Przeoczony brylant amerykańskiej literatury. Wydany pośmiertnie zbiór najlepszych opowiadań Lucii Berlin z miejsca stał się literacką sensacją na całym świecie. Teraz w ręce polskich czytelników trafia drugi tom opowiadań arcymistrzyni krótkiej formy.


Wieczór w rajuLucia Berlin to artystka o talencie równie niezwykłym, co jej życiorys. Trzykrotna rozwódka, matka czterech synów, których wychowywała samotnie. Przez większość życia zmagała się z alkoholizmem, który pokonała dopiero w ostatnich latach życia.

Nigdy nie była pełnoetatową pisarką, by utrzymać siebie i dzieci podejmowała się najróżniejszych prac. Może właśnie dlatego jej opowiadania są tak charakterystyczne – oszczędne, o poszarpanym rytmie, tak wiernie oddające prawdziwe życie, że aż niepokojące.

***

«Wieczór w raju» to zbiór 22 opowiadań, starannie wybranych z dorobku pisarki. Raj w wykonaniu Berlin w niczym nie przypomina jednak hollywoodzkiej pocztówki, a widmo setek mikrokatastrof wisi nad nim nie tylko wieczorami. Berlin prawdopodobnie zasłużyła na Nagrodę Pulitzera.
„The New York Times”

«Wieczór w raju» wskrzesza na nowo ten sam zachwyt, który pojawił się przy czytaniu Berlin po raz pierwszy.
„Financial Times”

Kiedy zaczynają płynąć słowa, Berlin czyni z nich małe cuda. Czy opisuje chwile szczęścia, czy bolesne upadki, jej proza jest tak samo intensywna i osobista. Potrafi wprawić zarówno w zakłopotanie, jak i w trans.
„The Economist”

Lucia Berlin
Wieczór w raju
Opowiadania zebrane
Przekład: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 28 października 2020
 
 

Wieczór w raju

Spis treści

Mark Berlin. Chodzi o historię
Kuferki z pozytywką
Kiedyś latem
Andado: romans gotycki
Z prochu w proch
Plan podróży
Lead Street, Albuquerque
Boże Narodzenie. Teksas 1956
Dom z suszonej cegły
Mglisty dzień
Czas kwitnących czereśni
Wieczór w raju
La Barca de la Ilusión
Moje życie to otwarta księga
Żony
Boże Narodzenie 1974
Pony Bar, Oakland
Córki
Deszczowy dzień
Stróż brata naszego
Zagubiona w Luwrze
Sombra
Luna nueva
O Lucii Berlin
Podziękowania
Przypisy

