Obfitujące w niezwykłe zwroty akcji arcydzieło literatury światowej. Przed nami mroczna psychologiczno-erotyczna gra, w której stawką jest życie.



MagBohater książki, młody Anglik Nicholas Urfe, przyjmuje stanowisko nauczyciela na pewnej greckiej wyspie. Tam zaprzyjaźnia się z właścicielem wspaniałej posiadłości.

Przyjaźń z milionerem wpędza młodzieńca w koszmar. Z każdym dniem rzeczywistość i fantazje coraz bardziej się mieszają, a Urfe staje się nieświadomym aktorem prywatnego teatru bogacza – styka się ze śmiercią, seksem i przemocą.

Desperacko zaczyna walczyć o zachowanie życia. Akcji, stanowiącej prawdziwy labirynt zdarzeń, towarzyszą kulturowe szarady, a sama opowieść prowokuje do zastanowienia się nad iluzorycznością otaczającego nas świata i funkcjonujących w nim zasad moralnych.

***

Wspaniała mistyfikacja… W duchu najlepszych dokonań markiza de Sade, Jamesa Frazera, Georgija Gurdżijewa, Heleny Bławatskiej, C.G. Junga, Arthura Edwarda Waite’a, Aleistera Crowleya oraz Franza Kafki.
„Financial Times”

John Fowles – angielski pisarz i eseista. Studiował język francuski i niemiecki. Pracował jako nauczyciel w szkołach w Anglii, Francji i Grecji. W Grecji uczył na wyspie Spetses – doświadczenia tej pracy wykorzystał w książce Mag (The Magus) wydanej w 1966 (drugie wydanie w 1978). Kolejną książką była wydana w 1969 Kochanica Francuza (The French Lieutenant’s Woman), na której podstawie nakręcono w 1981 film o tym samym tytule a scenariusz do niego napisał późniejszy noblista Harold Pinter. Następne powieści w dorobku Fowlesa to Daniel Martin wydana w 1977 roku; potem Mantissa wydana w 1982 a także Larwa (The Maggot).

John Fowles
Mag
Przekład: Ewa Fiszer
Przedmowę przełożył Jacek Wietecki
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera w tej edycji: 3 listopada 2020
 
 

