Zderzenie cywilizacji i brawurowa alternatywna wizja renesansowej Europy w powieści pełnej humoru, inwencji i zaskoczeń.


CywilizacjeOkoło roku 1000: córka Eryka Rudego, Freydis, obiera kurs na południe.

1492: Kolumb nie odkrywa Ameryki.

1531: Inkowie wyruszają na podbój Europy.

Scenariusz niemożliwy? Gdyby Inkowie mieli konie, żelazo i antybiotyki, mogliby pokonać konkwistadorów, a historia świata potoczyłaby się inaczej.

“Cywilizacje” to powieść osnuta wokół tej hipotezy. Atahualpa przybywa do Europy Karola V Habsburga. Co w niej zastaje?

Inkwizycję hiszpańską, reformację Lutra, rodzący się kapitalizm. Cudowny wynalazek druku i strony, które mówią. Monarchie wyczerpane niekończącymi się wojnami i zagrożeniem ze strony osmańskiej Turcji. Morza opanowane przez piratów.

Kontynent rozrywany przez religijne konflikty i dynastyczne kłótnie. A przede wszystkim zgnębiony i wygłodzony lud na granicy wrzenia. Żydzi w Toledo, Maurowie w Grenadzie, niemieccy chłopi – to mogą być sojusznicy.

Z Cuzco do Akwizgranu, przez bitwę pod Lepanto – wizja globalizacji à rebours. Niewiele zabrakło, by stała się naszą rzeczywistością.

Laurent Binet (ur. 1972) – francuski pisarz i wykładowca akademicki. Jego bestsellerowa powieść “HHhH” (2010), opowiadająca o zamachu na kata Pragi Reinharda Heydricha, zdobyła Nagrodę Goncourtów w kategorii debiut literacki oraz została przetłumaczona na ponad 40 języków. W 2017 roku doczekała się także adaptacji filmowej (Kryptonim HHhH, w reż. Cédrica Jimeneza). “Siódma funkcja języka” (2015) jest drugą powieścią Bineta, świetnie przyjętą przez czytelników i krytykę (przyniosła mu prestiżowe nagrody Prix Interallié oraz Prix du Roman Fnac). Została również przetłumaczona na kilkanaście języków.

Laurent Binet
Cywilizacje
Przekład: Wiktor Dłuski
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 21 października 2020
 
 

Cywilizacje

Spis treści

 
Część pierwsza. Saga o Freydís Eríksdóttir
Część druga. Dziennik Krzysztofa Kolumba (fragmenty)
Część trzecia. Kroniki Atahualpy
Część czwarta. Przygody Cervantesa