Mark Berlin. Chodzi o historię

Lucia, niech ją Bóg błogosławi, była buntowniczką i niezwykłą artystką, a w młodości tańczyła. Chciałbym opowiedzieć te wszystkie historie: jak paląc skręta, zgarnęła Smokeya Robinsona z Central Avenue w Albuquerque i pojechali na jego występ do Tiki-Kai Lounge. Wróciła do domu późno, pod zapachem potu i dymu czuć było nutkę Chanel. Na zaproszenie jednego ze starszych wybraliśmy się na plemienne tańce w pueblo Santo Domingo w Nowym Meksyku. Kiedy upadł tancerz, Lucia myślała, że to jej wina. Niestety, tak samo myślało całe pueblo, bo tylko my byliśmy tam obcy. Przez lata taniec był naszym amuletem. Cała rodzina uczyła się tańczyć na plażach, w muzeach, restauracjach i klubach, jakby należały do nas, na odwykach, w więzieniach i na ceremoniach wręczania nagród, z ćpunami, alfonsami, książętami i niewinnymi. Tyle że gdybym miał opowiedzieć historię Lucii, nawet z mojej perspektywy (obiektywnej czy nie), uznano by ją za realizm magiczny. Nie ma mowy, żeby ktoś w to wszystko uwierzył.
Moje pierwsze wspomnienie to głos Lucii czytającej mnie i mojemu bratu Jeffowi. Nie miało znaczenia, o czym była historia, ponieważ każdy wieczór oznaczał po prostu opowieść wypowiadaną miękkim, śpiewnym głosem, mieszanką Teksasu i chilijskiego Santiago. Piosenki takie jak Red River Valley. Kulturalne, ale swojskie – na szczęście bez typowego dla matki Lucii nosowego akcentu z El Paso. Jestem być może ostatnią osobą, która z nią rozmawiała, i wówczas również mi czytała. Nie pamiętam co (recenzję książki, fragment jednego z setek rękopisów, o których ocenę ją proszono, pocztówkę?), pamiętam tylko jej czysty, kochający głos, dym z kadzidełka, smużki zachodzącego słońca; siedzieliśmy potem w milczeniu, wpatrując się w regał z książkami. Po prostu ze świadomością siły i piękna słów na tych półkach – słów smakowanych i rozważanych.
Oprócz poczucia humoru i pisania odziedziczyłem po Lucii słabe plecy, więc jednym głosem jęczeliśmy i śmialiśmy się, sięgając po kawałek sera cambozola, krakersa lub winogrono. Narzekaliśmy na leki i ich skutki uboczne. Śmialiśmy się z pierwszej reguły buddyzmu: życie to cierpienie. I z meksykańskiego powiedzenia, że życie jest podłe, ale na pewno może być zabawne.
Jako młoda matka Lucia woziła nas po ulicach Nowego Jorku: do muzeów, na spotkania z innymi pisarzami, by oglądać prasę drukarską w działaniu i malarzy przy pracy, słuchać jazzu. Potem nagle znaleźliśmy się w Acapulco, potem w Albuquerque. Pierwsze przystanki w życiu, w którym spędzaliśmy w jednym miejscu średnio dziewięć miesięcy. Ale dom to zawsze była ona.
Życie w Meksyku przerażało ją do szaleństwa. Skorpiony, pasożyty jelitowe, spadające kokosy, skorumpowana policja i nakręceni handlarze ziołem, ale – co wspominaliśmy dzień przed jej urodzinami – jakimś sposobem udało nam się przetrwać. Lucia przeżyła trzech mężów i Bóg jeden wie ilu kochanków; gdy miała czternaście lat, lekarze powiedzieli jej, że nigdy nie będzie miała dzieci i dożyje góra trzydziestki! Urodziła czterech synów, z których jestem najstarszy i najtrudniejszy, a wychowanie nas wszystkich było piekłem. Ale zrobiła to. Dobrze.
Wiele mówiono o jej alkoholizmie i musiała mierzyć się ze wstydem, który się z tym wiązał, ale ostatecznie niemal dwadzieścia lat przeżyła w trzeźwości, pisząc swoją najlepszą prozę i ucząc, inspirowała nowe pokolenie. To drugie nie zaskakuje, bo z przerwami uczyła przecież od dwudziestego roku życia. Był też czas trudny, wręcz niebezpieczny. Ma zastanawiała się na głos, dlaczego nikt nie odebrał jej nas, dzieci, kiedy była w naprawdę złym stanie. Ja nie wiem, wyszliśmy na ludzi. Na przedmieściach wszyscy byśmy zwiędli; byliśmy przecież Bandą Berlinów.
Niektóre nasze doświadczenia są zupełnie niewiarygodne. Opowieści, które mogłaby snuć. Jak wtedy, kiedy w Oaxaca po grzybkach poszła kąpać się na golasa ze znajomym malarzem. Przerazili się, kiedy po wyjściu z wody byli od stóp do głów zieloni od miedzi w strumieniu. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak ten kolor pasował do jej różowego szala!
Nie będę nawet próbował opisywać kolonii, w której leczyli się narkomani pod Albuquerque (opowiadanie Przybłędy), ale wyobraźcie sobie Buñuela i Tarantina kręcących film w filmie z udziałem sześćdziesięciu brutalnych byłych więźniów, Angie Dickinson, Lesliego Nielsena, tuzina zombi z science fiction i wspomnianej już Bandy Berlinów.
Moje ulubione wspomnienie to zachód słońca w Yelapa odbijający się w saksofonie Buddy’ego Berlina, smużki bebopu i dymu drzewnego, kiedy Ma robiła kolację w comalu. Jej twarz lśniła w koralowym świetle, flamingi żerowały, stojąc na jednej nodze w pobliskiej lagunie, dźwięk fal i rechotanie żab, nasze stopy chrupiące na szorstkiej, zapiaszczonej podłodze. Odrabianie zadań domowych przy lampie i chrypiącej Billie Holiday.
Ma pisała prawdziwe historie; niekoniecznie autobiograficzne, ale prawie. Nasze rodzinne opowieści i wspomnienia powoli zmieniały kształty, były upiększane i redagowane, tak że nie jestem pewien, co naprawdę się wydarzyło. Lucia mówiła, że to nie ma znaczenia – chodzi o historię.