Mag


Przedmowa
Mimo że niniejsza wersja Maga nie jest nowa ani w sensie tematycznym, ani też narracyjnym, stanowi wszakże coś więcej niż stylistyczną korektę. Wiele scen gruntownie zmieniono, dopisano też jedną czy dwie nowe. Postąpiłem w ten dość niezwykły sposób nade wszystko dlatego, że — o ile listy mogą służyć za sprawdzian — powieść ta wzbudziła większe zainteresowanie aniżeli cokolwiek innego, co do tej pory napisałem. Już dawno nauczyłem się godzić z faktem, że utwory, które z zawodowego punktu widzenia zadowalają mnie najmniej (przy czym ich pierwsi recenzenci owo niezadowolenie bez reszty podzielają), wciąż najsilniej przyciągają moich czytelników.
Choć książka ta ukazała się w roku 1965 jako moja trzecia z kolei — pod każdym względem, prócz daty wydania, zasługuje na miano pierwszej. Zacząłem ją pisać już we wczesnych latach pięćdziesiątych, po czym zarówno nastrój, jak i sposób prowadzenia narracji ulegały niezliczonym przeobrażeniom. W swej pierwotnej formie powieść zawierała wyraźne elementy nadprzyrodzone, będąc próbą dokonania czegoś na wzór arcydzieła Henry’ego Jamesa W kleszczach lęku. Brakowało mi wówczas spójnego wyobrażenia o tym, ku czemu właściwie zmierzam, tak zresztą w życiu, jak i w owej książce. Obiektywna strona mej natury wyrażała powątpiewanie, czy kiedykolwiek stanę się pisarzem publikującym, tymczasem jednak strona subiektywna nie umiała rozstać się z tym mitem, który, choć nieudolnie i mozolnie, usiłowała wydać na świat. Najżywiej pamiętam dziś to, że nieustannie zmuszony byłem rezygnować z kolejnych wersji powieści, a to z tej przyczyny, iż nie potrafiłem opisać tego, co chciałem wyrazić. Zarówno niedostatki techniczne, jak i ów dziwaczny aspekt wyobraźni, który na pozór przypomina bardziej niezdolność zapamiętania tego, co istnieje, niż to, czym jest w istocie — to znaczy nieumiejętnością przywołania tego, czego nie ma — podcinały mi skrzyd­ła, nim w ogóle oderwałem się od ziemi. Wszelako, gdy wraz z sukcesem Kolekcjonera w roku 1963 przyszła także wiara we własne siły, ów wiecznie kaleczony i zmieniany tekst dopomniał się w końcu swoich praw względem innych powieści, do których przymierzałem się w latach pięćdziesiątych (a z nich najmniej dwie, moim zdaniem, sprawiały lepsze wrażenie, co być może nie pozostałoby bez wpływu na moją karierę literacką, przynajmniej w Anglii).
W 1964 roku wziąłem się do pracy; porównałem wszystkie dotychczasowe wersje Maga i napisałem go na nowo. Niemniej pod względem narracji powieść nie posunęła się ani o krok naprzód, pozostając wytworem nowicjusza, notatnikiem z wyprawy — czasem chybionej i niepojętej — do nieznanej krainy. Nawet już w postaci, w jakiej ostatecznie go opublikowano, Mag był nadal dziełem instynktu, bardziej przypadkowym i naiwnym, aniżeli mogłoby się wydawać czytelnikowi kieru­jącemu się kryteriami rozumu. Najcięższe zarzuty, jakie stawiali mi ówcześni krytycy, potępiały książkę jako zimną, wyrachowaną grę wyobraźni, intelektualną igraszkę. Z drugiej strony trzeba przyznać, iż jedna z nieusuwalnych wad powieści polegała na tym, że usiłowałem ukryć ów stan wiecznej płynności, w którym utwór ten powstawał.
Poza oczywistym wpływem Junga, którego teorie głęboko mnie zajmowały w owym czasie, trzy powieści odegrały nie mniej istotną rolę w toku pisania przeze mnie Maga. Najbardziej świadom byłem tu oddziaływania książki Alaina Fourniera Mój przyjaciel Meaulnes — w istocie tak bardzo, że usunąłem wiele aż nadto jednoznacznych aluzji. Aczkolwiek tropiącemu dosłowności badaczowi paralele mogą wydać się odległe, to jednak Mag byłby dzisiaj całkiem inną książką, gdyby nie jego francuski antenat. Siła Mojego przyjaciela Meaulnesa tkwi w tym (w każdym razie według niektórych z nas), że przekazuje on doświadczenia pozaliterackie — i ja również chciałem nadać tę siłę własnej powieści. Inna wada Maga, której też nie sposób już naprawić, wzięła się stąd, że nie rozumiałem jeszcze, iż doświadczenia takie stanowią charakterystyczną tęsknotę wieku młodzieńczego. Dorastanie głównego bohatera u Alaina Fourniera ukazane jest przynajmniej w sposób otwarty i konkretny.
