Trzecia część klimatycznej tetralogii Mai Lunde – autorki bestsellerowej “Historii pszczół” i “Błękitu”. Apokalipsa, którą sami sobie zgotowaliśmy, jest coraz bliżej…


Lunde OstatniSankt Petersburg, 1881 rok. Odnalezione w Mongolii kości nowego gatunku konia trafiają do zoologa Michaiła. Ten ze zdumieniem odkrywa, że szczątki do złudzenia przypominają szkielet prehistorycznego dzikiego zwierzęcia i marzy o wyprawie badawczej na stepy mongolskie. Czy awanturnik i poszukiwacz przygód Wolff pomoże mu ziścić to pragnienie?

Mongolia, 1992 rok. Karin wraz z synem Mathiasem zmierzają do Parku Narodowego Chustajn. Kobieta dorastała w rezydencji Hermana Göringa – Carinhall, gdzie konie Przewalskiego były trzymane w niewoli. Od tamtej pory nie ustaje w staraniach, żeby sprowadzić je z Europy do Mongolii, gdzie przed laty żyły na wolności. W końcu jest tego bliska. Jaką cenę przyjdzie jej zapłacić?

Norwegia, 2064 rok. Eva wraz z córką prowadzą podupadającą rodzinną farmę. Dokoła ruiny i zgliszcza, Europa powoli się rozpada, brakuje prądu i żywności, sąsiedzi wyjechali na północ. Nastoletnia Isa błaga matkę, żeby i one uciekły. Ale Eva nie chce opuścić zwierząt, zwłaszcza dzikiej klaczy. Na dodatek pewnego dnia do ich drzwi puka tajemnicza kobieta, która szuka noclegu. Czy Louise ściągnie na nie zgubę?

Maja Lunde – mistrzyni apokaliptycznych wizji, wnikliwa badaczka ludzkiej psychiki i obserwatorka życia rodzinnego – powraca z najlepszą dotychczas powieścią “Ostatni”. Trzy plany czasowe, trzy miejsca, trzy przeplatające się i uzupełniające wzajemnie historie o ludziach i zwierzętach. I próba odpowiedzi na powracające w książkach norweskiej pisarki pytanie – czy zdążymy naprawić błędy ludzkości?

Maja Lunde
Ostatni
Przekład: Mateusz Topa
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 13 stycznia 2021
 
 

Lunde Ostatni


Eva


Heiane, Akershus, Norwegia 2064

Ogier rwał się do klaczy jak odurzony. Chuć przepełniała go bez reszty, pozbawiała rozumu, doprowadzała do szaleństwa. Jako człowiek nigdy nie zrozumiem tak silnego cielesnego pożądania. Bywało, że i ja dawałam się ponieść, że puszczały mi hamulce, ale nie na dłużej niż kilka minut, i to dawno temu, teraz zresztą nie mogłam już sobie pozwolić na taki luksus.
Jedynym popędem, jaki kierował obecnie moimi działaniami, był głód. Głód może przyćmić umysł, może przypominać obłąkanie – powodowany głodem człowiek gotowy jest zrobić niemal wszystko.
Ponieważ zwierzęcym popędom nie da się przemówić do rozsądku, musiałam chronić Nike. Mimo że klacz i jej źrebię, Puma, otoczone były trudnym do sforsowania ogrodzeniem, Rimfakse nie odpuszczał. Wabiony rują, ciągnął pod zagrodę, krzyki i wymachiwanie rękami na nic się nie zdawały. Partner Nike, Hummel, zdechł zeszłej jesieni. Był stary i zmęczony, nie chciałam przedłużać jego cierpienia. Teraz Nike została bez ogiera. Wiedziałam, że nie znajdzie sobie miejsca, póki się nie zaźrebi. Ale nie mogłam jej na wszystko pozwalać, to w końcu tachi, jeden z ostatnich dzikich koni, jakie uchowały się na tym świecie, a Rimfakse – zupełnie zwyczajny, udomowiony wierzchowiec, którego Richard puścił wolno trzy lata temu, zanim wyjechał z sąsiedniego gospodarstwa. Gdyby je skrzyżować, cechy konia domowego miałyby u ich potomstwa znaczną przewagę. Dwa pokolenia później w linii hodowlanej nie zostałoby już ani śladu po dzikich przodkach. Cały wysiłek, by sprowadzić tutaj Nike, praca włożona w zachowanie jej gatunku poszłyby na marne.