Mark Berlin, najstarszy syn Lucii, był pisarzem, kucharzem, artystą i wolnym duchem, kochał zwierzęta i wszystko, co z czosnkiem. Zmarł w 2005 roku.

Kuferki z pozytywką


„Synu mój, słuchaj napomnień ojca i nie odrzucaj nauk swej matki, gdyż one ci są wieńcem powabnym dla głowy i naszyjnikiem cennym dla szyi. Kiedy cię, synu, wabią grzesznicy, nie waż się iść”1.
Moja babka Mamie przeczytała ten fragment dwa razy. Próbowałam zapamiętać, jakie napomnienia otrzymywałam. Nie dłubać w nosie. Ale naprawdę chciałam mieć naszyjnik, łańcuszek, który brzęczy, kiedy się śmieję, Sammy miał właśnie taki.
Kupiłam łańcuszek i poszłam na dworzec autobusowy, na którym stała maszyna robiąca wzory na metalowych krążkach… z gwiazdką w środku. Napisałam LUCHA i zawiesiłam sobie kółeczko na szyi.
Był koniec czerwca 1943 roku, kiedy Sammy i Jake szkolili mnie i Hope. Rozmawiali z Benem Padillą i najpierw kazali nam zmykać. Kiedy Ben wyszedł, Sammy wywołał nas spod ganku.
– Siadajcie, przejdziecie szkolenie.
Sześćdziesiąt kart. Na każdej kolorowy obrazek kuferka na kosmetyki z pozytywką. Obok czerwona pieczęć z napisem NIE OTWIERAĆ. Pod pieczęcią imię. Jedno z trzydziestu trzyliterowych imion. AMY, MAE, JOE, BEA itd.
– Pięć centów, żeby kupić los na dane imię. Obok wpisujesz imię wybrane przez grającego. Kiedy sprzedasz wszystkie imiona, otwieramy czerwoną pieczęć. Ten, kto wybrał wylosowane imię, wygrywa kuferek z pozytywką.
– Cholernie dużo kuferków! – zachichotał Jake.
– Zamknij się, Jake. Dostaję te karty z Chicago. Zysk to półtora dolara z każdej. Wysyłam im dolara za sztukę, a oni wysyłają mi kuferki. Jasne?
– Jasne – odparła Hope. – No i?
– Wy dostajecie dwadzieścia pięć centów za każdą sprzedaną kartę i my tyle samo. Jesteśmy partnerami fifty-fifty.
– Nie dadzą rady sprzedać tylu kart – powiedział Jake.
– Pewnie, że damy – rzuciłam. Nie znosiłam Jake’a. Nastoletni smarkacz.
– Pewnie, że dadzą – powiedział Sammy. Podał karty Hope. – Lucha trzyma kasę. Jest jedenasta trzydzieści… Zbierajcie się. Zmierzymy wam czas.
– Powodzenia! – zawołali. Poszturchiwali się, siedząc na trawie, i zaśmiewali się.
– Śmieją się z nas… Myślą, że nie damy rady.
Zapukałyśmy do pierwszych drzwi… Podeszła jakaś pani i włożyła okulary. Kupiła pierwsze imię. ABE. Obok napisała swoje nazwisko i adres, dała nam pięć centów i ołówek. Urocze skarby, tak nas nazwała.
Zatrzymywałyśmy się w każdym domu po tamtej stronie Upson. Kiedy dotarłyśmy do parku, miałyśmy już dwadzieścia sprzedanych imion. Zasapane i zwycięskie usiadłyśmy na murku przy kaktusowym ogrodzie.
Ludzie uważali, że jesteśmy słodkie. I bardzo małe jak na siedem lat. Jeśli otwierała kobieta, ja sprzedawałam los. Moje blond włosy były dwa razy większe od głowy, przypominały wielki żółty szarłat. „Co za wirująca złota aureola!”. Nie miałam zębów, więc uśmiechając się, wysuwałam język, jakbym była nieśmiała. Panie głaskały mnie i schylały się, żeby lepiej słyszeć. „Co mówiłaś, aniołku? Ależ oczywiście, bardzo chętnie!”.
Jeśli otwierał mężczyzna, sprzedawała Hope. „Pięć centów… proszę wybrać imię”, mówiła, rozciągając samogłoski. Podawała im kartę i ołówek, zanim zdążali zamknąć drzwi. Mówili, że ma ikrę, i szczypali ją w ciemne kościste policzki. Gapiła się na nich zza ciężkiej czarnej zasłony włosów.