CZĘŚĆ TRZECIA
Kroniki Atahualpy

6. Guascar

Nikt nie wie, jak długo Inka mógłby się cieszyć tą gościną. Zdawało się, że bezczynność wcale mu nie ciąży, tak miłe mu było towarzystwo królowej. W istocie to, co opowiadała o przybyszach ze wschodu, było po prostu niewiarygodne. Dowiedział się, że ogniste żerdzie, by razić gromem, potrzebują pewnego proszku, którego wyspa nie posiada w ogóle albo niewiele, więc jego użycie jest ściśle ograniczone, zastrzeżone na specjalne okazje, a taką niewątpliwie jest zjawienie się nowych cudzoziemców. Dowiedział się też, że owych ludzi przybyłych ze wschodu obchodziły nade wszystko dwie rzeczy: ich bóg i złoto. Lubili stawiać krzyże. Wymarli wszyscy co do jednego.
Przybysze z Quito oddali się miejscowym rozkoszom. Tak się przemieszali ze swoimi gospodarzami, że niektórzy zrzucili ubrania i chodzili nago, a Tainowie dla zabawy odziewali się w ich tuniki. Wspomnienie o próbach, przez jakie przeszli, zacierało się, pozwalali, by teraźniejszość osypywała się jak piasek w klepsydrze.
Ale przyszłość, tymczasowo usunięta z myśli, szła naprzód.
Szpiedzy Anacaony donosili, że inni cudzoziemcy, całkiem podobni do tych z Quito, tyle że liczniejsi, wylądowali na sąsiedniej wyspie Jamajce. Atahualpa musiał powiadomić królową, że to Guascar przybył po niego, a zamiary jego brata nie są pokojowe. Anacaona zwołała naradę, w której uczestniczyli jej córka i bratanek, zaproszono też na nią Atahualpę, jego generałów i siostrę-małżonkę Coyę Asarpay.
Czego chce Guascar? Co oznacza ten upór? Czy obawia się powrotu brata i dlatego zapuścił się tak daleko od Cuzco i na tak długo? Odpowiedzi na te pytania nie ciekawiły Tainów, którzy obawiali się, że skutki bratobójczej wojny spadną na nich. Hatuey mówił z wściekłością do Inki:
– Idź w góry, idź na morze, idź gdzie chcesz!
Znów uciekać? Ale dokąd? Inkowie nie wiedzieli. Atahualpa widział, jak jego generałowie bezradnie przewracają oczyma. Igenamota wskazała na morze:
– Odpowiedź leży przed wami.
Tak, ale jaka? Gdzie są te ziemie? Jak daleko? Pokazano im mapy znalezione na statkach. Atahualpa i jego ludzie oglądali, nic z nich nie rozumiejąc, obrazy świata, na których nie było Cuzco. Nie potrafili rozszyfrować małych znaków zapisanych na papierze. Igenamota, kiedy była dzieckiem, nauczyła się języka najeźdźców, ale nie ich systemu transkrypcji. Gdyby wiedzieli, jak błędne są te mapy, pewnie nie zdobyliby się na ten skok w nieznane.
Ale jak przebyć morze? Znów Igenamota podsunęła im myśl: statki porzucone na plaży mogą przebyć z powrotem tę samą drogę, którą przebyły w tę stronę. Ich spróchniałe drewno nie nadawało się do żeglugi, a zresztą Inków gotowych wyprawić się za morze było zbyt wielu, by mogli się pomieścić na dwóch okrętach, nawet tak nadzwyczajnych rozmiarów. Ale Atahualpa miał w swojej świcie najlepszych cieśli cesarstwa. Rozkazał, by naprawili statki i zbudowali trzeci, jeszcze większy. Chalco Chima wezwał swych inżynierów, a ci rozrysowali plany gigantycznej konstrukcji wzorowanej na tym, co mieli przed oczyma, słuchając przy tym wskazówek Anacaony oraz jej córki. One zaś opisywały im wielki statek, który rozbił się kiedyś o skały i fale zabrały go do ostatniej deski.
Przez ten czas szpiedzy Anacaony śledzili Guascara. Wojsko z Cuzco przebywało jeszcze na Jamajce i jedyną szansą tych z Quito była pewność, że tamci nie wiedzieli, gdzie ich szukać. Mieszkańcom archipelagu zalecono robić wszystko, by zmylić ludzi Guascara. W końcu trafi on na ślad swego brata, ale przedtem będzie się długo błąkał po okolicach, a każdy dzień stracony na badaniu niewłaściwej wyspy wykorzystają robotnicy Atahualpy. W razie potrzeby, by zyskać jeszcze trochę czasu, skieruje się go ku Haiti, skąd pochodziła Anacaona.