– Wynocha, Rimfakse!
Ogier ocierał się o ogrodzenie, wyciągał łeb w kierunku Nike, próbował jej dosięgnąć, a ona go zachęcała, unosiła ogon, ustawiała się do niego tyłem. Podbiegłam bliżej, by go przegonić.
– Znikaj! No już!
Rimfakse zwrócił łeb w moim kierunku i zarżał, obrócił się, nieco podreptał, aż wreszcie pokłusował w dal, ukazując ciężko obrażony zad.
– Odpuść sobie! – zawołałam za nim. – Szukaj szczęścia wśród swoich!
Wkrótce całe to pilnowanie miało się skończyć. Był wrzesień, Nike powoli wchodziła w sześciomiesięczny okres bezrujowy – sześć miesięcy spokoju, i dla mnie, i dla niej. Zimą miałam wszystko pod kontrolą, panowałam nad zachowaniem zwierząt i nad własną sytuacją. Dopóki w spiżarni nie brakowało zapasów, dopóki śnieżne wichury przechodziły bokiem, dopóki nie odcinało nam prądu, życie dało się jakoś zorganizować.
Podeszłam do ogrodzenia, oparłam się o słupek i wyciągnęłam ręce w kierunku koni.
– Dzień dobry, Nike. Cześć, Puma.
Odwróciły ku mnie łby, rozpoznały mój głos. Puma podbiegł pierwszy, żwawo przebierając chudymi nogami. Mieszkał na tym świecie od niedawna, poruszał się nieporadnie, jakby jeszcze niepewny swoich ruchów. Wetknął pysk między przęsła ogrodzenia i cicho parsknął.
– Co tam dla was mam? – powiedziałam i się uśmiechnęłam. – Myślisz, że coś dla was mam?
Sięgnęłam do kieszeni.
– Mam. Ale tylko dziś.
Nike również się zbliżyła. Wydęła nozdrza, gdy zauważyła wyciągnięte z kieszeni marchewki.
– Proszę, malutki. – Podałam Pumie jedną. Tę mniejszą, bo źrebię było wciąż tak młode, że trawiło niemal wyłącznie kobyle mleko.
Nike tupnęła kopytem.
– Tak, tak, ty też dostaniesz.
Dałam jej tę większą. Zniknęła błyskawicznie w jej pysku, rozległ się odgłos chrupania.
– Tylko nie mów Isie – powiedziałam.
Nike parsknęła, machnęła ogonem.
– Charakterna, mówisz? O tak, bardzo charakterna jest ta moja córka.
Stałam jeszcze przez chwilę i patrzyłam na konie, które przestały się już mną interesować, po czym obróciłam się i żwawym krokiem ruszyłam w stronę gospodarstwa. Był piątek, dzień handlu, musiałam dostać się na nabrzeże. Rybakom i myśliwym wciąż zdarzało się tam zaglądać. W ostatnim tygodniu kury zniosły mi sporo jaj, może trafię na kogoś, kto się nimi zainteresuje.
Pospiesznie minęłam zamknięty kiosk z powybijanymi oknami i wyblakłymi od słońca plakatami reklamowymi, wspięłam się na wzniesienie koło zagród, gdzie swego czasu mieszkały wszelkiej maści dzikie koty, przeszłam obok mokradła, które dziadek założył na przełomie wieków, by opiekować się zagrożonymi gatunkami płazów, i minęłam otoczony płotem gaj, w którym zaszyły się wilki, najbardziej płoche zwierzęta, jakie kiedykolwiek mieliśmy. Moja rodzina prowadziła park już od trzech pokoleń, a zwierzętom dobrze się u nas wiodło. Okazywały nam wdzięczność, wydając na świat potomstwo. Zwiedzający przyjeżdżali tu, by się rozerwać i czegoś nauczyć, ale gwoździem programu były młode. Na ich widok ludzie śmiali się i piszczeli, pokazywali sobie zwierzęta palcem i mówili: Patrz, patrz, jakie słodkie, jakie urocze!