Teraz martwił nas jedynie czas. Trudno było zgadnąć, czy ktoś jest w domu, czy nie. Ciągnęłyśmy za dzwonek i czekałyśmy. Najgorzej było, kiedy okazywałyśmy się pierwszymi gośćmi „od tak dawna”. A wszyscy ci ludzie byli bardzo starzy. Większość zapewne umarła kilka lat później.
Poza ludźmi samotnymi i tymi, którzy uważali nas za słodkie, byli też inni… Tamtego dnia dwóch… którzy naprawdę uznali za znak, że otworzyli drzwi i mogli coś wygrać, wybrać. Schodziło z nimi dużo czasu, ale nie przeszkadzało nam to… Czekałyśmy, także bez tchu, podczas gdy oni mówili do siebie: „Tom? Ten diabelny Tom. Sal. Siostra mówiła na mnie Sal. Tom. Tak, wybiorę Toma. A jeśli wygra?”.
Do domów po drugiej stronie Upson nie poszłyśmy. Pozostałe imiona sprzedałyśmy w mieszkaniach naprzeciwko parku.
Wybiła pierwsza. Hope oddała kartkę Sammy’emu, ja wysypałam mu pieniądze na pierś.
– Jezu! – zawołał Jake.
Sammy nas ucałował. Zarumienione szczerzyłyśmy się, siedząc na trawniku.
– Kto wygrał?
Sammy się podniósł. Kolana levisów miał mokre i zielone, łokcie brudne od trawy.
– Co tam pisze? – Hope nie potrafiła czytać. Zawaliła pierwszą klasę.
ZOE.
– Kto? – Spojrzałyśmy na siebie. – Kto to był?
– Ostatni na karcie.
– Och.
Facet z maścią na dłoniach. Łuszczyca. Byłyśmy rozczarowane, bo miałyśmy dwie naprawdę miłe osoby i chciałyśmy, żeby to one wygrały.
Sammy powiedział, że możemy zatrzymać karty i pieniądze, dopóki nie sprzedamy wszystkich. Zabrałyśmy je za płot i pod ganek. Znalazłam stary chlebak, w którym mogłam je schować.
Wzięłyśmy trzy karty i wyszłyśmy przez zaułek na tyłach. Nie chciałyśmy, by Sammy i Jake pomyśleli, że nam zależy. Przebiegłyśmy ulicę, chodziłyśmy od domu do domu, pukałyśmy do drzwi całą drogę po drugiej stronie Upson. Całą jedną stronę Mundy do sklepu Słoneczko.
Sprzedałyśmy dwie kompletne karty… Usiadłyśmy na krawężniku i piłyśmy napój winogronowy. Pan Haddad trzymał dla nas butelki w zamrażarce, żeby płyn zrobił się ciapciaty… jak stopione lody. Autobusy pokonywały ciasny zakręt, ledwo nas omijając, trąbiły. Za nami wokół góry Cristo Rey unosiły się kurz i dym, żółta piana w popołudniowym teksańskim słońcu.
Czytałam imiona na głos – raz za razem. Stawiałyśmy krzyżyk przy tych, które chciałyśmy, by wygrały… i kółko przy tych złych.
Bosy żołnierz… „MUSZĘ mieć kuferek z pozytywką!”. Pani Tapia… „Proszę, wejdźcie! Jak dobrze was widzieć!”. Dziewczyna, szesnaście lat, niedawno wyszła za mąż, pokazywała nam, że sama pomalowała kuchnię na różowo. Pan Raleigh – straszny. Odwołał swoje dwa wielkie dogi niemieckie i nazwał Hope seksownym kurduplem.
– Wiesz… gdybyśmy miały wrotki, mogłybyśmy sprzedawać tysiąc imion dziennie.
– No, potrzebujemy wrotek.
– Wiesz, co robimy źle?
– No?
– Zawsze pytamy: „Czy chciałby pan kupić los?”. Powinnyśmy mówić: „losy”.
– A może… „Czy chciałby pan kupić całą kartę?”.
Śmiałyśmy się, szczęśliwe, siedząc na krawężniku.
– Sprzedajmy tę ostatnią.
Poszłyśmy za róg, na ulicę poniżej Mundy. Była ciemna, schowana w eukaliptusach, figowcach i drzewkach granatu, meksykańskich ogrodach, paprociach, oleandrach i cyniach. Stara kobieta nie znała angielskiego. „No, gracias”, zatrzasnęła drzwi.
Ksiądz ze Świętej Rodziny kupił dwa imiona. JOE i FAN.
Potem niemieckie kobiety z rękami ubrudzonymi mąką. Zatrzaskiwały drzwi. Tsch.
– Chodźmy do domu… nic z tego nie będzie.