Ludzie Atahualpy ociosywali drewno i cięli deski. Kobiety szyły wielobarwne żagle. Tainowie wytapiali tysiące gwoździ i moczyli je w oliwie, by je uchronić od rdzy. A kadłuby wracały do życia, jakby płodziły same siebie niczym wąż zrzucający starą skórę. To powolne odradzanie się dawało nadzieję na szczęśliwy koniec obu ludom: kochały się krótko, rozstaną się jak dobrzy przyjaciele. Oczywiście odejście ludzi z Quito nie oznaczało dla nikogo końca całej historii i nikt nie mógł zapewnić, że statki zdołają wrócić tam, skąd przybyły, ani że Guascar, rozzłoszczony tym, że zdobycz wymknęła mu się z rąk, nie zemści się na Tainach. Ale dzięki pracy drwali, cieśli, szwaczek i kowali najgorsze, co ich mogło spotkać, nie było już takie pewne.
Pewne zaś było, że nie wszystko wróci do dawnego porządku. Przecież właśnie przesuwała się oś świata. Coya Asarpay, siostra-małżonka, nie chciała odjeżdżać – podobnie jak wielu innych, chociaż pracowali z zapałem.
– Bracie, co to za szaleństwo? – mówiła.
Strach przed nieznanym walczył w niej ze strachem przed tym, co znała. Bała się, wiedząc, że wojsko Guascara krąży w pobliżu, ale drżała też, patrząc na horyzont. Bo czy można sobie wyobrazić, co jest za morzami?
Atahualpa umiał znaleźć właściwe słowa:
– Siostro, zobaczmy, skąd przychodzi Słońce.
I świadom, że jego lud potrzebuje przewodnika, nie przejmując się protokołem, zwracał się do każdego w tych słowach:
– Czas Czterech Połaci minął. Popłyniemy ku Nowemu Światu, równie bogatemu jak nasz, gdzie pełno urodzajnej ziemi. Z waszą pomocą wasz cesarz stanie się Wirakoczą nowych czasów, a honor, jakim jest służba pod Atahualpą, spłynie na wasze rodziny i wasze ayllu na całe pokolenia. A jeśli gdzieś zatoniemy, no cóż, trudno. Pójdziemy spotkać się z Pacha Camą na dnie morza. A jeśli na przekór wszystkiemu przejdziemy… Co za podróż! Naprzód, w drogę ku Piątej Połaci!
Jego ludzie, uspokojeni, pokrzepieni tymi słowami, powtarzali za nim jednym głosem:
– W drogę ku Piątej Połaci!
Trzy statki nie mogły jednak zabrać wszystkich, tym bardziej że Atahualpa nie miał zamiaru się ograniczać. Trzeba było załadować naczynia, stroje, bydło, zapasy żywności. Z tego, co zrozumiał z wyjaśnień Anacaony, wynikało, że warto będzie zabrać ze sobą dużo złota. Potem osobiście dobrał kandydatów do podróży odpowiednio do ich rangi i użyteczności: szlachtę, żołnierzy, urzędników cesarstwa (księgowych, archiwistów, wieszczków), rzemieślników, kobiety… Razem było to niecałe dwieście osób, ale statki i tak były przeciążone. Wzięto też kilka koni, lamy oraz przeznaczone do jedzenia świnki morskie. Atahualpa nie chciał też rozstać się ze swoją pumą ani z papugami.
Niedługo przed odjazdem Igenamota przyszła do cesarza i powiedziała:
– Pozwól mi jechać z wami.
Atahualpa zrozumiał, że przez całe życie nie przestała myśleć o tajemniczym kraju, skąd kiedyś przybyli ludzie o bladej skórze. Uznał, że jej obecność wśród członków wyprawy może być w przyszłości jego atutem.
Wreszcie nadszedł dzień rozstania. Ci, którzy nie mogli się znaleźć na statkach, płakali na plaży. Anacaona ucałowała córkę. Atahualpa w otoczeniu swych generałów pozdrowił ostatni raz wyspę, która go przyjęła. Miał poczucie, że nieprędko zobaczy ją znowu.