Kiedyś pantera śnieżna urodziła trojaczki – co to była za sensacja! Nigdy nie mieliśmy takich tłumów jak tamtego lata. Ale dla nas nowe życie zawsze łączyło się z wielką powagą. Pamiętam, że inne dzieci ze szkoły patrzyły na nas jak na dziwaków, trochę się wstydziliśmy zapraszać do domu gości: u nas przy rodzinnym stole dyskusje o grzaniu się i kryciu były na porządku dziennym. A kiedy na świat przychodziły nowe małe stworzenia, opiekowaliśmy się nimi, jakby to były nasze własne dzieci… To b y ł y nasze dzieci. Nie, nie należą do nas, mówił zawsze tata, one do nikogo nie należą, naszym zadaniem jest zapewnić im jak najlepsze warunki, by chciały wydać na świat potomstwo.
Panter śnieżnych już nie było, tak jak i większości innych zwierząt, ostała mi się ledwie garstka podopiecznych. Na rozległym terenie, który niegdyś zajmowały wilki, mieszkało małe stado reniferów leśnych. Ich gatunek nie był zagrożony, radziły sobie nieźle bez mojej pomocy, dlatego nie puściłam ich jeszcze wolno. Sokoły wędrowne – dwie zaświerzbione samice – nadal trzymałam w klatce. Nie wymagały wiele pracy, ale bałam się, że padną, gdy tylko przestanę się nimi opiekować. W najodleglejszej, zachodniej części parku mieszkał samotnie jedyny okaz żbika szkockiego, nie mogłam się przemóc, by go uwolnić, najpewniej sparzyłby się z pierwszym lepszym dachowcem, dla jego genów to byłby koniec. Poza tym oczywiście Nike i Puma, najbliższe mojemu sercu. Strzegłam ich jak oka w głowie.
To Anne, moja siostra, sprowadziła dzikie konie tutaj, do Heiane, opowiadała o nich od dziecka. Pamiętam, jak oglądała w kółko te same filmy na YouTube, rozsiadała się z iPadem na kolanach, zakładała słuchawki i patrzyła, jak konie galopują na ekranie. Długie lata starała się o to, by kupić ogiera i klacz z francuskiego rezerwatu, a potem udało jej się włączyć Heiane do międzynarodowego programu hodowlanego. Nike i Hummel były przedmiotem jednej z ostatnich transakcji między parkami. Koniom domowym, takim jak Rimfakse, nic nie groziło, dzikich koni natomiast żyło na świecie zdecydowanie za mało. Miałam nadzieję, że gdy to wszystko już się skończy, gdy życie się ustabilizuje i ponownie nawiążemy kontakt z naszymi zagranicznymi partnerami, uda się sprowadzić dla Nike nowego ogiera. Być może w Mongolii żyły jeszcze jakieś okazy. Kiedyś było ich tam tak dużo. Jakieś musiały się przecież ostać.
Imiona Nike i Puma wzięły się od marek obuwia sportowego. Anne je tak nazwała, w ten sam sposób postępowała ze wszystkimi naszymi zwierzętami. Nadawała im imiona po nieistniejących już markach ubrań, sprzętów elektronicznych, zegarków, samochodów. Isa uważała, że to zabawne, wciąż potrafiła się z tych imion śmiać. Mnie za bardzo przypominały o Anne. Nie tylko o jej poczuciu humoru, ale przede wszystkim o sile charakteru. O woli bycia, te dwie rzeczy pewnie zresztą jakoś się ze sobą łączyły. Istniała w p e ł n i, cokolwiek zamierzyła, wprowadzała to w życie.