– Nie, przy szkole Vilas mieszka pełno żołnierzy.
Miała rację. Na dworze stali mężczyźni w spodniach moro i koszulkach, podlewając pożółkłą trawę i pijąc piwo. Sprzedawała Hope. Włosy wisiały jej teraz w strąkach wokół oliwkowej syryjskiej buzi niczym czarna zasłona z koralików.
Jeden z mężczyzn dał nam dwadzieścia pięć centów i żona zawołała go, zanim wydałyśmy resztę.
– Dajcie mi pięć! – zawołał przez siatkowe drzwi.
Zaczęłam pisać jego imię.
– Nie – powiedziała Hope. – Sprzedamy je drugi raz.
Sammy otworzył pieczęcie.
Pani Tapia wygrała dzięki SUE, imieniu swojej córki. Postawiłyśmy przedtem krzyżyk przy jej nazwisku, taka była miła. Następne wygrała pani Overland. Żadna z nas nie pamiętała, kto to. Trzecim zwycięzcą był mężczyzna, który kupił LOU, ale tak naprawdę to powinien być żołnierz, ten od dwudziestu pięciu centów.
– Powinnyśmy je dać żołnierzowi – powiedziałam.
Hope podniosła głowę, spojrzała na mnie, prawie się uśmiechając…
– Dobra.
Przeskoczyłam przez płot na nasze podwórko. Mamie podlewała ogródek. Matka grała w brydża, kolacja czekała na mnie w piecyku. Czytałam z ust Mamie do wtóru wiadomości wygłaszanych w radiu przez H.V. Kaltenborna. Dziadek nie był głuchy, po prostu podkręcał głośność.
– Podlać za ciebie, Mamie?
– Nie, dziękuję.
Walnęłam frontowymi drzwiami z witrażem, aż zafalował na ścianie.
– Cho no tu! – wrzasnął dziadek, przekrzykując radio.
Zaskoczona pobiegłam z uśmiechem i zaczęłam wspinać mu się na kolana, ale odgonił mnie złożoną gazetą.
– Łaziłaś z tymi brudnymi Arabusami?
– Syryjczykami – sprostowałam. Jego popielniczka lśniła czerwienią jak witrażowe drzwi.
Tamtego wieczoru… W radiu Fibber McGee i Amos i Andy. Nie wiem, dlaczego tak bardzo ich lubił. Zawsze powtarzał, że nienawidzi kolorowych.
Mamie i ja siedziałyśmy z Biblią w jadalni. Wciąż w Księdze Przysłów.
– „Lepsza jest jawna nagana niż miłość tajona”2.
– Dlaczego?
– Nieważne.
Zasnęłam, Mamie położyła mnie do łóżka.
Obudziłam się, kiedy matka wróciła do domu… Leżałam obok niej, nie śpiąc, gdy jadła serowe krakersy i czytała kryminał. Lata później policzyłam sobie, że podczas drugiej wojny światowej moja matka zjadła ponad dziewięćset pięćdziesiąt pudełek serowych krakersów.
Chciałam z nią porozmawiać, opowiedzieć o pani Tapii, o facecie z psami, o tym, jak Sammy dał nam fifty-fifty. Położyłam głowę na jej ramieniu, na okruszkach krakersów, i zasnęłam.
Następnego dnia najpierw poszłyśmy z Hope do mieszkań na Yandell Avenue. Młode żony wojskowych w wałkach, szenilowych szlafroczkach, złe, bo je obudziłyśmy. Żadna nie kupiła losu. „Nie, nie mam dziesięciu centów”.
Pojechałyśmy autobusem na Plaza, przesiadłyśmy się na ten jadący do Mesa i wysiadłyśmy w Kern Place. Bogacze… projektowane ogrody, dzwoneczki na drzwiach. Tu było jeszcze lepiej niż u starszych pań. Teksańska Junior League, opalenizna, bermudy, szminka i fryzury na pazia à la June Allyson. Chyba nigdy nie widziały takich dzieci jak my, dzieci ubranych w stare krepowe bluzki swoich matek. Dzieci z takimi włosami. Włosy Hope spływały wokół twarzy jak gęsta smoła, moje sterczały w różne strony, przypominając pasiastą żółtą piłkę plażową smażącą się w słońcu.
Zawsze się śmiały, kiedy mówiłyśmy, co sprzedajemy, i szły po jakieś „drobne”. Słyszałyśmy, jak jedna z nich mówi do męża: „Chodź i je zobacz. Prawdziwe urwisy!”. Rzeczywiście przyszedł i tylko on kupił los. Kobiety jedynie dawały nam pieniądze. Ich blade dzieci gapiły się na nas ze swoich huśtawek.