7. Lizbona

Pożeglowali.
W drodze Igenamota została kochanką Atahualpy. Młody cesarz kochał tę kobietę, która mogłaby być jego matką i z własnej woli opuściła rodzinny kraj dla zasłyszanych w dzieciństwie baśni, których nigdy nie zapomniała.
Razem pochylali się nad starymi mapami znalezionymi na statkach i usiłowali odgadnąć, co oznaczają. Uczeni Atahualpy zrozumieli, jak używać pewnego instrumentu, który pozwalał określić swoje miejsce na podstawie położenia gwiazd, toteż okręty mogły utrzymywać kurs, nie zbaczając z wytyczonej trasy.
Pewnego ranka Ruminahui przyszedł do sypialni Atahualpy, który właśnie pił akhę w towarzystwie kochanki. Generał powiedział, że po niebie krążą białe ptaki, to znak, że ląd jest blisko. Kiedy wreszcie ziemia pojawiła się na horyzoncie, tygodnie spędzone w bliskości cesarza przyniosły córce Anacaony znakomitą znajomość języka keczua (którego używał Atahualpa, bo wolał go od aymary, ale mówił z akcentem z Quito).
Płynęli wzdłuż wybrzeży nowych ziem. Pewnej nocy, niedługo przed świtem, wydarzył się cud, który przeraził załogę: morze zaczęło się podnosić, chociaż nie było najlżejszego wiatru. Był to jakby niemy huragan, który omal nie roztrzaskał trzymających się resztkami sił trzech statków. Okrutne byłoby znaleźć śmierć o dwa kable od stałego lądu, kiedy wszystko zdawało się wskazywać, że dotarli do celu wyprawy. Zręczność pilotów uchroniła ich od tej tragicznej ironii losu.
Wpłynęli do ujścia gigantycznej rzeki. Przed nimi wyrosła potężna kamienna wieża, która jakby wyłoniła się z fal, by strzec bramy morza. Po prawej ręce pokryte zielenią wzgórza zapowiadały krainę gościnną. Ale po lewej zalana wodą równina nasuwała myśl, że gniewna rzeka wystąpiła z łożyska. Wielka budowla z białego kamienia, z której długością mogły się równać tylko największe pałace Cuzco, ciągnęła się wzdłuż brzegu. Ptaki nie śpiewały. Przybysze, zaniepokojeni tą ciszą, milczeli.
Atahualpa rozkazał podpłynąć do wieży. Jej mury zdobiły rzeźby nieznanych zwierząt. Szczególnie zaciekawiła załogę głowa tapira z rogiem wystającym z ryja. Ale były tam też wyciosane w kamieniu krzyże, w których Igenamota rozpoznała emblemat rozgromionych niegdyś cudzoziemców. Zrozumieli więc, że dotarli do celu.
Statki wciąż płynęły wzdłuż brzegu. Odsłaniał się przed nimi przedziwny widok. Kamienne domy były zburzone. Na wzniesieniach płonęły ognie. Trupy zalegały ziemię. Wśród gruzów błąkali się mężczyźni, kobiety, psy. Szczekanie psów i płacz dzieci: to były pierwsze dźwięki, jakie przybysze z Quito usłyszeli w Nowym Świecie.
Rzeka rozszerzała się jak jezioro. Piloci musieli lawirować między wrakami na wpół zatopionych statków. Wreszcie odkryli plac tak rozległy, że dorównywał powierzchnią twierdzy Sacsayhuamán; leżały na nim najrozmaitszej wielkości statki, jakby skądś wyrzucone, z pogiętymi kilami, popękanymi kadłubami, wyrwanymi masztami. Po lewej stronie placu wznosił się wspaniały pałac zwieńczony smukłą wieżą, który sprawiał wrażenie, jakby się zawalił. Przybysze zeszli na ląd.
Plac, którego niedawnej wspaniałości można się było domyślać, był jednym wielkim bagniskiem. Sandały przybyszów grzęzły w błocie, woda dochodziła im do kostek, w tym także do cesarskich kostek Atahualpy, który uznał, że ostrożniej będzie nie korzystać z usług tragarzy ze względu na rozmiękłą od kałuż, mocno niepewną ziemię.
Mijali otępiałe, odziane w łachmany ludzkie cienie: kręciły się wokół wyrzuconych na ląd statków, powłócząc nogami, z pustym spojrzeniem, obijając się czasem o siebie jak ślepcy, a kiedy zauważały wreszcie nowo przybyłych, patrzyły na nich bezmyślnie, nie okazując najmniejszego zdziwienia. Od czasu do czasu od strony miasta dochodził złowrogi trzask, a po nim rozlegały się krzyki przechodzące w żałosne skargi.