Może się to wydać zdumiewające, lecz niewątpliwy wpływ wywarła na Maga również pewna książka, która swego czasu silnie poruszyła moją dziecięcą wyobraźnię: Bevis Richarda Jefferiesa. W moim przekonaniu powieściopisarze — czy są tego później świadomi, czy też nie — zostają ukształtowani w bardzo młodym wieku. Bevis zaś posiada tę samą cechę co Mój przyjaciel Meaulnes, a mianowicie przedstawia świat nader odmienny od świata, który istnieje — czy raczej istniał w oczach zamieszkującego na przedmieściach dziecka z klas średnich, którego rolę musiałem wówczas odgrywać. Przytaczam to jedynie gwoli przypomnienia, że głęboka struktura takich powieści, a także ich nastrój, pozostają w nas na długo po tym, jak przestajemy je już czytać.
Z istnienia trzeciej książki leżącej u podłoża Maga nie zdawałem sobie wtenczas sprawy, dopiero obecnie mogę podziękować spostrzegawczości pewnej studentki z Reading University, która napisała do mnie onegdaj, w kilka lat po opublikowaniu Maga, wskazując na liczne podobieństwa do Wielkich nadziei. Nie mogła wiedzieć przecież, że jest to jedyna powieść Dickensa, dla której zawsze żywiłem szczery podziw i uwielbienie (i dzięki której wybaczam mu aż tyle z tego, czego u niego nie lubię), oraz że wcześniej, pisząc własną książkę, z wielką przyjemnością uczyłem Wielkich nadziei w szkole w ramach lektur obowiązkowych; wreszcie, że od dawna chodził mi po głowie pomysł uczynienia z Conchisa kobiety — pogłos tejże idei, dla której pierwowzorem była Dickensowska panna Havisham, zachował się w postaci pani de Seitas. W niewielkim ustępie zamieszczonym w skorygowanym tekście oddaję hołd owemu niewidzialnemu wpływowi.
Zwięzłego komentarza wymagają również dwie inne, waż­niejsze zmiany. Zawierają one mocniejsze akcenty erotyczne, co uznaję po prostu za naprawienie błędu wynikającego z braku pewności siebie. Druga zmiana dotyczy zakończenia. Pomimo że jego zamysł ogólny nigdy nie wydawał mi się tak niezrozumiały, jak stwierdzali to niektórzy czytelnicy — może dlatego że nie przywiązywali należnej wagi do dwu wersów z Pervigilium Veneris zamykających powieść — zgadzam się jednak, iż powinienem był opowiedzieć się za bardziej jednoznacznym zakończeniem powieści… co też właśnie uczyniłem.
Żaden pisarz nie wyjawia z radością głębszych biograficznych podstaw swego dzieła, które dotyczą autentycznych zdarzeń i sytuacji. I ja nie należę tu do wyjątków. Wszakże moja wyspa Phraxos (czyli „ogrodzona” wyspa) to w rzeczywistości grecka wyspa Spetsai, gdzie w latach 1951 i 1952 uczyłem w prywatnej szkole z internatem — odmiennej jednak od tej, którą rysuję w Magu. Gdybym próbował oddać wierny wizerunek tamtej szkoły, pokusić bym się musiał o napisanie powieści komicznej1.
Znany grecki milioner, który nabył niedawno na własność część Spetsai, nie wiąże się w żaden sposób z milionerem z mojej powieści; pan Niarchos przybył zresztą na wyspę później. Podobnie ówczesny właściciel willi „Bourani”, której wygląd i bajeczne położenie rzeczywiście sobie przywłaszczyłem, nie stanowi bynajmniej pierwowzoru mego bohatera, mimo że, o ile wiem, tak właśnie głosi w tej chwili jedna z miejscowych legend. Z owym dżentelmenem — który jest przyjacielem starszego Venizelosa — spotkałem się tylko dwukrotnie, i to bardzo krótko. Za to jego dom utkwił mi wyraźnie w pamięci.