– Teraz na dworzec.
Chodziłyśmy tam jeszcze przed kartami… żeby się poszwendać i popatrzeć, jak ludzie się całują i płaczą, zgarnąć upuszczone drobne pod ladą przy kiosku z gazetami. Gdy tylko weszłyśmy, szturchnęłyśmy się, chichocząc. Dlaczego nie przyszło nam to wcześniej do głowy? Miliony ludzi z dziesięciocentówkami i nic do roboty oprócz czekania. Miliony żołnierzy i marynarzy z dziewczynami albo żonami, albo dziećmi o trzyliterowych imionach.
Zrobiłyśmy plan dnia. Rankiem szłyśmy na dworzec kolejowy. Marynarze wyciągnięci na drewnianych ławkach, oczy osłonięte złożonymi czapkami jak nawiasami. „Co? Dobry, kochanieńkie! No jasne”. Siedzący starzy mężczyźni. Płacili dziesiątaka, żeby pogadać o poprzedniej wojnie, o jakimś zmarłym z imieniem na trzy litery. Weszłyśmy do poczekalni dla kolorowych, sprzedałyśmy trzy imiona, zanim biały konduktor wyprowadził nas za łokcie.
Popołudnia spędzałyśmy w United Service Organizations3 po drugiej stronie ulicy. Żołnierze kupowali nam lunch, stare kanapki z serem i szynką opakowane w woskowany papier, colę, milky waye. Grałyśmy w ping-ponga i na automatach do pinballa, podczas gdy żołnierze wypełniali karty. Raz zarobiłyśmy po ćwierć dolara, licząc, ilu żołnierzy weszło do środka, kiedy kobieta, która miała to robić, zniknęła gdzieś z marynarzem.
Nowi żołnierze i marynarze pojawiali się po przyjeździe każdego pociągu. Ci, którzy już byli w świetlicy, mówili im, by kupili od nas losy. Nazywali mnie Niebo, a Hope – Piekło.
Plan był taki, żeby zachować wszystkie sześćdziesiąt kart, dopóki nie zostaną sprzedane, ale dostawałyśmy coraz więcej i więcej pieniędzy plus napiwki i nie potrafiłyśmy ich nawet zliczyć.
Nie mogłyśmy się doczekać, żeby sprawdzić, kto wygrał, choć zostało nam dziesięć kart. Zabrałyśmy do Sammy’ego trzy pudełka po cygarach pełne pieniędzy oraz pozostałe karty.
– Siedemdziesiąt dolarów? Jezu Chryste. – Usiedli na trawie. – Zwariowane smarkule. Cholera, udało im się.
Ucałowali nas i uściskali. Jake przewalał się w trawie, trzymając za brzuch, i piszczał.
– Jezuuu… Sammy, jesteś geniuszem, jesteś mózgiem!
Sammy znów nas uściskał.
– Wiedziałem, że wam się uda.
Przejrzał wszystkie karty, przeczesując dłonią długie włosy, tak czarne, że zawsze zdawały się mokre. Zaśmiał się, widząc nazwiska wygranych.
Starszy szeregowy Octavius Oliver, Fort Sill, Oklahoma.
– Hej, gdzie wyście znalazły tych kolesi?
Samuel Henry Throper, Gdziekolwiek, USA. To był stary mężczyzna w poczekalni dla kolorowych, powiedział, że jeśli wygra, możemy sobie wziąć kuferek.
Jake poszedł do sklepu Słoneczko i kupił nam topiące się bananowe lody. Sammy zapytał nas o te wszystkie imiona i jak to zrobiłyśmy. Opowiedziałyśmy o Kern Place i ślicznych gospodyniach w batystowych sukienkach, o USO, o automacie do pinballa, o obleśnym facecie z psami.
Dali nam siedemnaście dolarów… więcej niż fifty-fifty. Nie pojechałyśmy nawet autobusem, tylko pobiegłyśmy do centrum, do Penney’s. Daleko. Kupiłyśmy wrotki i kluczyk do ich regulowania, bransoletki z wisiorkami w Kress i torebkę czerwonych solonych pistacji. Usiadłyśmy przy aligatorach na Plaza… Żołnierze, Meksykanie, menele.
Hope się rozejrzała…
