Za motto do tej książki mogłoby służyć hasło, które w latach dziewięćdziesiątych towarzyszyło kampanii reklamowej filmu Matrix. Miało ono postać pytania: czy kiedykolwiek wydawało ci się, że z tym światem jest coś nie tak? Domyślna odpowiedź jest oczywiście twierdząca.
To pytanie jest aktualne zwłaszcza dzisiaj, kiedy światem nieustannie wstrząsają kolejne kryzysy. Kiedy rozpadają się kolejne z pozoru nienaruszalne struktury życia społecznego. I kiedy perspektywa takiej czy innej apokalipsy – na skutek zmian klimatu, wojny nuklearnej, wielkiej pandemii albo buntu biednych przeciwko bogatym – wydaje się więcej niż prawdopodobna.
Jeśli dodamy do tego media społecznościowe i internet, które zamiast – jak o tym niegdyś marzono – sprzyjać budowie globalnej wspólnoty, wzmacniają tylko nasze naturalne tendencje do zamykania się w niewielkich totemicznych plemionach bańkach, krajobraz robi się jeszcze bardziej problematyczny.
Ta książka bierze się z przekonania, że właśnie w takim świecie – ba, nade wszystko w takim – dystans, niespieszna analiza unikająca łatwych utożsamień i zbiorowych odruchów są potrzebne co najmniej tak samo jak maseczki w czasie pandemii.
Bo choć w erze obrazu, emotikonu i bezzwłocznego działania myślenie i rozumienie nie cieszą się specjalną estymą – nic bez nich nigdy nie zmienimy na lepsze, nie będziemy bowiem wiedzieć, co by należało zmienić i dlaczego.
W tekstach, które składają się na tę książkę, staram się więc ćwiczyć w myśleniu i rozumieniu współczesności. Czasami polskiej, czasami globalnej, czasami politycznej, a czasami intymnej i egzystencjalnej. Nie unikam spraw doraźnych – macie wszak przed sobą lekturę uszytą z wyjściowo osobnych elementów, które powstawały w różnym czasie i często stanowiły po-głębiony komentarz do jakichś konkretnych wydarzeń – ale i nie poświęcam im aż tak wiele uwagi. Jeśli mnie one interesują, to wyłącznie jako asumpt do refleksji na temat czegoś głębszego i bardziej fundamentalnego, czego są tylko powierzchniowym przejawem.
W świecie, który operuje dosłownością i skrajnymi emocjami i którego ulubionym poglądem jest dualizm, próbuję przyglądać się rozmaitym zjawiskom z dystansu, poszukiwać drugiego dna tam, gdzie na pierwszy rzut oka widać tylko powierzchnię. Dualizmu natomiast zdecydowanie unikam, bo rzadko kiedy ten model przydatny jest do czegokolwiek innego niż konsolidowanie zwaśnionych plemion i produkowanie konfliktu.
Ze Wstępu
Co robić przed końcem świata
Wydawnictwo Agora
Premiera: 20 stycznia 2021
Co robić przed końcem świata
I. TO NIE JEST ŚWIAT DLA KRUCHYCH LUDZI
NAJNOWSZA ROLA JAMESA DEANA
Spokojnie można sobie wyobrazić sytuację, w której za jakiś czas ludzie już praktycznie w ogóle przestaną być w Hollywood potrzebni.
Producenci z firmy Magic City Films przez wiele miesięcy poszukiwali odtwórcy głównej roli w dramacie Finding Jack. Zorganizowali kilkadziesiąt przesłuchań, przejrzeli setki katalogów agencji aktorskich.
Wprawdzie w Stanach Zjednoczonych mieszka co niemiara młodych aktorów, ale ponoć czasami tak po prostu bywa, nie bardzo na dobrą sprawę wiadomo dlaczego. Po prostu nikt nie przypadł im do gustu i już.
