie metalowe klamry ściągały jej długie, srebrzystoblond włosy z bladej twarzy. Trzy srebrne kolczyki w lewym uchu układały się w kształt krętej drabinki.
Annie chciała nawiązać rozmowę – rzucić parę rad dotyczących pieniędzy, paszportów, unikania samotnych wędrówek – ale zupełnie jej to nie wychodziło.
Blake kroczył z przodu, niosąc dwie samotne sztuki bagażu, a Natalie i Annie w milczeniu maszerowały za nim. Annie pragnęła, by zwolnił i szedł razem z nimi, ale nie odezwała się – by przypadkiem Natalie nie zauważyła, że tatuś się spieszy. Przy stanowisku kontroli biletów wręczył wszystko Natalie, po czym we trójkę przeszli na lotnisko międzynarodowe.
Przy wejściu Annie przyciskała do siebie granatową torebkę jak tarczę. Podeszła do dużego, brudnego okna. Przez ułamek sekundy widziała w szybie swe odbicie – chudej, nienagannie ubranej pani domu, która stała samiutka.
– Czemu nic nie mówisz, mamo? Nie mogę tego znieść. – W głosie Natalie kryła się maleńka nutka niepokoju, którą mogło wychwycić tylko ucho matki.
Annie zmusiła się do śmiechu.
– Zazwyczaj błagacie mnie, żebym siedziała cicho. Teraz też mogłabym powiedzieć tak wiele. Ot, choćby jak wczoraj oglądałam twoje zdjęcia z dzieciństwa i pomyślałam…
– Ja też cię kocham, mamo – wyszeptała Natalie.
Annie chwyciła rękę córki i przytrzymała ją. Nie odważyła się odwrócić do niej z obawy, że dziewczyna z jej twarzy wyczyta, jakim bólem napawa ją rozstanie. Zdecydowanie nie chciała, by jej dziecko zabrało ze sobą taki obraz matki, niczym za ciężki bagaż do samolotu.
Podszedł do nich Blake.
– Szkoda, że nie dałaś sobie kupić biletu pierwszej klasy. To taki długi lot, a jedzenie w klasie turystycznej jest okropne. Pewnie sama będziesz musiała doprawić sobie sałatkę.
Natalie się roześmiała.
– Akurat dużo wiesz o kuchni w klasie turystycznej, tato.
Blake’a to rozbawiło.
– Z pewnością pierwsza klasa jest znacznie wygodniejsza.
– Nie chodzi o wygodę – odparła Natalie – ale o przygodę.
– Ach, przygoda – rzekła Annie, która nareszcie odzyskała głos. Zastanawiała się, co czuje człowiek mający takie wielkie marzenia, i jeszcze raz pozazdrościła córce jej niezależności. Natalie zawsze dobrze wiedziała, kim jest i czego pragnie.
– Pasażerów odlatujących do Londynu lotem trzysta pięćdziesiąt siedem prosimy o wchodzenie na pokład.
– Będę za wami tęsknić – rzekła cicho Natalie. Spoglądała na samolot, nerwowo gryząc kciuk.
Annie pogładziła jej miękki policzek, usiłując zapamiętać najdrobniejszy szczegół tej chwili, malutką myszkę obok małżowiny lewego ucha córki, dokładny odcień jej prostych, jasnych włosów i niebieskich oczu, cynamonowe piegi na nosie.
Annie pragnęła wszczepić sobie to wszystko w pamięć, by w ciągu następnych trzech miesięcy mogła wyciągać ten obraz jak drogą sercu fotografię.
– Pamiętaj, że będziemy dzwonić w każdy poniedziałek o siódmej twojego czasu. Będziesz się świetnie bawić, Nano.
Blake rozwarł ramiona.
– Uściskaj starego ojca.
Natalie wtuliła się w niego.
Zbyt szybko rozbrzmiał głos przez głośnik, prosząc o wejście na pokład pasażerów z klasy Natalie.
Annie jeszcze raz zamknęła córkę w długim, rozpaczliwym uścisku – po czym z wolna się odsunęła. Mruganiem usiłując powstrzymać łzy, patrzyła, jak Natalie daje bilet kobiecie w drzwiach i machnąwszy pospiesznie po raz ostatni, znika w rękawie.
– Nic jej nie będzie, Annie.
Wpatrywała się w puste drzwi.
– Wiem.
Jedna łza, tylko tyle to zajęło. Jedna łza spłynęła po twarzy Annie i nie widziała już córki.
Annie stała jeszcze długo po odlocie samolotu, biała smuga gazów spalinowych już dawno zdążyła wtopić się w ponure niebo. Czuła Blake’a obok siebie. Chciała, by ujął jej rękę, uścisnął za ramię albo wziął w objęcia – co niechybnie zrobiłby pięć lat temu.
Obróciła się. W oczach męża widziała swe odbicie i zamglone zwierciadło ich wspólnego życia. Po raz pierwszy pocałowała go jako osiemnastolatka – była niemal w wieku Natalie – i od tamtej pory nie miała już innego mężczyzny.
Jego przystojna twarz była poważna jak rzadko.
– Och, Annie… – powiedział skrzekliwym, zduszonym szeptem. – Co ty teraz poczniesz?
Omal nie osunęła się na podłogę, akurat tu, na tym sterylnym, zatłoczonym lotnisku.
– Zabierz mnie do domu, Blake – wyszeptała łamiącym się głosem. Chciała mieć wokół siebie znajome rzeczy, które przypominałyby jej, kim jest.
– Oczywiście. – Chwycił ją za rękę i poprowadził przez halę pasażerską do garażu. Bez słowa wsiedli do cadillaca i zatrzasnęli drzwi. Klimatyzacja włączyła się natychmiast.