– Mogłybyśmy tutaj sprzedawać.
– Nie, tutaj nikt nie ma pieniędzy.
– Oprócz nas!
– Najgorsze, że musimy teraz dostarczyć te kuferki.
– Nie, przecież teraz mamy wrotki.
– Jutro musimy nauczyć się jeździć… Hej, możemy nawet pojechać na wiadukt i pooglądać żużel z huty.
– Jeśli kogoś nie będzie w domu, zostawimy mu kuferek za siatkowymi drzwiami.
– W hotelach można by dobrze sprzedawać.
Kupiłyśmy piwo imbirowe i lody na wynos. I pieniądze się skończyły. Zaczęłyśmy jeść dopiero, kiedy doszłyśmy do pustej działki na początku Upson.
Leżała na szczycie wzgórza otoczonego murkiem, wysoko nad chodnikiem, była zarośnięta puszystymi szarymi roślinami kwitnącymi na fioletowo. Między roślinami na całej działce leżało potłuczone szkło farbowane słońcem na różne odcienie lawendy. O tej porze dnia, późnym popołudniem, słońce padało tu pod takim kątem, że światło zdawało się wychodzić spod ziemi, z wnętrz pąków, jak z ametystów.
Sammy i Jake myli samochód. Starego grata bez dachu i drzwi. Ostatnią przecznicę przebiegłyśmy, wrotki tłukły się w pudełkach.
– Czyj to?
– Nasz, chcecie się przejechać?
– Skąd go macie?
Zaczęli myć opony.
– Od znajomego – odparł Jake. – Chcecie się przejechać?
– Sammy!
Hope stanęła na siedzeniu. Sprawiała wrażenie, jakby oszalała. Jeszcze nie rozumiałam.
– Sammy… skąd wzięliście pieniądze na samochód?
– A stąd i stamtąd… – Sammy uśmiechnął się do Hope, napił się wody z węża i otarł brodę koszulką.
– Skąd wzięliście pieniądze?! – Hope wyglądała jak bladożółta czarownica z dawnych czasów. – Ty pieprzony oszuście! – wrzasnęła.
I wtedy zrozumiałam. Przelazłam tak jak Hope przez płot i poszłam za nią pod ganek.
– Lucha! – zawołał Sammy, mój pierwszy bohater, ale ja szłam za przyjaciółką do naszej kryjówki, gdzie kucnęła przy chlebaku.
Podała mi stos wypełnionych kart.
– Przelicz.
Zajęło mi to sporo czasu.
Ponad pięćset osób. Przejrzałyśmy te, przy których stawiałyśmy krzyżyk z nadzieją, że wygrają.
– Mogłybyśmy niektórym kupić kuferki z pozytywką.
Parsknęła.
– Niby za co? Zresztą żaden kuferek z pozytywką nie istnieje. Słyszałaś kiedyś o kuferku z pozytywką?
Otworzyła chlebak i wyjęła z niego dziesięć niesprzedanych kart. Jak szalona tarzała się po ziemi pod gankiem, niczym zdychająca kura.
– Co ty robisz, Hope?
Dysząc, uklękła w wiciokrzewie przy wyjściu na podwórze. Trzymała karty jak wachlarz szalonej królowej.
– Teraz są moje. Też możesz iść. Fifty-fifty. Albo zostań. Jeśli pójdziesz, będziesz moją wspólniczką i przez resztę życia nie wolno ci rozmawiać z Sammym albo zabiję cię nożem.
Poszła. Leżałam na wilgotnej ziemi. Byłam zmęczona. Chciałam tak leżeć już zawsze i nic nie robić.
Leżałam długo, a potem przeszłam przez drewniany płot na ulicę. Hope siedziała na krawężniku w zaułku, jej włosy przypominały czarne wiadro wsadzone na głowę. Schylona niczym pieta.
– Chodźmy – powiedziałam.
Ruszyłyśmy w górę w stronę Prospect. Był wieczór… wszystkie rodziny wyszły na dwór, podlewały trawniki, mruczały coś z huśtawek na gankach, które skrzypiały rytmicznie jak cykady.
Hope z hukiem zatrzasnęła bramkę. Poszłyśmy mokrą betonową ścieżką w stronę jakiejś rodziny. Mrożona herbata, siedzenie na schodkach, weranda. Wyjęła jedną kartę.
– Wybierz imię. Dziesięć centów za jeden los.