Jest bodaj rzeczą niemożliwą wyobrazić sobie dziś Spetsai taką, jaką opisałem tuż po wojnie, lecz wiem to wyłącznie ze słyszenia, nigdy bowiem nie powróciłem już na wyspę. Życie toczyło się tam w największym osamotnieniu, chociaż w szkole pracowało dwóch nauczycieli Anglików, nie zaś tylko jeden, jak to jest w książce. Swego współpracownika, a obecnie starego przyjaciela, Denysa Sharrocksa, poznałem szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Był niesłychanie oczytany i znacznie lepiej niż ja obeznany w zwyczajach greckich. To on zaprowadził mnie do willi wkrótce po tym, jak postanowił dać spokój własnym ambicjom literackim. Właśnie w „Bourani” podczas swej poprzedniej wizyty — oznajmił cierpkim głosem — napisał ostatni wiersz w życiu. Dziwnie odseparowana willa, cudowne otoczenie, kres pewnego złudzenia przyjaciela — wszystko to w jakiś niewytłumaczalny sposób roznieciło iskierkę w mojej wyobraźni. Tamtego razu, gdy zbliżaliśmy się ku wybudowanej na przylądku willi, zaskoczyły nas przedziwne w tym klasycznym krajobrazie odgłosy… Nie były to dźwięki dostojnego klawesynu z mej książki, ale coś, co wręcz absurdalnie przywodziło w pamięci walijską kaplicę. Mam nadzieję, że to harmonium nadal tam stoi. Ono także miało swój udział w powieści.
Twarze obcokrajowców — a nawet Greków — należały wówczas do rzadkości. Pamiętam, że któregoś dnia przybiegł do Denysa i do mnie pewien chłopiec z wiadomością, iż z zacumowanego parowca, który przypłynął z Aten, zszedł jeszcze jakiś Anglik; pamiętam, jak pędziliśmy, niby dwaj doktorzy Livingstone’owie, żeby powitać niesłychanego przybysza na naszej samotnej wyspie. Innym znów razem zjawił się tu Katsimbalis — kolos z Maroussi Henry’ego Millera — my zaś czym prędzej złożyliśmy mu wyrazy szacunku. Grecja jeszcze wtedy odznaczała się wzruszającą atmosferą jednej wielkiej wioski.
Wyjąwszy zamieszkany zakątek wyspy, cała Spetsai znajdowała się we władaniu duchów, subtelniejszych jednak — i piękniejszych — od tych, które sam stworzyłem. Cisza jej sosnowych lasów była doprawdy nieziemska, niepodobna do niczego, co przeżyłem gdziekolwiek indziej: niby na zawsze niezapisana stronica, czekająca na słowo lub nutę. Cisza owa budziła osobliwe poczucie bezczasowości i rodzącego się mitu. To tutaj właśnie, ze wszystkich innych miejsc, jakiekolwiek zdarzenie było najmniej prawdopodobne, a zarazem coś jakby nieustannie wisiało w powietrzu. Zaiste, genius loci tego miejsca przywoływał na pamięć najlepsze wiersze Mallarmégo o niewidocznym locie, słowach pobitych przez to, co niewyrażalne. Nie jestem w mocy przekazać, jak ważne dla mnie jako pisarza okazało się to doświadczenie. Przepełniło mnie ono i naznaczyło znacznie silniej niż wszelkie inne wspomnienia dotyczące fizycznego bądź społecznego charakteru wyspy. Już wtedy wiedziałem, że jestem dożywotnim wygnańcem ze spo­łeczeństwa angielskiego, a przynajmniej wielu jego aspektów, lecz powieściopisarz musi skazać się na jeszcze głębsze wygnanie.
Najdobitniej doświadczenie owo przejawiało się w przygnębieniu, o czym przekonało się zresztą wielu młodych, począt­kujących pisarzy i malarzy, którzy udali się do Grecji w poszukiwaniu natchnienia. Nadaliśmy nawet specjalną nazwę temu poczuciu nieprzystosowania i duchowego marazmu, które nas nachodziło: „egejska chandra”. Tylko najwyższej miary artysta potrafi stworzyć rzecz wartościową pośród tych najczystszych, najbardziej harmonijnych krajobrazów na kuli ziemskiej, zwłaszcza jeżeli uprzytamnia sobie, iż jedynych ludzi, którzy mogliby się w ogóle z nim mierzyć, bezpowrotnie zabrał już czas. Grecja wysp to jeszcze w dalszym ciągu Kirke — nie miejsce tu dla artysty-podróżnika na niespieszne wędrówki, jeśli dba choć trochę o swą duszę.
Poza tym jednak w czasie mego pobytu na Spetsai nie wydarzyło się nic takiego, co znalazłoby odbicie w niniejszej prozie. Wszelkie powieściowe zdarzenia, które mają oparcie w rzeczywistości, nastąpiły już po tym, kiedy wróciłem do Ang­lii. Uciekłem wprawdzie przed Kirke, lecz jej brak mocno dawał mi się we znaki. Nie zdawałem sobie jeszcze wtenczas sprawy, jak ważna dla pisarza jest utrata, jakże płodna twórczo, choć jednocześnie bolesna dlań osobiście. Nabrzmiałe poczucie braku, zaprzepaszczona szansa, sprawiło, że pewne dylematy życia w Anglii zmieszały się u mnie ze wspomnieniami o wyspie i jej samotności; Spetsai coraz wyraźniej stawała się dla mnie utraconym rajem, domaine sans nom Alaina Fourniera, może nawet farmą Bevisa. Stopniowo mój protagonista Nicholas przybierał oblicze, jeśli nie współczesnego Everymana, to przynajmniej typowego reprezentanta mojej klasy i pochodzenia. W nazwisku, jakim go ochrzciłem, kryje się moja prywatna gra słów. Jako dziecko nie potrafiłem wymówić spółgłoski th inaczej niż jako f, tak więc Urfe oznacza w istocie Ziemię, Earth, a koncept ten poprzedza na długo wygodne skojarzenia z Honoré d’Urfé i Astrea.