No może z wyjątkiem Jamesa Deana, legendarnego „buntownika bez powodu”, wielkiej ikony hollywoodzkiego kina, niezapomnianego, archetypowego amanta.
Antonowi Ernstowi i Tati Golykh – właścicielom Magic City Films, a zarazem reżyserom obrazu – to właśnie Dean od początku wydawał się do tej roli wprost stworzony.
Był tylko jeden szkopuł. James Dean, jak wiadomo, zginął w wypadku samochodowym w 1965 roku i co tu dużo mówić – od tamtej pory konsekwentnie nie istnieje. A w każdym razie nie istnieje ciało będące ongiś Jamesem Deanem.
Czy jednak to ciało jest aby na pewno niezbędne – zadali sobie w pewnym momencie pytanie twórcy Finding Jack – czy też może w zupełności wystarczyłby sam jego wizerunek: doskonała, komputerowo wygenerowana kopia? Ostatecznie kiedy oglądamy film w kinie albo na ekranie telewizora czy laptopa, obcujemy wyłącznie z ruchomymi obrazami. Owszem, kiedyś do pozyskania takiego ruchomego obrazu niezbędny był rzeczywisty surowiec. Cielesny, materialny desygnat.
Czasy się jednak zmieniają i dzisiaj – dzięki gigantycznemu postępowi techniki – moglibyśmy się już spokojnie bez niego obejść.
Jak pomyśleli, tak zrobili. „Po wielu miesiącach – oznajmili niedawno w wywiadzie – zdecydowaliśmy się na Jamesa Deana”.
Premiera Finding Jack przewidziana jest na rok 2020. Specjaliści od najnowocześniejszych efektów specjalnych pracują pełną parą. Z wszelkich 12
dostępnych fotografii i filmów przedstawiających Jamesa Deana tworzą jego idealną, wirtualną rekonstrukcję. Komputerowo ożywiony awatar, wyposażony w niezliczone przewagi nad swoim niegdysiejszym, odległym, cielesnym pierwowzorem.
Cyfrowe dzieło współczesnego, hollywoodzkiego doktora Frankensteina, które nie będzie narzekać, opuszczać dni zdjęciowych, upijać się albo niedomagać. I które spełni dowolne życzenie swoich mocodawców, i zagra każdą scenę dokładnie w taki sposób, w jaki będą sobie tego życzyć. A w dalszej przyszłości – niewykluczone – będzie mogło grać w kilkunastu albo kilkudziesięciu filmach naraz, bo jego kalendarz nigdy nie będzie zapełniony. Spadkobiercy praw do wizerunku zechcą pewnie pobierać za takie występy jakieś opłaty, ale i tak będzie to z pewnością wielokrotnie bardziej opłacalne niż zatrudnianie żywego człowieka.
A to przecież dopiero pierwszy akord nadchodzącej rewolucji. Spokojnie można sobie wyobrazić sytuację, w której za jakiś czas ludzie już praktycznie w ogóle przestaną być w Hollywood potrzebni. No, może przydadzą się ewentualnie jako uczestnicy castingów na najlepszy prototyp wirtualnego aktora czy aktorki – acz wcale niewykluczone, że już niebawem da się ich swobodnie zaprojektować bez konieczności obcowania z realnymi ciałami.
Nowy film z Jamesem Deanem to zarazem swoiste uwieńczenie procesu, który rozpoczął się równo dwadzieścia pięć lat temu. W 1994 roku, na planie filmu Kruk, zginął w nieszczęśliwym wypadku odtwórca tytułowej roli, dwudziestoośmioletni Brandon Lee, stojący u progu sławy aktor kina akcji, ekspert w zakresie wschodnich sztuk walki oraz – last but not least – syn samego Bruce’a.
W momencie śmierci Brandona do ukończenia produkcji pozostało zaledwie kilka dni zdjęciowych. Po trwających długo naradach – i rozważeniu wszelkich etycznych za i przeciw – ekipa zdecydowała, że film zostanie zmontowany, a brakujące ujęcia uzupełnione przy pomocy komputerowo wygenerowanego obrazu głównego bohatera.
