“Miss Birmy” to przejmująca opowieść o kobiecie, której piękno wpłynęło na losy świata.


Miss BirmyCzy jedna kobieta może dać nadzieję krajowi, który chwieje się w posadach? Jaką cenę płaci za zwycięstwo?

„Miss Birmy” to oparta na prawdziwej historii wielopokoleniowa saga o miłości, rodzinie i poszukiwaniu tożsamości, osnuta na tle przejmującego obrazu wojny.

Benny i Khin nie mówią w tym samym języku, ale oboje są tak samotni, że decydują się na małżeństwo. On nie zna swoich prawdziwych korzeni. Ona nie może się otrząsnąć z rodzinnej tragedii, której powodem było pochodzenie etniczne.

Gdy Birma pogrąża się w chaosie drugiej wojny światowej, rodzi się ich córka Luiza. Burzliwe dzieciństwo kształtuje charakter dziewczyny, która od młodości zachwyca urodą.

Świadomość trudnej i bolesnej przeszłości rodziców nie opuszcza jej nawet na scenie, gdy jako nastolatka walczy o tytuł Miss Birmy. Stawka jest wysoka – konkurs piękności może zjednoczyć ogarnięty wojną kraj albo jeszcze bardziej go podzielić…

Charmaine Craig
Miss Birmy
Przekład: Jolanta Kozak
Wydawnictwo Mando
Premiera: 28 października 2020
 
 

Miss Birmy


Spójrz na historię Birmy. Przybywamy tam, organizujemy najazd, popierają nas tubylcze plemiona, zwyciężamy – ale podobnie jak wy, Amerykanie, nie byliśmy wówczas kolonizatorami. O nie, zawarliśmy pokój z królem, ­zwróciliśmy mu jego ziemie i porzuciliśmy naszych ­sprzymierzeńców… na ukrzyżowanie czy przepiłowanie. Byli niewinni. Myśleli, że zostaniemy. Ale byliśmy liberałami i nie chcieliśmy mieć wyrzutów sumienia.
Graham Greene, Spokojny Amerykanin, tłum. Jacek Woźniakowski