Mam nadzieję, że powyższe uwagi zwolnią mnie od ciężaru tłumaczenia, co też historia ta „znaczy”. Powieści, nawet pełniej przemyślane i dopracowane niż niniejsza, w niczym nie przypominają krzyżówek, w których podanym hasłom odpowiada jeden i tylko jeden zestaw bezbłędnych odpowiedzi. Czasem opadają mnie wątpliwości („Szanowny Panie Fowles: proszę wyjaśnić mi prawdziwe znaczenie…”), czy kiedykolwiek zdołam wytępić tę analogię z umysłu współczesnego czytelnika. Jeśli już doszukiwać się w Magu jakiegoś „prawdziwego znaczenia”, to ogranicza się ono do tego, jakie w psychologii ma test Rorschacha. Takie znaczenie powieści polegałoby na pewnej reakcji, którą wywołuje ona w czytelniku, w moim zaś osobistym przekonaniu nie istnieje tu określona „prawidłowa” reakcja.
Powinienem jeszcze dodać, że poddając tekst korekcie, nie usiłowałem oczyścić go z uzasadnionych zarzutów zbytniej komplikacji, przerostów, sztuczności i wielu innych, jakie pierwszemu wydaniu książki postawili co surowsi krytycy. Wiem teraz, które pokolenie jest najbardziej zafrapowane Magiem, wiem też i to, że w swej istocie musi on na zawsze pozostać utworem o dojrzewaniu napisanym przez człowieka jeszcze niedojrzałego. Na moje usprawiedliwienie powiem tylko, że wszyscy artyści muszą swobodnie obejmować pełną skalę swego życia. Cały świat może potem cenzurować i puszczać w niepamięć ich osobistą przeszłość — my tego nie uczynimy; i dlatego aż po dzień śmierci pozostaniemy bardziej lub mniej „zieloni”… mając tylko nadzieję, że nasza niedojrzała zieleń stanie się zielenią urodzaju. O takim utrapieniu mówi ostatni, bolesny utwór Thomasa Hardy’ego The Well-Beloved — ta najprzenikliwsza ze współczesnych powieści o pisarzach — w którym rzekomo „dojrzały” artysta w średnim wieku nie umie wyzwolić się od znacznie młodszej części swej natury. Można wprawdzie zrzucić tę tyranię, jak postąpił sam Hardy, lecz płaci się za to cenę w postaci kresu własnych zdolności pisarskich. To właśnie między innymi Mag spontanicznie (choć nieświadomie) celebrował przyjęcie na siebie owego jarzma.
Jeśli w tym gąszczu intuicji na temat istoty ludzkiej egzystencji — oraz istoty fikcji — ukrywa się gdzieś myśl przewodnia, to tkwi ona być może w pierwotnym tytule powieści, którego zmiany i dziś czasem żałuję: Gra w Boga. Istotnie, miałem zamiar, by Conchis przedstawił serię masek symbolizujących ludzkie wyobrażenia o Bogu, począwszy od nadprzyrodzonego, a skończywszy na żargonowo-naukowym, czyli serię ludzkich złudzeń dotyczących czegoś, co faktycznie nie istnieje — absolutnej wiedzy i absolutnej władzy. Zburzenie owych iluzji uważam nadal za jeden z najszczytniejszych humanistycznych celów; życzyłbym sobie, aby znalazł się obecnie jakiś super-Conchis, który by kazał Arabom i Żydom, ulsterskim katolikom i protestantom przejść przez taki sam heurystyczny młyn, jakiego doświadczył Nicholas.
Nie bronię decyzji Conchisa w momencie egzekucji, bronię jednak realności dylematu. „Bóg” i „wolność” to pojęcia zupełnie sobie przeciwne, ludzie zaś wierzą w swych wyimaginowanych bogów zazwyczaj dlatego, iż boją się uwierzyć w to drugie. Dość długo już żyję na tym świecie, by zdawać sobie sprawę, że czynią tak czasami z uzasadnionych powodów. Trzymam się wszakże ogólnej zasady — i to ją chciałem postawić na pierwszym planie tej opowieści — że prawdziwa wolność leży tylko między dwojgiem osób, nigdy w samej jednostce, tak więc nie stanie się nigdy wolnością absolutną. Być może wszelka wolność, nawet najwzględniejsza, jest fikcją; jednak moja wolność, po dzień dzisiejszy, skłania się ku tej drugiej hipotezie.