Powietrze, chociaż nie mroźne, kąsało ciała. Nawykli do cierpkiej oschłości Andów mieszkańcy Quito nie zwracali na to uwagi, oglądając z podziwem i niedowierzaniem obraz zniszczenia, jaki mieli przed oczyma. Ale Igenamota, która zaprowadziła ich na koniec świata, była Tainką. Na swoich wyspach znała tylko dwie pory roku, zawsze ciepłe – jedną suchą, drugą wilgotną. Atahualpa zauważył, że jej nagie ciało drży. Załogi były wycieńczone po długiej podróży. Postanowił, że się tu zatrzymają i poszukają schronienia. Tylko gdzie znaleźć na tym rumowisku dach, pod którym mogłoby się zmieścić stu osiemdziesięciu trzech ludzi, trzydzieści siedem koni, jedna puma i kilka lam? Wrócili do budowli, którą zauważyli niżej nad rzeką; oprócz wieży stojącej w wodzie ona jedna wydawała się cała.
Długi kanciasty pałac – wzmocniony wąskimi spiczastymi kolumnami podobnymi do dzid, które zdawały się pełnić funkcję jego opiekunów – miał szerokie łukowate okna i symetrycznie rozstawione blanki. Wieńczyła go wieża w kształcie kopuły. Kredowy kamień został tak delikatnie obrobiony, że wyglądała, jakby ją wyciosano z kości.
Zastali tam dziwne postaci: mężczyźni odziani w brązowe i białe suknie, z wygolonymi u szczytu czaszkami, klęczeli ze złożonymi rękoma i zamkniętymi oczyma, zajęci mamrotaniem jakichś niedosłyszalnych dźwięków. Kiedy wreszcie zauważyli przybyszów, zaczęli biegać we wszystkie strony niczym przerażone świnki morskie, szurając sandałami o posadzkę i wydając przenikliwe krzyki. Jednak jeden z nich, który miał na prawej ręce złocony pierścień, był spokojniejszy i bardziej opanowany od innych, toteż podszedł do przybyszów, by porozmawiać. Atahualpa zapytał swej kochanki, czy rozumie jego język, ale ona mogła uchwycić tylko kilka słów – providencia, castigo, india – w zdaniach, których budowa była niezrozumiała, chociaż dziwnie swojska. Pomyślała, że rozmowy z niegdysiejszym cudzoziemcem utknęły zapomniane w głębokich studniach jej pamięci i zachowała z języka tylko jakieś bezładne strzępy. Jednak spotkane postaci, chociaż przerażone, zdawały się niegroźne. Atahualpa rozkazał swym ludziom rozłożyć się na biwak. Ściągnięto zwierzęta ze statku, a mężczyzn i kobiety rozmieszczono w rozległym refektarzu. Igenamota zwróciła się do łysego ze złotym pierścieniem: Comer. Stwierdziła, że ją zrozumiał. Kazał im przynieść coś do jedzenia: gorącą zupę z czymś w rodzaju bułki z chrupiącą skórką, co im bardzo smakowało, bo byli wygłodzeni. Spróbowali też jakiegoś czarnego napitku o czerwonawym odcieniu.
A zatem ich długa podróż dobiegła kresu. Wszyscy – mężczyźni, kobiety, konie, lamy – przetrwali drogę przez morze. Dotknęli ziemi Wschodzącego Słońca.
Na zewnątrz rzeka połyskiwała złotymi plamami, może była to słoma unosząca się na powierzchni wody.
Było w tym pałacu pewne święte miejsce, ozdobione przezroczystymi płytami, czerwonymi, żółtymi, zielonymi, niebieskimi. Plafon wyglądał jak pajęczyna wyrzeźbiona w kamieniu i wznosił się wyżej niż plafon pałacu Pachacutiego. W głębi budynku, na podium bogato zdobionym, chociaż nie całkiem wyłożonym złotem, co bardziej pasowałoby do Domu Słońca, znajdował się posąg bardzo chudego mężczyzny przybitego do krzyża. Ogoleni ludzie okazywali w tym miejscu gorliwą pobożność. Przybysze z Quito nie wątpili, że to coś w rodzaju waki. Kim był ten przygwożdżony bóg? Wkrótce mieli się dowiedzieć.
Ale dziwne postaci najwyraźniej się o coś spierały i Inkowie domyślili się, że spierają się o nich.
Tu i ówdzie usuwano gruz. Atahualpa uznał, że korzystnie będzie rozkazać pomóc ogolonym. Zabrano się za odgruzowywanie. Komuś pochodzącemu z Tawantinsuyu nietrudno było sobie wyobrazić, co tu się stało: ziemia zadrżała, otworzyła się, po czym ogromna fala uderzyła w wybrzeże. Atahualpa i jego ludzie aż za dobrze znali to zjawisko. Zresztą w powietrzu unosił się, niesiony lekkim wschodnim wiatrem, charakterystyczny zapach zgniłych jaj.
Atahualpa wybrał dla siebie i kobiet dość dużą salę i kazał rozłożyć w niej matę do spania. Dołączyły do niego Igenamota, która nie znalazła miejsca do rozwieszenia hamaka, oraz jego siostra-małżonka Coya Asarpay. Reszta świty schroniła się pod arkadami wewnętrznego dziedzińca, tam też zapędzono zwierzęta, do których ogoleni ludzie zbliżali się z lękiem, ale i ciekawością, bo nigdy nie widzieli lam. Wreszcie wszyscy zasnęli pod czujnym wzrokiem Ruminahuiego, poprosiwszy najpierw o więcej czarnego napitku.

 
Wesprzyj nas