Gdy samochód mknął po kolejnych autostradach, Annie poczuła się wyczerpana. Oparła się ciężko o tył fotela i wyglądała na miasto, które nigdy nie stało się jej miastem, choć przenieśli się tutaj tuż po studiach. Był to miejski labirynt, rozchodzący się na wszystkie strony, gdzie wspaniałe, kunsztownie urządzone domy majętnych wdów codziennie szły do rozbiórki, bo chętni na te miejsca dobrze wiedzieli, gdzie złożyć wnioski; tutaj także profani niemający pojęcia o sztuce, pozbawieni zmysłu estetycznego czy poczucia ciągłości, bezustannie wzniecali paleniska, w których tony marmurowych rzeźb i szkła przetapiały się na stosy dymiących, buchających ogniem zgliszcz. W Mieście Aniołów tak niewielu mieszkańców zauważało ubytek jeszcze jednej rezydencji, stanowiącej chlubę tej okolicy. Zwalony budynek nie zdążył ostygnąć, a już właściciele firm budowlanych obiegali ratusz, tłocząc się jeden na drugim jak czarne mrówki, po zezwolenie na budowę i ulgi. W ciągu paru miesięcy kolejny połyskliwy, pokryty szkłem budynek piął się coraz wyżej i wyżej w zadymione, brązowe niebo, tak wysoko, że Annie często zastanawiała się, czy ci inwestorzy sądzą, że dzięki swym milionom dotrą do raju.
Nagle poczuła niespodziewane pragnienie, by wrócić do domu. Nie do stłoczonego, dostatniego piękna Malibu, lecz do wilgotnej zieleni krajobrazu jej młodości, owych dzikich terenów zachodniej części stanu Waszyngton, gdzie rosły grzyby wielkości talerzy, gdzie tłuste, lśniące szopy wychodziły podczas pełni księżyca, by pić wodę z kałuż na środku drogi. Do Mystic, w którym jedynymi drapaczami chmur były wysokie świerki, rosnące tam od czasów amerykańskiej rewolucji. Nie była w miasteczku od dziesięciu lat. Może teraz wreszcie uda się jej namówić Blake’a na tę wycieczkę, skoro nie byli już uwiązani do południowej Kalifornii rozkładem lekcji Natalie.
– A może byśmy tak pojechali do Mystic? – zapytała męża.
Nie patrzył na nią, nie odpowiedział na pytanie, przez co poczuła się mała i głupia. Pociągnęła za spory diament, tkwiący w jej uchu, i wyjrzała na zewnątrz.
– Myślałam, czyby nie zapisać się do klubu. Boże drogi, tyle będę miała teraz czasu. Zawsze mi powtarzałeś, że za mało wychodzę z domu. Może zacznę ćwiczyć aerobik, co ty na to?
– Nie mówiłem o tym od lat.
– Och… No dobrze, zawsze zostaje tenis. Uwielbiałam tenis. Pamiętasz, jak graliśmy debla?
Zjechał z autostrady i zwolnił przy wjeździe na krętą, zatłoczoną drogę szybkiego ruchu nad brzegiem Pacyfiku. Kiedy wydostali się na ich drogę, przegrodzoną bramą, pomachał do strażnika i wjechał do Colony, położonego nad samym morzem klejnotu Malibu. Krople deszczu zrosiły przednią szybę i na ułamek sekundy zamazały świat, nim wycieraczki starły wodę.
Pod domem zwolnił, jadąc centymetr po centymetrze podjazdem wyłożonym tłuczniem. Zatrzymał się przed garażem.
Annie zerknęła na niego. Dziwne, że nie wjechał do garażu. Dziwne, że nie nacisnął nawet pilota. A jeszcze dziwniejsze, że nie wyłączył silnika. Nie znosił wychodzenia z cadillaca w czasie deszczu…
Nie jest sobą.
Ta świadomość uśmierzyła nieco targający nią niepokój, przypomniała, że nie jest tak samotna, jak jej się wydaje. Energiczny, niezwykle sprawny mąż Annie był równie kruchy jak ona w tej chwili.
Przebrną przez to razem, ona i Blake. Będą się wspierać dziś i przez wszystkie dni i noce w pustym gnieździe. Byli rodziną, zanim urodziła się Natalie, i znowu nią będą we dwoje. Może nawet powrócą wesołe chwile, jak kiedyś, gdy byli przyjaciółmi, partnerami i kochankami… jak w te dni, gdy wychodzili potańczyć i wracali, dopiero gdy słońce wyłaniało się zza horyzontu.
Odwróciła się do niego i odgarnęła lok włosów, spadający mu na oczy.
– Kocham cię. Razem jakoś sobie z tym poradzimy.
Nie odpowiedział.
Właściwie nawet się tego nie spodziewała, ale mimo wszystko niezręczna cisza ją zabolała. Zapomniała o rozczarowaniu i otworzyła drzwi samochodu. Drobinki deszczu prześlizgnęły się przez otwór, pokrywając mokrymi plamkami jej rękaw.
– Będziemy bardzo samotni tej wiosny. Może pogadam z Lupitą i urządzimy barbecue. Od lat nie wydaliśmy porządnego przyjęcia na plaży. To nam dobrze zrobi. Dziwnie będzie chodzić po domu bez…
– Annie – wypowiedział jej imię tak ostro, że w połowie zdania ugryzła się w język.
Gdy się do niej odwrócił, ujrzała, że ma łzy w oczach.
Pochyliła się i dotknęła jego policzka w przelotnej, czułej pieszczocie.
– Ja też będę za nią tęsknić.
Odwrócił wzrok i westchnął ciężko.
– Nie rozumiesz. Chcę rozwodu.

 
Wesprzyj nas