1976
JOHN FOWLES

I


Zawodowy rozpustnik rzadko zasługuje na litość.
De Sade, Niedole cnoty

1

Urodziłem się w 1927 roku jako jedyne dziecko mieszczań­skich rodziców; oboje byli Anglikami wychowanymi w groteskowo wydłużonym cieniu tego potwornego karła, królowej Wiktorii, i nigdy nie udało im się na tyle wznieść ponad historię, by się z tego cienia wydostać. Posłano mnie do internatu ekskluzywnej prywatnej szkoły, zmarnowałem dwa lata, słu­żąc w wojsku, wstąpiłem na uniwersytet w Oksfordzie i tam zacząłem rozumieć, że wcale nie jestem taki, za jakiego chciałbym uchodzić.
Już dużo wcześniej doszedłem do wniosku, że przydaliby mi się zupełnie inni rodzice i przodkowie. Ojciec mój został generałem nie tyle z powodu jakichś specjalnych talentów, ile po prostu dlatego, że we właściwym czasie był w odpowiednim wieku, a matka stanowiła żywy wzór tego, jaka powinna być małżonka generała. Nigdy, w żadnej sprawie nie miała odmiennego zdania niż mąż i zawsze, nawet wówczas gdy znajdował się on o tysiące mil od domu, zachowywała się tak, jakby z sąsiedniego pokoju przysłuchiwał się jej słowom. W czasie wojny rzadko widywałem ojca i podczas tych jego długotrwa­łych nieobecności idealizowałem go sobie, a on zazwyczaj w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin urlopu burzył całkowicie to moje o nim wyobrażenie.
Tak jak wszyscy ludzie, którzy nie całkiem dorastają do swego stanowiska, czepiał się pozorów i drobiazgów i zamiast posługiwać się intelektem, sprawił sobie pancerz z wielkich słów, a wymawiał je tak, jakby zaczynały się z wielkiej litery: Dyscyplina, Tradycja, Poczucie Odpowiedzialności. Jeśli czasem — z rzadka — ośmieliłem się mu sprzeciwić, zaraz sięgał po jedno z tych magicznych słów i walił mnie nim po głowie; niewątpliwie tak samo traktował w podobnych okolicznościach swych podwładnych. Jeżeli człowiek zaraz nie zamilkł i nie poddał się, wpadał w gniew, czy też raczej pozwalał sobie wpaść w gniew. A gniew miał zawsze pod ręką.
W naszej rodzinie kultywowano tradycję — a właściwie były to pobożne życzenia — że pochodzimy z Francji, z której nasi przodkowie uciekli po odwołaniu edyktu nantejskiego i że byli oni hugenotami ze szlacheckiej rodziny spowinowaconej z Honoré d’Urfé, autorem siedemnastowiecznego bestsellera Astrea. Co prawda — jeśli wykluczyć równie niepewne pokrewieństwo z Tomem Durfeyem, przyjacielem Karola II, który niewątpliwie posługiwał się piórem — to nikt z moich przodków nie wykazał nigdy najmniejszych skłonności artystycznych: z pokolenia na pokolenie byli to wojskowi, marynarze, drobni posiadacze ziemscy i kapłani, a odznaczali się jedynie brakiem indywidualności oraz zamiłowaniem do hazardu, przyprawiającym ich o nieustanne straty. Dziadek mój miał czterech synów, dwóch zginęło podczas pierwszej wojny, trzeci wybrał dość niesmaczny sposób pozbycia się obciążeń atawistycznych i nie spłaciwszy długów karcianych, uciekł do Ameryki. Mój ojciec, najmłodszy syn, posiadający te wszystkie cechy charakteru, jakich oczekuje się od syna najstarszego, nigdy o bracie nie wspominał i nie mam najmniejszego pojęcia, czy on jeszcze żyje ani czy mamy w Ameryce jakichś nieznanych kuzynów.