Prolog

Oto ona, piętnastoletnia Luiza: wstępuje na prowizoryczną scenę pośrodku stadionu Aung San w Rangunie. Jest rok 1956. „Daj im siebie”, myśli. I natychmiast jedna jej dłoń wędruje na biodro, głowa do góry, a świadomość lokuje się niżej, na gołych udach i zbyt umięśnionych łydkach, na które patrzy w tej chwili czterdzieści tysięcy widzów usadowionych na trybunach pogrążających się w mroku.
„Daj im to, czego chcą”, pouczała ją matka w drodze na stadion. A Luiza rozumie, że matka miała na myśli coś więcej niż złote sandałki na wysokich obcasach (pożyczone od koleżanki i przyciasne w palcach), coś więcej niż krzywizny ciała podkreślone białym jednoczęściowym kostiumem (skopiowanym ze zdjęcia Elizabeth Taylor). Jej matka miała na myśli wizję nadziei. Ale czym jest wyjście Luizy na tę kiczowatą scenę w ostatniej rundzie konkursu o tytuł Miss Birmy, jeśli nie wcielonym niebezpieczeństwem? Luiza jest prawie naga: jej lśniący kostium ledwie skrywa to, co powinno zostać intymne. Pozostaje prawie niewinna, ale jej wypchnięte w bok biodro zbliża się do granicy wulgarności.
Fala aplauzu wciąga ją głębiej w strefę światła. Luiza obraca się, prezentując jurorom i siedzącym za nimi widzom swoją pupę (szeroką dzięki żydowskiemu ojcu, który siedzi wraz z matką Luizy gdzieś blisko bandy). Przed sobą ma teraz Luiza pozostałe finalistki, całą dziewiątkę, zgrupowane w cieniu w głębi sceny. Ich niewzruszone uśmiechy promienieją oburzeniem. „Kandydatka specjalna” – tak nazwała ją niedawno rządowa gazeta. Napisano o niej: „wcielenie jedności i integracji”. Luiza czuła się z tym dziwnie, bo nigdy nie chciała zwracać na siebie uwagi – jako ­dziewczynkę rasy mieszanej żenowały ją wzmianki o urodzie i rasie.
„Nigdy nie wygrywamy w te gry, w które chcemy wygrać”, powiedział jej kiedyś ojciec. Obraca się raz jeszcze, przechodzi przez scenę, pokonując chmurę dymu z czyjegoś cygara, jej wzrok zatrzymuje się przez moment na rodzicach. Tata siedzi zgarbiony, odsunięty od mamy, z lekko skręconą łysiejącą głową; jego potulne spojrzenie chwyta wzrok Luizy. Chociaż przebywa w areszcie domowym, załatwił sobie specjalną przepustkę na przyjście tutaj. Niewykluczone, że jakimś sposobem wpłynął nawet na wynik konkursu piękności. Obok niego mama, jak zwykle naburmuszona, wyraźnie zdenerwowana i przesadnie pochłonięta przebiegiem imprezy. Wygląda, jakby się miała zaraz zerwać z miejsca, a oczy jej błyszczą dumą, pretensją i czymś na kształt udręki. „Ruszaj się!”, krzyczy niemo ze swojej grzędy, jakby nie chciała dać się przyłapać pełnym wyrzutu spojrzeniom Luizy.
I Luiza się rusza, a jakże, minąwszy rodziców, schodzi na proscenium, by stanąć przed panelem uśmiechniętych jurorów, wobec rzędów skierowanych na nią lornetek i strzelb w rękach pilnujących trybun żołnierzy. To niemal przyjemne, ten aplauz przechodzący w kakofonię pokasływań; to niemal urocze, te podmuchy zapachu czyichś perfum, gnijących odpadków i otaczającej stadion wilgoci; to wręcz wyzwalające, takie ofiarowanie siebie, swojej prawie nagości. Przecież w Birmie wszyscy są skompromitowani, prawda? Tak wiele przeszli.
Chwilę później, zanim korona spocznie na jej głowie, nachodzi ją myśl, że widzowie to ekstatyczna kongregacja wiernych – albo dzikie bestie w zagrodzie – i czuje odruch ucieczki.
Ale oto przerzucają jej szarfę przez ramię.
W dłonie wciskają bukiet czerwonych róż.
Błysk flesza.
– Miss Birmy! – krzyczy ktoś z drugiego końca stadionu, jakby przez mrok tego, co się wydarzyło.