W burzliwej dyskusji, jaką wywołała ta sprawa, niejednokrotnie przywoływano wizje kina przyszłości, w którym nie będzie już żywych aktorów, tylko same awatary do złudzenia przypominające ludzi. Przez wiele lat tego rodzaju spekulacje pozostawały prawie wyłącznie w sferze fantazji – nie licząc kilku podobnych przypadków, kiedy to wirtualnie wykreowany wizerunek aktora czy aktorki pojawiał się na ekranie (niedawno np. w filmie Blade Runner 2049) albo kiedy wykorzystywano najnowszą technologię do fizycznego odmładzania aktorów (ostatnio w serialu Westworld czy najnowszej produkcji Martina Scorsese The Irish-man).
Dziś – jak się okazuje – jest to już regularna rzeczywistość. Tak zapewne wygląda przyszłość kina.
Nie tyle jednak czysto filmowo praktyczny aspekt tego zjawiska wydaje się tutaj istotny, ile jego kulturowy, symboliczny wydźwięk. Cyfrowa rewolucja dokonała zasadniczej dekonstrukcji zarówno naszego rozumienia, jak i bezpośredniego doświadczenia tego, co rzeczywiste i nierzeczywiste, faktyczne i fikcyjne, realne i wyobrażone. Dokonała tego w sposób znacznie bardziej gruntowny i precyzyjny aniżeli wszystkie razem wzięte postmodernistyczne traktaty, których autorzy – stosując najwymyślniejsze środki retoryczne – podważali wypracowane na gruncie filozofii i nauki sposoby opisywania świata. Podważali je dlatego, że samo pojęcie „prawdy” wydawało im się narzędziem władzy i dominacji; uroszczeniem zachodniego rozumu, który uznawali przede wszystkim za instrument politycznej opresji.
Paradoksalnie po latach okazało się, że tę lekcję najlepiej odrobiła. . skrajna prawica. Popularność fake newsów i mniej lub bardziej wyszukanych manipulacji – w dużym stopniu opartych na konsekwentnym reprodukowaniu kłamstw albo półprawd – bywa ochoczo wykorzystywana właśnie przez środowiska współczesnych prawicowych populistów. W przestrzeni opustoszałej po faktach i fikcjach, realności i wyobraźni, prawdzie i kłamstwach zaczęły ze sobą na równych prawach konkurować najróżniejsze, mniej lub bardziej fantazyjne „narracje”. Brak zaś jakichkolwiek zewnętrznych, obiektywnych kryteriów ich weryfikacji sprawił, że ostatecznie wygrywa nie ta, za którą stoją lepsze argumenty, ale ta, za którą stoi bardziej brutalna siła.
To właśnie w takim krajobrazie pojawia się nowy film z Jamesem Deanem. Film będący skądinąd jeszcze jedną z cyklu tych osobliwych substytucji, gdzie na miejscu realnego człowieka albo zwierzęcia pojawia się jego syntetyczna kopia, a na miejscu relacji z innym – obdarzonym osobnym umysłem, wrażliwością, emocjonalnością i indywidualnością – relacja z nieożywionym bytem imitującym posiadanie osobnego umysłu, wrażliwości, emocjonalności i indywidualności.
Niezależnie od tego, czy będą to hiperrealistyczne sex lalki, z którymi można realizować nawet najbardziej przemocowe fantazje, czy firmy oferujące profesjonalny wynajem aktorów odgrywających za odpowiednią opłatą poszczególnych członków rodziny, czy też inteligentne boty udające zmarłych przyjaciół – schemat jest ten sam. Na miejscu żywej istoty pojawia się awatar, na miejscu więzi z innym – więź z nieożywioną kopią innego.