W ciągu ostatnich lat w szkole zrozumiałem, że mogę oczekiwać od rodziców tylko pogardy dla tego rodzaju życia, jakie pragnąłbym prowadzić, i że to właśnie jest w nich najgorsze. Byłem „mocny” w angielskim, w szkolnym pisemku drukowa­łem pod pseudonimem wiersze i uważałem D.H. Lawrence’a za największego człowieka stulecia; moi rodzice nigdy Law­rence’a nie czytali, a jeśli w ogóle o nim słyszeli, to tylko w związku z Kochankiem lady Chatterley. Pewne cechy moich rodziców, łagodna uczuciowość matki i sporadyczne wybuchy wesołości ojca, mogłyby mi ich przybliżyć, ale zawsze lubiłem ich właśnie za to, do czego oni nie przykładali żadnej wagi. Kiedy skończyłem osiemnaście lat, a zbiegło się to ze śmiercią Hitlera, rodzice stali się już dla mnie tylko ludźmi, którzy dostarczają mi środków utrzymania, więc zasługują wprawdzie na moją wdzięczność, ale nie są w stanie wzbudzić we mnie innych uczuć.
Prowadziłem podwójne życie. W szkole zdobyłem sobie reputację cynika i estety czasu wojny. Musiałem jednak wstąpić do wojska — żądały tego Tradycja i Ofiarność. Tyle że ubła­gałem, i na szczęście poparł mnie w tym dyrektor szkoły, aby potem wolno mi było wstąpić na uniwersytet. W armii nadal prowadziłem podwójne życie, publicznie odgrywając rolę syna generała Urfe, czyli „Blezera”, a prywatnie pożerając setki tomików wierszy i New Writing w seriach Pingwina. I gdy tylko stało się to możliwe, wystąpiłem z wojska.
Do Oksfordu przyjechałem w 1948 roku. Na drugim roku studiów, wkrótce po wakacjach, podczas których nader rzadko widywałem mych rodziców, ojciec musiał polecieć do Indii. Zabrał ze sobą matkę. Ich samolot rozbił się podczas burzy jakieś czterdzieści mil od Karaczi, wysokooktanowy stos pogrzebowy. Kiedy już minął pierwszy szok, ogarnęło mnie uczucie ulgi. Pozostał mi tylko jeden bliski krewny, brat matki, który miał farmę w Rodezji, zatem nie groziło mi już stłamszenie przez rodzinę tego, co uważałem za swoje prawdziwe „ja”. Uczucia rodzinne nie były więc moją mocną stroną, ale za to byłem doskonale zorientowany w modnych prądach intelektualnych.
A przynajmniej wraz z całą grupą bratnich dziwaków z college’u Magdalen za takiego się uważałem. Założyliśmy maleń­ki klub, który nazwaliśmy Les Hommes Révoltés2, piliśmy bardzo wytrawne sherry i w proteście przeciwko rozchełstaniu końca lat czterdziestych wkładaliśmy na zebrania ciemne garnitury i czarne krawaty. Podczas zebrań dyskutowaliśmy o bycie i nicości, a pewien rodzaj niekonsekwentnego zachowania nazywaliśmy egzystencjalistycznym. Ludzie mniej wtajemniczeni uznaliby je za kapryśne lub wręcz samolubne, ale my nie rozumieliśmy, że bohaterowie, a raczej antybohaterowie czytanych przez nas francuskich powieści egzystencjalistycznych nie mają nic wspólnego z realizmem. Staraliśmy się ich naśladować, mylnie uważając, że metaforyczny opis złożonych stanów duchowych stanowi gotową receptę postępowania. I oddawaliśmy się kolejno wszelkim modnym niepokojom. Większość z nas, zgodnie z tradycyjnym oksfordzkim dandyzmem, chcia­ła się po prostu różnić od innych ludzi. Naszemu klubowi to się udało.
Nabrałem kosztownych przyzwyczajeń i afektowanych manier. Z trudem uzyskałem marny dyplom i bez trudu uległem miłym złudzeniom: zacząłem się uważać za poetę. Choć trudno by było znaleźć coś mniej poetycznego niż moje nic-mnie-już-nie-jest-w-stanie-zadziwić znudzenie życiem w ogóle, a w szcze­gólności tym, że na to życie trzeba jakoś zarobić. Wchłonąłem jednak pewną dawkę Sokratesowej rzetelności — na tym właśnie polega wkład Oksfordu do cywilizacji. I dzięki temu od czasu do czasu w przebłysku zdrowego rozsądku zdawałem sobie sprawę, że nie wystarczy buntować się przeciwko własnej przeszłości. Kiedyś w gronie przyjaciół wygłosiłem gwałtowną filipikę przeciwko armii; gdy wróciłem do domu, zrozumiałem nagle, że choć bezkarnie wypowiedziałem głośno wiele rzeczy, od których mój zmarły ojciec przewraca się chyba w grobie, to i tak jestem nadal pod jego wpływem. Nie byłem cynikiem z natury, stałem się nim z potrzeby buntu. Udało mi się uciec od tego, czego nienawidziłem, ale nie odnalazłem jeszcze tego, co mógłbym kochać, udawałem więc przed samym sobą, że nic nie jest godne miłości.