Część pierwsza
Nawróceni
1926–1943

1
Pięściarz

Kiedy blisko dwadzieścia lat wcześniej ojciec Luizy ujrzał po raz pierwszy matkę Luizy na końcu mola w porcie morskim Akyab – a raczej kiedy ujrzał jej włosy, czarny lśniący snop, który sięgał poniżej rąbka jej sukni aż po ubłocone białe kostki stóp – przypomniał sobie słowa: „Bóg kocha każdego z nas jak jedynego ­człowieka na świecie”.
Taki miał zwyczaj, że z kataklizmów uczucia (nawet chuci) wycofywał się w konsolacje świętego Augustyna. Czy w nie wierzył? Kiedy czuł się tak wyjątkowo kochany? Kiedy od czasu, gdy był malutkim chłopaczkiem i mieszkał przy ulicy Tseekai Maung Tauley w żydowskiej dzielnicy Rangunu? Nawet wspomnienia tamtych czasów i tamtego miejsca nie były bez skazy: wspomnienie dziadka recytującego Torę w synagodze Musmea Jeszua, wspomnienie ojca za kasą w sklepie E. Solomon & Sons, wspomnienie szerokich brązowych kręgów pod oczami mamy, kiedy błagała go, swoje jedyne dziecko: „Uważaj, Benny”. Poumierali wszyscy na zwyczajne choroby przed 1926 rokiem, w którym on skończył siedem lat.
„Uważaj, Benny”. Lękliwa miłość mamy zapewniała mu bezpieczeństwo, miał tę pewność, dopóki nie zostało nic pomiędzy nim a śmiercią, dopóki nie wysłano go statkiem na Mango Lane w Kalkucie, do ciotek, córek zmarłego rabina tego miasta. Ich miłość nie umywała się do miłości mamy. Była potulna, mdła i stawiała słaby opór jego udręce. Zaczął więc używać pięści, zwłaszcza gdy chłopcy w nowej żydowskiej podstawówce wyśmiewali się z niego, że dziwnie mówi i wtrąca birmańskie słowa. Odpowiedzią ciotek na „problem pięści” i na krew innych chłopców, którą te pięści ściągnęły do ich domu („Żydowska krew! On ma żydowską krew na rękach!”), było odesłanie go dalej, tym razem do jedynej w pobliżu szkoły z internatem, mającej boks w programie zajęć. Do Szkoły Świętego Jakuba na Lower Circular Road. Ciotki były zadowolone, gdyż ich wyrzuty sumienia z powodu chrześcijańskiego profilu szkoły łagodziło przekonanie, że żadna poważna instytucja religijna nie ulokowałaby się przy ulicy, której nazwa – gdy wymówić ją szybko – brzmiała jak „Lower Secular”, Niższa Świecka. „No i nie będzie miał więcej żydowskiej krwi na rękach”, przypominały sobie nawzajem z satysfakcją.
Miały rację. Przez najbliższych pięć lat spędzonych na Lower Secular jego pięści nie tknęły żydowskiej krwi, dotknęły za to krwi bengalskiej, angielskiej, pendżabskiej, chińskiej, tamilskiej, greckiej, marwarskiej, portugalskiej i ormiańskiej, mnóstwa krwi ormiańskiej.