Oczywiście tego rodzaju technologie mają także wiele zalet. W epoce powszechnej samotności – wywołanej, nawiasem mówiąc, po części właśnie przez rozwój technologii informacyjnych – namiastka takiej czy innej interakcji albo bliskości może przynieść choćby odrobinę ukojenia.
Wydaje się jednak, że redukowanie realnej obecności innej istoty do jej wyłącznie zewnętrznych przejawów prowadzi w najlepszym razie do jakiejś nowej, współczesnej formy solipsyzmu. Przekonania, że istnieje tylko moje „ja”, a rzeczywistość, której doświadczam jako odmiennej, jest tak naprawdę wyłącznie emanacją mojego własnego umysłu. Zanurzeni w wirtualnej projekcji, w której nie sposób odróżnić człowieka od jego komputerowo wygenerowanego awatara (skądinąd w Kalifornii wprowadzono niedawno prawo nakazujące botom ujawnianie swojej tożsamości), zatracamy coraz bardziej nie tylko elementarne poczucie rzeczywistości, ale także świadomość, że otaczają nas autonomiczne, zdolne do doświadczania bólu i radości istoty, których istnienie, w odróżnieniu od ich wirtualnych reprezentacji, jest skończone, kruche, podatne na zranienie, starzenie się i śmierć.
Poza wszystkim zaś – czy faktycznie chcielibyśmy oglądać na ekranie cyfrowo wygenerowanych aktorów i aktorki?
Czy zasadniczym czynnikiem sprawiającym, że u widzów występuje zjawisko zwane „dobrowolnym zawieszeniem niewiary” (ang. wil ing suspension of disbelief – czyli zdolność do przeżywania fikcji z pełnym emocjonalnym zaangażowaniem), nie jest świadomość, że choć aktor tylko odgrywa daną postać, to zarazem w jakimś sensie naprawdę się nią staje? Choćby poprzez intencjonalne wzbudzanie w sobie określonych uczuć, uruchamianie empatii i wyobraźni?
Owszem, być może za jakiś czas nie będziemy w stanie odróżnić – bez uprzedniej wiedzy – kto jest obrazem wygenerowanym komputerowo, a kto żywym aktorem.
Podobnie jak dzisiaj nie zawsze jesteśmy się w stanie zorientować, czy przemiły asystent sprzedaży, który rozmawia z nami na czacie, posiada ciało fizyczne, czy wyłącznie wirtualne.
Tyle że awatar – choćby najdoskonalszy, choćby naj-wierniej odwzorowujący rzeczywistość – nie ma głębi.
A to właśnie głębia jest warunkiem koniecznym każdej sztuki. Ba, każdej w ogóle relacji. Pielęgnujmy ją więc, zamiast się jej zrzekać na rzecz nowych filmów z Jamesem Deanem.
A może nawet z Ritą Hayworth, któż to wie?
19 listopada 2019
JESTEŚMY WŚCIEKLI
I może ta wściekłość jest jak najbardziej na miejscu?
Boimy się. A w każdym razie większość z nas.
Boimy się o nasze własne zdrowie i o zdrowie naszych bliskich. O to, czy starczy dla nas albo dla nich miejsca w szpitalach, jeśli okaże się, że w czasie pandemii dosięgła ich choroba – ta czy inna.
Boimy się o krótko- i długofalowe skutki powszechnego zamknięcia, znieruchomienia życia społecznego i gospodarczego. Boimy się, że stracimy źródło utrzymania; że nie będziemy mieli za co kupić jedzenia, opłacić czynszu, zapewnić przyszłości dzieciom. Najbardziej boimy się chyba właśnie o przyszłość. O to, jak będzie wyglądało nasze życie i jak będzie wyglądał świat po tym wszystkim.
Boimy się o to, co nas czeka. Wielki kryzys? Radykalna ekspansja biowładzy, czyli społeczeństwo powszechnej kontroli, w której każdy z nas, żeby móc podróżować albo w ogóle wychodzić z domu, będzie musiał legitymować się „certyfikatami odporności”?