Następnego ranka wcześnie zaczęłyśmy sprzedawanie pozostałych kart. Nie mówiłyśmy nic o nowej cenie i o tych sześciu, które sprzedałyśmy poprzedniego wieczoru. A przede wszystkim nie mówiłyśmy nic o naszych wrotkach… Od dwóch lat o nich marzyłyśmy. A jeszcze ich nawet nie przymierzyłyśmy.
Kiedy wysiadłyśmy z autobusu przy Plaza, Hope powtórzyła, że jeśli kiedykolwiek odezwę się do Sammy’ego, to mnie zabije.
– Nigdy. Chcesz krwią? – Zawsze nacinałyśmy sobie nadgarstki i pieczętowałyśmy obietnice.
– Nie.
Ulżyło mi.
Wiedziałam, że kiedyś i tak z nim porozmawiam, a bez krwi nie będzie tak źle.
Hotel Gateway wyglądał jak film o dżungli. Spluwaczki, wachlarze z liści na suficie, palmy, nawet człowiek w białym garniturze wachlujący się niczym Sydney Greenstreet. Wszyscy gestami pokazywali nam, żebyśmy odeszły, chowali twarze za gazetami, jakby o nas wiedzieli. Ludzie lubią anonimowość hoteli.
Na dworze, mięknącym od żaru chodnikiem, żeby złapać kolejkę do Juárez. Meksykanie w rebozo – pachnący jak amerykańskie papierowe torby i cukierki kukurydziane Kress, żółto-pomarańczowe.
Nieznajome terytorium… Juárez. Znałam tylko bary z lustrami i saturatorem, gitarzystów grających Cielito Lindo z wieczorów, które matka jako wojenna wdowa spędzała z „Parkerównami”. Hope znała tylko niegrzeczne filmy. Pani Haddad zawsze wysyłała ją na randki Darlene z żołnierzami, żeby wszystko było jak trzeba.
Zostałyśmy po stronie mostu należącej do Juárez, wychylając się w cieniu baru Follies jak taksówkarze, sprzedawcy drewnianych węży, podchodząc do przodu jak oni, kiedy grupki turystów i ostrzyżeni na jeża młodzi żołnierze schodzili z mostu.
Niektórzy się do nas uśmiechali, zbyt zniecierpliwieni, by dało się ich oczarować, by sami byli czarujący. Zbyt pospieszni i zażenowani, by spojrzeć na nasze karty, wciskający nam do rąk jedno-, pięcio-, dziesięciocentówki. „Masz!”. Nienawidziłyśmy ich, jakbyśmy były Meksykankami.
Późnym popołudniem żołnierze i turyści zeskakiwali z mostu, ruszali chodnikiem prosto w gorące powietrze pachnące czarnym tytoniem i piwem Carta Blanca, zarumienieni, pełni nadziei… Co zobaczę? Mijali nas szybko, wciskając piątki i dziesiątki w nasze ręce, nawet nie zerkając na wystawione karty ani w nasze oczy.
Zataczałyśmy się, pijane nerwowym śmiechem od umykania na boki, schodzenia z drogi. Śmiałyśmy się, teraz już odważne, jak sprzedawcy drewnianych węży i glinianych świnek. Bezczelnie stawałyśmy im na drodze i ciągnęłyśmy. „Proszę, tylko dziesiątaka… Kup imię, dziesięć centów… Hej, paniusiu, marne dziesięć centów!”.
Zmierzchało. Zmęczone i spocone oparłyśmy się o ścianę, by przeliczyć pieniądze. Pucybuci obserwowali nas pogardliwie, choć przecież zarobiłyśmy sześć dolarów.
– Hope, wrzućmy te karty do rzeki.
– I co, mamy żebrać jak ci frajerzy? – Była wściekła. – Nie, sprzedamy wszystkie te imiona.
– Musimy coś zjeść.
– Racja. – I zawołała do jednego z chłopców na ulicy. – Oye, gdzie możemy zjeść?
– Jedz mierda, gringo.
Zeszłyśmy z głównej ulicy Juárez. Widziałyśmy ją za plecami, słyszałyśmy, czułyśmy, jak wielką zanieczyszczoną rzekę.
Ruszyłyśmy biegiem. Hope płakała. Nigdy nie widziałam, żeby płakała.
Biegłyśmy jak kozy, jak źrebaki, ze schylonymi głowami, ciapiąc po zabłoconych ścieżkach dla pieszych, skacząc bezdźwięcznie. Zamiast chodnika twarda czerwona ziemia.
Po ceglanych schodkach do Gavilán Café.

 
Wesprzyj nas