Biedny Kerob „Ormiański Tygrys” Abdulian, czy jak on się tam nazywał. W obszernej sali gimnastycznej śmierdzącej spoconymi nogami, stęchłą herbatą i nadgniłym drewnem siedemnastoletni Benny walczył z nim o koronę Międzyszkolnych Mistrzostw Bokserskich Prowincji Bengal i jeszcze nigdy twarz jednego młodego mężczyzny nie została tak bardzo zmieniona fizycznie w imię metafizycznych problemów drugiego. Zanim padł na deski w pierwszej rundzie, Ormianin zaliczył lewy sierpowy w podbródek – za nieustającą samotność Benny’ego po śmierci rodziców. I drugi lewy sierpowy w podbródek – za świat, który godzi się na takie zdarzenia, i jeszcze jeden – za słowo „sierota”, którego Benny nienawidził bardziej niż wszystkich obelg antysemickich, a którym koledzy z klasy nazywali go z okrutną, wyniosłą premedytacją. Prawy sierpowy w brzuch Ormianina był rewanżem za wszystkie matki i wszystkich ojców, wszystkie ciotki, wszystkich wujów, dziadków i opiekunów – kolonialnych obywateli „cywilizowanego” Imperium Brytyjskiego – którzy relegują podopiecznych do szkół z internatem w stylu Świętego Jakuba w Indiach. Ale żaden z tych ciosów nie powalił Tygrysa. Nie, tym, co rozłożyło Tygrysa na macie, a wszystkich widzów poderwało z miejsc, była eksplozja ciosów wywołana zdarzeniem, które Benny kątem oka dostrzegł na trybunach: wejściem młodej smagłej nowicjuszki od Świętego Jakuba, niejakiej siostry Angeli. Benny dotąd prawie z nią nie rozmawiał, ale siostra Angela przychodziła – aż do ­dzisiaj – punktualnie na każdą jego walkę.
Poczytywał sobie jej obecność na meczach za oznakę oddania, może jemu, a może szkole (a zatem, przez implikację, Bogu?), tego nie był pewien. Sędzia zaczął odliczać nad powalonym Ormianinem, a siostra Angela usadowiła się w swoim białym habicie obok grupy uczniaków, których żywiołowy doping dla Benny’ego dodatkowo eksponował jej niewzruszoną postawę i czujne spojrzenie czarnych oczu spoczywające na młodym pięściarzu. Ale po nagłym zakończeniu meczu, zanim Benny wyswobodził się z zalewającej ring fali kibiców, siostra Angela wymknęła się z sali gimnastycznej, niezauważona przez nikogo prócz Benny’ego.
Wieczorem tego dnia dumny dyrektor szkoły wydał bankiet na cześć Benny’ego. Udziec jagnięcy, pieczone ziemniaki, a na deser trifle pudding – zachodnie smakołyki, których Benny ledwo skosztował, gdyż cała jego uwaga koncentrowała się na czubku widelca siostry Angeli, którym ta raz po raz dźgała nietknięty posiłek, pochylona skromnie nad stołem w rogu, dzielonym z pozostałymi zakonnicami. Tylko raz pochwyciła i wytrzymała spojrzenie Benny’ego, odpowiadając na nie z taką mocą i wyrzutem, że Benny poczuł na twarzy wszystkie niedoskonałości, a zwłaszcza górną wargę – spuchniętą wskutek jedynego prawego sierpowego, którym go trafił Ormiański Tygrys. Czyżby była na niego zła?
Jakby chcąc pozbawić go szansy uzyskania odpowiedzi na to pytanie, następnego rana zjawił się ojciec siostry Angeli i zabrał ją z klasztoru. Odjechała w ciemnoróżowym sari, które opinało jej biodra i podkreślało niemożliwie wprost czarne pasemka włosów wysuwające się z węzła na karku najwytworniejszej szyi, jaką Benny kiedykolwiek widział. Szyja królowej, powtarzał sobie przez kilka następnych tygodni, nadaremnie próbując utwierdzić swoją pozycję na ringu. Dziwna rzecz: jego zapał do walki ulotnił się wraz z siostrą Angelą.
Miesiąc później dostał od niej list:

Najdroższy Benny,
Czy pamiętasz, jak zastałam cię w bibliotece, kiedy mówiłeś sam do siebie? Pomyślałam, że dostałeś hysia od tego ciągłego obrywania po głowie. Ale nie: ty czytałeś świętego Augustyna i powtarzałeś sobie: „Bóg kocha każdego z nas jak jedynego człowieka na świecie”. Powtarzałeś to wprawdzie z dużą dozą drwiny, ale ja od pierwszej chwili poznałam, że jesteś istotą pełną słodyczy i niezmierzonej dobroci. I że rozmyślasz być może o tym, do czego i ja doszłam w swoich rozmyślaniach: że czasem trzeba się obyć bez ludzkiej miłości, aby nas mogła pełniej dotknąć miłość Boga. To prawda, że żadna ludzka miłość nie może być tak niezmącona jak Boża, nie sądzisz? Spróbuj, tak jak i ja próbuję, w każdej chwili smutku pomyśleć o Bożej miłości. Och, wiem, że będziesz myślał odwrotnie! Niech to jednak będzie test i przypomnienie, że prawdziwi buntownicy są nieprzewidywalni. Kiedy się dowiedziałam, że ojciec ma po mnie przyjechać, pomyślałam, że NIE ODWAŻĘ SIĘ pójść na twój mecz, ale potem zmieniłam zdanie. Czy musiałeś aż tak wyżywać się na tym chłopcu? Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo, bardzo, bardzo się cieszyłam, że go pobiłeś, tak bardzo, że jeszcze teraz płaczę na to wspomnienie. Och, Benny. Módl się za mnie. Twoja najdroższa siostra Angela jest teraz żoną.
Z wiarąPandita Kumari (W.P. Jaidevowa Kumari)