A może powrót do zamkniętych narodowych wspólnot, skupionych wokół konserwatywnych wartości, ufortyfikowanych, zazdrośnie strzegących własnych granic, niechętnie nastawionych do wszelkich „obcych”?
Boimy się więc, a zarazem staramy się rozumieć, co się dzieje. A w każdym razie staramy się to przyjmować do wiadomości. Że, no cóż, brakuje miejsc w szpitalach i respiratorów dla wszystkich potrzebujących. Że lekarze coraz częściej będą zmuszeni dokonywać selekcji, kierując się najbardziej oczywistymi kryteriami, czyli na zimno skalkulowanymi szansami przeżycia, to już się przecież zdarza. Że pomoc dla pacjentów z innymi niż koronawirus problemami zdrowotnymi będzie udzielana w drugiej albo trzeciej kolejności. Że małe firmy będą obniżać pensje i zwalniać. Że wielkie korporacje będą obniżać pensje i zwalniać. Że małe firmy będą się zamykać. Że wielkie korporacje będą zamykać swoje oddziały. Że ludzie będą masowo tracić pracę. Że ci, którzy nie mają oszczędności, krewnych, którzy mogliby im pomóc, zawodów, które okażą się w nowej epoce przydatne – zostaną skazani na ubóstwo. Że banki odbiorą nam domy i inne rzeczy, które kupowaliśmy na kredyt, kiedy jeszcze cały świat nie wypadł z ram.
Boimy się zatem. I staramy rozumieć; przyjmować do wiadomości; uwzględniać; brać pod uwagę; nie zapominać o; liczyć się z; zdawać sobie sprawę, że… i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.
Ale może tak naprawdę jesteśmy wściekli?
I może ta wściekłość jest jak najbardziej na miejscu?
Jesteśmy wściekli na rzeczywistość, w której skazuje się nas na nieustającą walkę o przetrwanie. Walkę jawnie niesprawiedliwą, w której jedni startują z pozycji faworytów, a inni, choćby trenowali ze wszystkich sił i wykazywali się najwyższą walecznością, z góry skazani są na przegraną. Walkę wyczerpującą, niszczącą i zasłaniającą to, co naprawdę ważne: bliskość, empatię, wzajemność, wspólnotę wobec przedziwnego faktu, że w ogóle cokolwiek istnieje.
Wściekli na system, który karmi nas opowieściami o równych szansach i nieskończonych możliwościach, jakie przed każdym bez wyjątku się rozpościerają, a w praktyce promuje żądzę zysku, bezwzględność i darwinowskie prawo silniejszego. I przedstawia to jako wzorce wszelkich cnót.
Wściekli na porządek świata, w którym od lat, systematycznie, pozbawia się całe grupy społeczne realnego dostępu do jakichkolwiek socjalnych zabezpieczeń.
W którym legalizuje się wyzysk – eufemistycznie określając go mianem „elastycznych form zatrudnienia”, co w praktyce oznacza brak możliwości wzięcia urlopu, brak możliwości zwolnienia w czasie choroby i brak możliwości odłożenia jakichkolwiek pieniędzy na przyszłość. I w którym sankcjonuje się gigantyczne różnice w zarobkach prezesów i pracowników.
Wściekli na ideologię, w myśl której to nie ludzkie życie, zdrowie i elementarnie godna egzystencja, lecz zysk, rozwój i bogactwo są wartościami, wedle których zbudowana jest struktura życia społecznego.
Jesteśmy wściekli, bo okazuje się, że w XXI wieku można jeszcze na poważnie wypowiadać tezy rodem z mrocznych teorii głoszących, że słabych i chorych należy poświęcić w imię wyobrażonego dobrobytu i odporności całej populacji.