Ale Anne odeszła, a razem z nią silny głos i ciało, które nie potrafiło usiedzieć w miejscu. Opuściła Heiane, opuściła nas i konie, powiedziała, że to tylko na kilka miesięcy, ale nigdy nie wróciła. Kiedy ostatni raz z nią rozmawiałam, dotarła daleko na północ, aż do Trøndelagu. To było prawie rok temu. Później zepsuł się nam telefon. Sygnał ucichł, a my zostałyśmy już naprawdę same. Isa zaczęła co wieczór zamykać dom. Jesteśmy tu bezpieczne, powtarzałam. Potem zamontowałam w drzwiach zasuwę.
– Kiedy wrócisz? – zapytała Isa.
Stałam przy samochodzie, gotowa do odjazdu na nabrzeże.
– Przecież wiesz, że nie wiem. Może nikogo dziś nie będzie. Może nikt nie będzie miał niczego do sprzedania. Ostatnio musiałam czekać wiele godzin.
– Nie mogę pojechać z tobą? Krowy puścimy na wypas razem, po powrocie.
– Najlepiej, żebyś tu została.
– Sama. – Skuliła ramiona, przestraszona. – Kiedy nauczysz mnie prowadzić samochód?
– Masz dopiero czternaście lat.
– A co, boisz się, że ktoś nam wlepi mandat?
Wyciągnęłam ku niej rękę i poczochrałam jej włosy.
– Wrócę najszybciej, jak się da.
Nie odsunęła się, pozwoliła mi się pogłaskać po głowie.
– Jeśli zobaczysz jakichś obcych, zamknij drzwi – powiedziałam. – Nie zapomnij o zasuwie.
– Dobrze, nie zapomnę.
– I udawaj, że nikogo nie ma w domu.
– Wiem, mamo.
– Poza tym sprawdź, czy drzwi do piwnicy są zamknięte, nie chcę, żeby napadało.
– Dobrze.
– Do zobaczenia, moje dziecko.
Wzięłam ją szybko w objęcia. Isa odwzajemniła uścisk, zdarzało się to w zasadzie tylko w piątki, to był jedyny dzień w tygodniu, kiedy pozwalała się przytulić. Dorównywała mi już wzrostem, na jej czole pojawiły się pryszcze, ale policzki nadal miała gładkie, jak dziecko. W mojej wyobraźni wciąż nim była i za każdym razem, gdy na nią patrzyłam, wzdrygałam się. Wyciągnęła się, wysmuklała, jej ciało zmieniło proporcje, pod koszulką zarysowały się małe piersi, na twarzy mocne, wydatne kości policzkowe. Jeszcze rok temu była małą dziewczynką, teraz jej ruchy powoli wpadały w rozkołysany rytm, stawały się świadome, przemyślane, jakby cały czas chciała się komuś pokazać. Żeby jeszcze było komu. Zastanawiałam się, czy od teraz już zawsze będę się tak wzdrygać. Czy już zawsze widok córki będzie dla mnie zaskoczeniem, czy wszyscy rodzice przeżywają to tak samo?
Isa gwałtownie wypuściła mnie z ramion, uświadomiła sobie, że jest za duża, by zbliżać się do mnie w ten sposób. Między nami zapanowała cisza, Isa odwróciła wzrok, zawstydzona.
– Pamiętasz o drzwiach do piwnicy, prawda? – powiedziałam, żeby jej pomóc.
– Tak – odparła – ale teraz musisz już jechać.
Usiadłam za kierownicą samochodu, odpaliłam silnik.
Niebo pociemniało, a pierwsze krople deszczu rozbiły się z hukiem o przednią szybę. Isa stała mimo to na podwórzu, widziałam ją w lusterku wstecznym. Gdybym zmrużyła oczy, mogłabym wciąż zobaczyć w niej tę siedmio- lub ośmiolatkę, którą niegdyś była – stałaby tak, jak to miała w zwyczaju, stopy ustawione nieco koślawo, jednym ramieniem obejmuje drugie, jakby chciała przytulić samą siebie. Przełknęłam ślinę i skupiłam się na drodze.