Do Rangunu popłynął jeszcze w tym samym roku, w czerwcu 1938. Przez górną część Zatoki Bengalskiej przechodził akurat cyklon, który porwał parowiec w gwałtowne objęcia. Statkiem miotało w górę i w dół, a Benny z każdą kolejną falą wychylał się pod wiatr przez burtę górnego pokładu i oczyszczał organizm ze złogów samotności narosłych przez lata w Indiach, lata zakończone złożoną wobec ciotek rebeliancką deklaracją przejścia na wiarę świętego Augustyna (którego Bóg, w co szczerze ufał, kocha go, jako rodzic, wyjątkowo), na co ciotki zadeklarowały w rewanżu, że chętnie wyprawią mu pogrzeb. Zanim cyklon przeszedł i ukazało się spokojne ujście rzeki Rangun, Benny poczuł się prawie wyleczony z przeszłości.
Na nabrzeżu oczekiwał go pracownik firmy B. Meyer & Com-pany, Ltd., lukratywnego przedsiębiorstwa handlu ryżem z siedzibą w Rangunie, kierowanego przez jednego z jego dalszych kuzynów. Wspomniany pracownik, młody Anglo-Birmańczyk o nazwisku Ducksworth, był najrozmowniejszym człowiekiem, jakiego Benny spotkał w swoim życiu.
‒ Nie uprzedzili mnie, że jest pan zawodnikiem wagi ciężkiej! – wykrzyknął Ducksworth, gdy Benny uparł się samodzielnie wstawić swój kufer do powozu ciągnionego przez dwa bawoły wodne (marzyło mu się, że wyjedzie po niego automobil, więc z niejaką zawiścią spojrzał na pojazd mechaniczny stojący bezczynnie na drodze). – Pan Meyer powinien był przydzielić pana do noszenia worków ryżu zamiast do popychania pióra! Chociaż nie jest to beznadziejnie nudne zajęcie: urzędniczenie, a i pensyjka nie jest beznadziejnie niska. Wystarczy na szacowne przeżycie, a przynajmniej na wikt i opierunek w hostelu Lanmadaw YMCA. Zresztą i tak będzie tam panu lepiej niż gdzie indziej. Wesołe towarzystwo, wielu z nich to brytyjscy oficerowie, półbiali. Pan szanowny jest… pół-Hindusem?
Nim Benny zdążył odpowiedzieć, złapała ich popołudniowa ulewa i Ducksworth zajął się pomaganiem woźnicy w stawianiu przerdzewiałej metalowej budy powozu. W każdym razie, pomyślał sobie Benny, lepiej omijać temat rasy. Nie obawiał się bigoterii – pan B. Meyer był świetlanym przykładem żydowskiego sukcesu – ale męczyło go noszenie etykietki, z którą już się nie utożsamiał. Swoją żydowskość postrzegał jako cechę utraconą wraz z dzieciństwem: owszem, kiedyś stanowiła część jego osoby, ale nie dostrzegał ani śladu jej obecności w tym, kim był teraz.
Ducksworth palił się do roztoczenia nad nim opieki – dokładnie tak, jak Benny już wkrótce palił się do ucieczki od wszystkiego, co ograniczało jego nowo odkrytą wolność w Rangunie. W ciągu kilku pierwszych tygodni stwierdził, że dopóki dobrze pracuje, dopóki przykłada się do popychania pióra, a ponadto okazuje stosowną uprzejmość współlokatorom w YMCA (gdzie był najmłodszy i powszechnie lubiany), dopóki wypłaca się Ducksworthowi paroma łaskawymi uśmiechami albo chwilą uważnej rozmowy, dopóty może wypuszczać się w miasto samotnie. Toteż co wieczór po kolacji wymykał się ulicą Lanmadaw na Strand, gdzie wśród wykwintnych gmachów rządowych i willi pobudowanych przez Brytyjczyków zwalniał kroku i upajał się wieczornym powietrzem. Był spragniony widoków, których nie było mu dane oglądać w zamknięciu u Świętego Jakuba, widoków, które stały mu się tak obce, że przyjmował je z żenującym zaciekawieniem świeżo przybyłego na Wschód Brytyjczyka: mężczyźni siedzą na skraju jezdni, palą cherooty, żują betel albo coś razem śpiewają; nachalni Hindusi usiłują sprzedawać przechodniom lody; muzułmańscy sklepikarze czytają na głos ze swojej świętej księgi; kramarze zachwalają przyprawy korzenne, konserwy i parasolki werniksowane wonnym olejkiem; robotnicy pobrzękują narzędziami w bramach domów; autobusy, riksze, wozy ciągnione przez woły, bosonodzy mnisi, Chińczycy na rozklekotanych rowerach i kobiety w ­wielobarwnych, ciasno okręconych sarongach, przenoszące na głowach ciasta sezamowe albo wodę, kobiety, które śmiało, z szerokim uśmiechem, spoglądają mu w oczy. Jakże odcięty od świata był na Lower Circular!
Z przykrością stwierdził, że ciotki przestały go rutynowo zapraszać na Mango Lane, i to na długo przed jego oświadczeniem o konwersji, a upojenie, jakie odczuwał w tym mieście, brało się po części z kiełkującego w nim poczucia przynależności. W istocie wiedział o Birmie niewiele więcej, niż się nauczył na lekcjach historii: że rejon ten został zasiedlony setki (a może tysiące?) lat temu przez zbieraninę plemion; że jedno z tych plemion, Bamarowie, zdominowało pozostałe; że problem, jakim była ta dominacja dla reszty plemion, rozwiązali Brytyjczycy, którzy zajęli Rangun przed blisko stu laty i rządzili tam nadal, obsadzając urzędy i siły zbrojne tubylcami. Już same nazwy plemion wprawiały w popłoch jego ignoranckie uszy: Szan, Mon, Czin, Rohindża, Kaczin, Karen (miał wrażenie, że trzy ostatnie wymawia się z akcentem na drugą sylabę: Ro-HIN-dża, Ka-CZIN, Ka-REN) i tak dalej. W znajomości birmańskiego wciąż nie wychodził poza kilka prostych fraz – jego językiem zawsze był angielski (chociaż rozumiał jako tako bengalski i hindustani miejscowych sklepikarzy). Mimo to, mijając ludzi wymieniających plotki w swoich nieprzeniknionych językach albo ulicznych wykonawców tutejszej porywającej muzyki, doznawał przemożnego poczucia zrozumienia. Może była to kwestia ich przyjaznego usposobienia, wrodzonego luzu, nieudawanej kurtuazji, umiłowania życia i łatwości, z jaką akceptowali jego prawo do przebywania pośród nich, chociaż musiał im się wydawać słoniowaty (i beznadziejnie tępy, kiedy pokazywał na migi, co chce kupić). Odnosił wrażenie, że bez względu na to, skąd ci ludzie pochodzą (z Mongolii? z Tybetu?) i przed iloma przybyli wiekami czy mileniami, od dawna akceptują obcą infiltrację swojej ojczyzny, byleby była pokojowa. A jednocześnie przeczuwał wyraźnie, że nigdy nie zapomnieli ziemnego pyłu bezdomności, który osiadł na ich stopach.