Wściekli, że nagle, kiedy dzieje się coś, o czym epidemiolodzy ostrzegali od wielu lat, wszędzie brakuje zupełnie podstawowego sprzętu niezbędnego do ratowania życia. Nie brakuje natomiast: wyrzutni rakietowych, karabinów maszynowych, pistoletów, maczet oraz innych urządzeń, za pomocą których na całym świecie ludzie w okrutny sposób zabijają innych ludzi.
W tym segmencie produkcja idzie pełną parą. Nikt nie narzeka na deficyty. Nikt nigdy nie jest zaskoczony.
W tym segmencie, kiedy wybucha wojna, zawsze można liczyć na dostawy – o ile ma się z czego za nie zapła-cić, oczywiście. Tymczasem respiratorów, maseczek chirurgicznych i środków do dezynfekcji brakuje, choć pieniądze na ich zakup są. Podobnie jak brakuje łóżek w szpitalach. I lekarzy.
Jesteśmy wściekli, że sławni sportowcy i inni celebryci – z całym szacunkiem dla tych spośród nich, którzy są naprawdę utalentowani – zarabiają niebotyczne sumy, opływają w luksusy, żyją niczym współcześni bogowie. A naukowcy i naukowczynie, pracownicy i pracowniczki ochrony zdrowia, ludzie, którzy działają w obszarach dla naszego życia i dobrostanu absolutnie kluczowych – większą część swojego czasu spędzają na poszukiwaniu środków pozwalających im przetrwać.
Albo stoją w kolejkach po granty, żeby w ogóle móc prowadzić jakiekolwiek badania. Na końcu zaś i tak nikt ich nie słucha, nikt nie bierze pod uwagę ich ostrzeżeń.
Za to najgłupsze komentarze i pseudomądrości celebrytów powielane są w milionach kopii.
Wściekli, że ochrona zdrowia, a zatem sfera, gdzie teoretycznie wszyscy jesteśmy równi, a faktycznie wszyscy jesteśmy tacy sami – wszyscy bowiem jesteśmy kruchymi, podatnymi na choroby, starzenie się i śmierć ciałami – także rządzi się prawem silniejszego. Że jedni z nas mają dostęp do najnowocześniejszego sprzętu i najlepszych fachowców, bo ich na to stać, inni natomiast tłoczą się miesiącami w kolejkach, nie mogąc doprosić się o podstawowe świadczenia potrzebne do tego, żeby zachować zdrowie i życie.
Wściekli, że pomimo retoryki, którą zewsząd słyszymy – pełnej takich słów, jak demokracja, równość, wolność, miłość, współczucie, szlachetność, prawa człowieka, cywilizacja, kultura, pomoc – świat dzieli się na uprzywilejowanych i nieuprzywilejowanych, na ludzi, którzy korzystają z dobrodziejstw cywilizacji, i tych, którzy są wszelkich dobrodziejstw pozbawieni. Na ludzi niezbędnych i ludzi zbędnych, pozbawionych faktycznych praw, niepotrzebnych, nieważnych, nieistniejących. Ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie, nieposiadających domu, majątku, nieprzynależących do żadnej wspólnoty, wyrzuconych na margines. Ludzi traktowanych z pogardą i okrucieństwem – całkowicie bezkarnie.
Wściekli, że system ekonomiczny budowany od lat, prezentowany jako najlepszy z możliwych, zachwalany, wynoszony pod niebiosa, okazuje się – kiedy spowolnienie, a może nawet zatrzymanie są niezbędne – kompletnie niewydolny. A co najważniejsze – jawnie zwraca się przeciwko ludziom, którzy go tworzą, którzy stanowią jego krwiobieg i układ oddechowy, napędzają go i dają mu życie. Zresztą czy przypadkiem już od lat wcale nie działał on na ich rzecz, w ich imieniu, sprawiedliwie oddając im ich wysiłek, zaangażowanie, serce? Czy przypadkiem jego konstrukcja nie była od dawna postawiona na głowie? Czy zatem rażące dysproporcje pomiędzy gigantycznym bogactwem skumulowanym w rękach niewielkiego procentu ludzi a majątkiem całej reszty – nie są w prostej linii pochodną patologii systemu, nie zaś rzekomym dowodem na przebojowość i spryt owych bogaczy?