Przejechałam kilka kilometrów, nie napotykając żywego ducha, gdy nagle na lewym poboczu pojawili się ludzie. Matka, ojciec, dwie córki. Pchali przed sobą jasnożółtą, wyładowaną przedmiotami przyczepę rowerową, każde objuczone plecakiem. Ociekali deszczem, ich twarze ukryte były pod dużymi kapturami, ubrania pociemniałe od wilgoci. Jedynie napis na przyczepie jaśniał uparcie: „Sport Extreme”. Ojciec podniósł kciuk, gdy mnie dostrzegł, biały, samotny palec wystający z wychudzonej dłoni, uniwersalny znak, że jest się jednym z nich, wędrowcem. Nadepnęłam na pedał gazu, minęłam ich tak szybko, jak się dało, starałam się nie zerkać w lusterko, by nie widzieć reakcji.
Isa chciała, byśmy porzuciły dom, stały się takie jak oni, wyruszyły w drogę. Chciała, byśmy opuściły Heiane i udały się na północ, tak jak wszyscy inni, w poszukiwaniu ostatnich małych miast, w poszukiwaniu ludzkich wspólnot wiodących życie podobne do tego, jakie znałyśmy z przeszłości. Cała Europa wędrowała, bez określonego kierunku, bez określonego celu. Ludzie włóczyli się latami, zmusiła ich do tego susza. Północ zamknęła granice już za czasów mojej młodości. Potem nastąpiła Zapaść. I rozpętała się wojna. Trwała siedem lat, ludzie walczyli o jedzenie, o wodę. Zamiast spożytkować siły na przygotowania do tego, co nieuniknione, wszyscy postawili wszystko na jedną kartę, licząc, że wygrają. Ale nie wygrał nikt, wszyscy przegrali.
Teraz wojna się skończyła, a wszystko, o co walczono, przepadło. Nawet granice zniknęły. Miałyśmy szczęście, że mieszkałyśmy właśnie w tym miejscu, miałyśmy szczęście, że starcia nigdy nie zbliżyły się do naszych okolic, że w naszej studni nie brakowało wody. Że miałyśmy dom, żyzną ziemię, płodne zwierzęta. Póki miałyśmy gospodarstwo, nie było potrzeby wyruszać w drogę. To nie powinno podlegać dyskusji. Ale coś się zmieniło, gdy opuściła nas Anne. A gdy wkrótce potem wyjechał Richard z rodziną, Isa straciła jedynych przyjaciół – Agnes i Larsa – i zaczęła marudzić. Nie rozumiała, dlaczego wciąż tu mieszkamy, ze wszystkiego robiła problemy, zamartwiała się, uważała, że zwierzęta przynoszą nam mniej pożytku niż kiedyś, że zaczęły się starzeć, zarówno krowy, kury, jak i świnia Boeing, którą prawdę mówiąc, miałyśmy ubić w zeszłym roku na święta. Richard z rodziną pojechali w kierunku Nordlandu. W okolicach Bodø mieli bliskich i, jak twierdzili, wciąż im się tam, na północy, nieźle wiodło. Ryb w oceanie nie brakowało, a ich małomiasteczkowa wspólnota jeszcze jakoś się trzymała.
Gdy pytałam Isę, jaki ma plan, czasami odpowiadała, że chciałaby wyruszyć właśnie w te okolice, do Nordlandu. Jakby wierzyła, że dałybyśmy radę dotrzeć tak daleko, jakby wierzyła, że tamtejsze wspólnoty ludzkie jeszcze się nie rozpadły, mimo że wszystkie inne należały już do przeszłości. Gdybyśmy wyruszyły, droga stałaby się naszym domem. Poza tym Isa zapominała o zwierzętach, one nie mieszkały w gospodarstwie dla nas, to raczej my mieszkałyśmy tam dla nich. Ta garstka stworzeń, która wciąż żyła w parku, potrzebowała mnie. Puma w szczególności, nie mogłyśmy go tak po prostu zostawić, a już na pewno nie teraz, gdy trawa usychała, a w powietrzu unosił się zapach rozkładu.