Wkroczyłem w życie szczodrze wyposażony we wszystko, co powinno skazać mnie na niepowodzenia. Ojciec w swoim arsenale wielkich słów nie przechowywał Przezorności Finansowej; płacił zawsze śmiesznie wysokie rachunki u Ladbroke’a oraz w kasynie oficerskim, dbał bowiem o popularność, a z braku osobistego wdzięku musiał się uciekać do alkoholu. Po zapłaceniu podatku spadkowego i adwokatów pozostało mi z jego pieniędzy o wiele za mało, by mogło wystarczyć na utrzymanie. Zacząłem rozglądać się za pracą, ale ani dyplomacja i służba państwowa, ani też banki, handel i agencje reklamowe nie pociągały mnie zbytnio. Odbyłem wprawdzie wiele wstępnych rozmów, ponieważ jednak nie uważałem za stosowne okazywać entuzjazmu, którego oczekuje się od młodego urzędnika, wszystkie te rozmowy spełzły na niczym.
W końcu postąpiłem tak samo jak wielu, wielu absolwentów Oksfordu: odpowiedziałem na ogłoszenie umieszczone w „Dodatku Oświatowym Timesa”. Pojechałem do drugorzędnej szko­ły prywatnej we wschodniej Anglii, zostałem pobieżnie prze­słuchany, po czym ofiarowano mi pracę. Dowiedziałem się później, że prócz mnie zgłosiło się tylko dwóch kandydatów, obaj z niezbyt szacownych uczelni, a następny semestr zaczynał się za trzy tygodnie.
Chłopcy, których musiałem uczyć, masowy produkt średnich klas społecznych, nie mieli w sobie nic, co mogłoby wzbudzić moje zainteresowanie; koszmarne miasteczko mogło przyprawić o klaustrofobię, ale naprawdę nie do zniesienia był pokój nauczycielski. Ulgą stawał się powrót do klasy. Nuda i monotonia zawisły nad gronem nauczycielskim jak czarna chmura. Prawdziwa nuda, nie moja modna ennui. To z niej rodziły się frazesy, hipokryzja i bezsilny gniew starszych nauczycieli, którzy zdawali sobie sprawę ze swego bankructwa, i młodszych, którzy czuli, że są na nie skazani. Starsi nauczyciele przywodzili na myśl kazania pod szubienicą; patrząc na nich, odczuwało się coś w rodzaju zawrotu głowy, zupełnie jakby człowiek zajrzał do bezdennej studni jałowości ludzkich wysiłków — ja przynajmniej tak to zacząłem odbierać w ciągu drugiego semestru w szkole.
Nie widziałem powodu, by spędzić życie na tej saharze, i im lepiej zdawałem sobie z tego sprawę, tym bardziej czułem, że ta skostniała, zadowolona z siebie szkoła jest miniaturowym modelem całego kraju i że nie da się uciec od niej, nie uciekając także od niego. A poza tym miałem już dość dziewczyny, z którą ostatnio byłem.
Moje wymówienie — oczywiście po zakończeniu roku szkolnego — zostało przyjęte z rezygnacją. Wspomniałem coś niewyraźnie o gnającym mnie niepokoju i dyrektor chyżo wy­ciągnął z tego wniosek, że wybieram się do Ameryki lub do dominiów.
— Nie, panie dyrektorze, nie mam jeszcze konkretnych planów.
— Cóż, Urfe, osobiście uważam, że mógłby być z pana zupełnie niezły nauczyciel. I że pan także odkryłby z czasem nasze dobre strony. Ale teraz już za późno.
— Chyba tak.
— Nie jestem pewien, czy pochwalam to wałęsanie się po zagranicach. Osobiście radziłbym panu nie wyjeżdżać. Cóż… vous l’avez voulu, Georges Danton3. Vous l’avez voulu.
Bardzo typowe było to błędne przytoczenie cytatu.
W dniu mego wyjazdu lał deszcz. Mnie jednak przepełniało uczucie podniecenia, dziwne, wspaniałe uczucie, że zrywam się do lotu. Nie wiedziałem, dokąd trafię, ale wiedziałem, czego mi trzeba. Trzeba mi było innego kraju, innego życia, innego języka i, choć wtedy nie potrafiłbym tak tego sformułować, potrzebna mi była nowa tajemnica.

 
Wesprzyj nas