Jesteśmy wściekli, że miliarderzy decydujący o losie milionów ludzi zatrudnionych w należących do nich korporacjach, właściciele, prezesi zarządów, dyrektorzy, bez mrugnięcia okiem tną koszty, zamykają zakłady i zwalniają pracowników, bo liczy się dla nich wyłącznie bilans zysków i strat. I dlatego perspektywa nadwątlenia własnych groteskowo wielkich majątków w imię pomocy ludziom, którzy te majątki de facto wypracowali, jest dla nich kompletnie nie do przyjęcia, jest kompletnie poza jakąkolwiek dyskusją.
Wściekli, że zostawia się nas dzisiaj samym sobie, że każe nam się liczyć tylko na siebie, że bogacze czmychają na swoje żeglujące po oceanach jachty, odpalają odrzutowce, chowają się na prywatnych wyspach, podczas gdy rzesze tych, dzięki którym tamci mogli swoje bogactwo zbudować, tłoczą się na przejściach granicznych, w supermarketach, szpitalach albo dosłownie toną w lęku o siebie i swoich bliskich.
I wreszcie wściekli, że cała ta opowieść o świecie, w którym do niedawna żyliśmy, opowieść o tym, jak jest dobrze urządzony, jak każdy ma w nim swoje miejsce, jak wszyscy powinni troszczyć się o słabszych, jak doniosłe wartości mu przyświecają; że mianowicie cała ta opowieść okazuje się fałszem, mimikrą, fasadą, która ukrywa świat zgoła inny, w którym zupełnie inne rzeczy tak naprawdę się liczą.
W tej kulturze na każdym kroku uczy się nas, że gniew jest czymś złym.
Że kiedy odczuwamy i wyrażamy złość, bo ktoś potraktował nas niesprawiedliwie, przemocowo, pogardliwie, po prostu źle – to niechybnie znaczy, że to z nami jest coś nie tak. Że nie potrafimy się zachować, jesteśmy agresywni albo zaburzeni, łamiemy etykietę, niepisany kod zachowań każący kłaść w takiej sytuacji uszy po sobie, bo „jest jak jest”, „tak wygląda rzeczywistość”, „taki jest świat” i „co zrobić”.
Że kiedy narcystyczny szef bez powodu zwalnia pracowniczkę, traktując zespół jak ekran projekcyjny dla własnych fantazji i zachcianek – należy w milczeniu spuścić oczy i wszystko przełknąć, bo przecież otwarty sprzeciw „i tak nic nie zmieni”, a skoro jest szefem albo właścicielem, to może robić, co mu się podoba.
Że kiedy otwarcie przeciwstawiamy się jawnej niesprawiedliwości, nierówności, okrucieństwu i bezduszności dzikiego kapitalizmu, to znaczy, że jesteśmy roszczeniowi, leniwi i pełni resentymentu.
Że nie wolno o swojej złości otwarcie mówić, nie wolno jej wyrażać, nie wolno – broń Boże – mieć zastrzeżeń, bo powinniśmy się cieszyć z tego, co mamy czy raczej cieszyć się, że w ogóle coś mamy.
No cóż, dzisiaj z ręką na sercu możemy powiedzieć: dość tego.
Owszem, boimy się, ba, jesteśmy przerażeni.
Ale jesteśmy też wściekli. I mamy do tego prawo.
I będziemy o tym głośno mówić. Bo prawdziwe oblicze świata, w którym żyjemy, właśnie się odsłoniło. I wcale nam się ono nie podoba. I choćby nie wiadomo co – nie będziemy udawać, że jest inaczej.
7 kwietnia 2020