***

– Cholerni obywatele – burczał często Ducksworth na towarzystwo z Lanmadaw YMCA, które codziennie po kolacji zbierało się w ciasnym, zastawionym tekowymi meblami saloniku i napełniało kieliszki koniakiem (nabywanym, o czym Benny dowiedział się ze wzruszeniem, u E. Solomona & Syn, gdzie swego czasu pracował jego ojciec). Nieodmiennym zwyczajem zaraz siadali do brydża, a grając, pijąc i paląc aż po świt, prowadzili rozmowy – o dziewczętach, o polityce, o wielkości Imperium Brytyjskiego, o genialnym Pax Britannica, dzięki któremu kraj ten funkcjonował płynnie, z przepiękną regularnością szwajcarskiego zegarka.
– Całkiem inaczej niż Chiny – wtrącił się którejś nocy Ducksworth – odkąd Japonia zajęła Mandżurię. A swoją drogą, co waszym zdaniem kombinuje ten Hitler, wspierając Japończyków?
Benny uznał, że Ducksworth ma w sobie coś obleśnego. Zbyt gorliwie się śmiał, nazbyt chętnie tracił kontrolę pod unicestwiającym wpływem tytoniu i alkoholu. Taki nigdy nie skrwawi sobie pięści w żadnej sprawie, choćby nawet miał odwagę uwierzyć w więcej niż przyzwoitą pensję, przyzwoity posiłek i w miarę przyzwoitego brydża. Nie, warunkiem przetrwania tego człowieka był jego lekki stosunek do życia pozwalający mu siedzieć swobodnie w tym towarzystwie, chociaż w jego oczach na miano człowieka zasługiwał tylko biały albo Bamar – z tego samego powodu tolerowano jego skrajny imperializm, przeciw któremu zaczynało się buntować coraz więcej Birmańczyków.
Choćby przedwczoraj: Ducksworth zrobił sobie przerwę na herbatę i odsłonił przed Bennym całą płytkość swych przekonań. Byli w biurze sami, Ducksworth nieelegancko zarzucił nogi na krzesło i uniósł filiżankę do wydętych warg, a Benny miał akurat ochotę pogadać o studencie prawa z Uniwersytetu Ranguńskiego, Bamarze, niejakim Aung Sanie, który mocno gardłował przeciwko obecności Brytyjczyków.
– To twardy wróg imperializmu, nacjonalista – mówił z przejęciem Benny. – Podobno zakłada jakiś ruch, twierdzi, że Bamarowie są tutaj prawdziwymi panami i władcami, a Brytyjczyków niech szlag trafi i wszystkich innych razem z nimi.
Mówiąc o „wszystkich innych”, Benny miał na myśli takie przypadki jak B. Meyer i on sam, a także muzułmanów, Hindusów, Chińczyków i autochtonów mieszkających w Birmie od wieków, niejednokrotnie dłużej niż Bamarowie.
– Bo nikt inny nie ma prawa do tego kraju – odrzekł z pogardą jego nowy przyjaciel, czym przypomniał Benny’emu, że jako syn birmańskiej matki i angielskiego ojca ma jednoznacznie dominujący punkt widzenia.
Ducksworth zazwyczaj nie posuwał się jednak tak daleko, by trzymać z Bamarami; wolał poprzestać na kompromisowym rozwiązaniu Pax Britannica. Za każdym razem gdy w rozmowie Benny próbował z niego wydusić opinię na tematy polityczne, Ducksworth wymykał mu się w owiane tytoniowym dymem dywagacje na temat subtelnych uciech, jakie zapewnia brytyjska herbata (którą kupował u Hindusa), brytyjskie cięte kryształy (których nie posiadał) i brytyjskie maniery (jakie demonstrował nader rzadko). A Benny, ogólnie rzecz biorąc, przyznawał, że rządy brytyjskie krzewią ducha tolerancji, który wielu birmańskim obywatelom przynosi więcej pożytku niż szkody. Istniał, oczywiście, swoisty system kastowy, w myśl którego biały człowiek stoi na samej górze, a tuż pod nim jest Anglo-Bamar; z pewnością Brytyjczycy mają najgłębsze kieszenie, ale jednocześnie panuje wolność religii i równy podział pracy w brytyjskich urzędach i służbie wojskowej; summa summarum – ogólne prosperity. Z nielicznych lektur, jakie sobie przyswoił od czasu, gdy ponownie wylądował w Rangunie, Benny wywnioskował, że pokonani przez Brytyjczyków władcy birmańscy nie odnosili się równie łaskawie do podbitych ludów (nawet we własnym interesie, jak to czynili Brytyjczycy).
– Słuchaj no, Benny – zagadnął go Ducksworth owego wieczoru, kiedy nikt nie kwapił się odpowiedzieć na jego pytanie o Hitlera sprzyjającego Japończykom. – Złożyłeś już to podanie?
Właśnie zaczęli rozgrywać karty, Ducksworth rozdawał.
– Jakie podanie? – zainteresował się Joseph, który również ­pracował w firmie i mieszkał w Lanmadaw.
– Benny nie traktuje naszej pracy poważnie, Joseph, bo za „nudna”, za…
– Bo taka właśnie jest! – potwierdził hardo Benny, przysłaniając dłonią ziewnięcie.
– Jakie podanie? – powtórzył Joseph.
– Do Służb Celnych Jego Wysokości – odrzekł Ducksworth. – Brzmi wyraziście, przyznasz? Ty, Joseph, jesteś na takie rzeczy za leniwy, ale nie Benny. Czyż nie wyglądałby zabójczo w białym mundurze?
Czyżby Ducksworth kpił sobie z niego? Przecież sam go namawiał do ubiegania się o niższe stanowisko, wprost nie mógł się doczekać, kiedy nawróci Benny’ego na swoją ulubioną wiarę: imperializm.
– A jaki to ma sens? – odparł Benny. – Anglicy i tak niedługo stąd wyjdą.
Ducksworth przez chwilę tylko przyglądał mu się spod zmrużonych powiek przez obłok dymu. A potem rzekł:
– Twój problem polega na tym, że wierzysz w dobro i zło. Nie wiesz, że zło dopadnie cię, choćbyś nie wiem jak się starał?

***

Zdarzało się od czasu do czasu, że podczas swoich samotnych wędrówek Benny łowił wzrokiem jakiś policzek, szyję, delikatną dłoń albo kaskadę czarnych włosów, które mogły należeć do siostry Angeli. Pewnego wieczoru w listopadzie, gdy deszcz padał z przerwami, a on zapuścił się poza granice miasta, spostrzegł dziewczynę w sari koloru fuksji idącą szybko pustą ulicą; potykała się co parę kroków, jakby jej uwagę pochłaniały sprawy wyższe niż stawianie stóp jedna za drugą. Na stromym zboczu wiodącym w górę do pagody Szwedagon zorientował się, że bezwiednie idzie za nią, i szedł dalej, aż zyskał pewność, że dziewczyna wyczuwa jego obecność równie mocno jak on jej: byli teraz jak dwa kamertony niebezpiecznie wzmacniające nawzajem swoje wibracje. Grunt się wyrównał i dziewczyna pospieszyła betonową ścieżką w stronę pagody. Gdy wbiegała po zniszczonych schodach, obejrzała się na niego. Natychmiast uznał, że te wystraszone oczy nie mają nic wspólnego z siostrą Angelą. Czar prysł. Dziewczyna znikła w złotej bramie osadzonej pomiędzy dwoma olbrzymimi gryfami ­rzeźbionymi w przerażające figury potępieńców.
– Głupi jesteś? – Usłyszał. Kiedy obejrzał się na bramę, stał w niej Hindus obrócony twarzą do niego. Chudy, miał długie wątłe ręce, które nie były rękami pięściarza, a w jego bursztynowych oczach nie płonęła wściekłość. Wyglądał raczej na boleśnie zranionego, zdruzgotanego. Benny potwornie się zawstydził, było mu niezwykle przykro. – Głupi jesteś? – powtórzył chudzielec po angielsku, z silnym akcentem bengali.
– Tylko niemądry – odparł Benny.
– Gdzie pracuje twój ojciec?
– Proszę wybaczyć, sir…
– Żądam, żebyś mnie zaprowadził do swoich rodziców!
Hindus zszedł po schodach i przysunął się tak blisko, że Benny poczuł jego oddech pachnący tytoniem.
– Zgłupiałeś? – spytał raz jeszcze, ciszej. – Straszyć dziecko, które chce tylko zapalić świecę w intencji matki? Sam powinieneś uczcić zmarłych. Zastanowiłeś się, co o tobie pomyślą, jak spojrzą w dół i zobaczą twoje zachowanie? – Pytania zdawały się płynąć kaskadą ze skołatanego serca. – Nie wiesz, że kiedy przy mężczyźnie nie ma surowego strażnika, musi on być surowy sam dla siebie?

 
Wesprzyj nas