Kiedy odjeżdżałam z gospodarstwa, tylko lekko kropiło, natomiast na nabrzeżu całe niebo było już zaciągnięte chmurami. Od ostatnich ulew minęło wiele tygodni, ale ziemia nie zdążyła jeszcze wchłonąć wilgoci. Woda nie mogła znaleźć sobie ujścia, a ja myślałam o naszej piwnicy, wyobrażałam sobie, jak deszcz wdziera się do środka, jak zalewa podłogę, jak wypełnia wnętrze. Żeby tylko Isa nie zapomniała zamknąć drzwi. Gdy padało, schody od strony ogrodu przemieniały się w potok, przy otwartych drzwiach szkody byłyby znaczne. Trzymałyśmy tam naszą mąkę, latem wyhandlowałam dwieście kilogramów pełnoziarnistej i trochę warzyw – po tegorocznych letnich deszczach liczyłam, że będziemy mieć ich więcej – oprócz tego kilka tygodni temu udało mi się dostać dziesięć kilogramów ryżu. Ostatnim razem, gdy lało jak z cebra, poustawiałam worki na wyższych półkach. Ale może trzeba było przenieść je jeszcze wyżej.
Padało coraz mocniej, niebo napęczniało, jego ogromne, groźne cielsko zawisło nisko nad okolicą. Krople deszczu siekły w dach i przyczepę samochodu. Podczas gdy zeszłoroczne lato było tak suche i upalne, że nic nie chciało rosnąć, a ja cały czas obawiałam się pożaru, w tym roku rzadko kiedy widywałyśmy słońce. Miałam na sobie kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe, na nogach kalosze, byłam przesiąknięta wilgocią, mimo że siedziałam w samochodzie. Wilgoć wkradała się wszędzie. Kiedy byłam mała, deszcz albo padał, albo nie padał. Teraz rozróżniało się wiele odmian deszczu. Najlżejszy wisiał w powietrzu jak mgła, nie zauważało się go, dopóki kropelki wody nie zaczynały perlić się na kurtce. Dalej były mżawki i siąpawice, czyli moim zdaniem jedno i to samo, choć Isa uparcie twierdziła, że gdy mży, to pada słabiej, niż gdy siąpi. Były też ulewy, przygnębiające deszcze, które w bezwietrzne dni biły obfitymi strumieniami prosto w ziemię, a w wietrzne dni – siekły i zacinały. Wreszcie najmocniejszy rodzaj deszczu, oberwanie chmury: śluzy niebios stają otworem, świat zamienia się w ocean, a skojarzenia z biblijnym potopem nasuwają się same.
Podjechałam pod samo nabrzeże i zaparkowałam kilka metrów od pirsu. Heiane było miastem kupieckim przez tysiąc pięćset lat, nasza historia napawała nas niegdyś dumą, mieliśmy nawet małe muzeum, w którym turyści mogli zobaczyć starą biżuterię i narzędzia pochodzące z czasów, gdy spotykali się tu i wymieniali towarami wikingowie. Biżuterię już dawno rozkradziono, a wszelkie inne ślady przeszłości tego miejsca zdążyły się zatrzeć. Heiane stało się obecnie skoncentrowanym wokół nabrzeża i rozpełzającym się rzadszą zabudową po kilku łagodnych wzgórzach skupiskiem jednorodzinnych oraz letniskowych domów. Niegdyś te domy były białe i czerwone, wielkie połacie ścian miały jednolity kolor, teraz zaś pokrywały je przebarwione plamy, jak na batikowej tkaninie. Niektóre z nich wciąż zamieszkiwali ludzie, ale większość stała pusta; wszyscy, z którymi utrzymywałam kontakt, już dawno się wyprowadzili. Wszyscy poza Einarem. Mieszkał z kumplami w jednym z najlepszych domów letniskowych w całej miejscowości, w starej kwaterze rybackiej z dużą przybudówką: farba na ścianach odchodziła płatami, szkło w panoramicznych oknach było podziurawione. Dom stał bezpośrednio nad brzegiem, kiedyś za taką lokalizację ludzie płacili grube miliony. Jednak w ostatnim czasie, w miarę jak poziom morza niepostrzeżenie się podnosił, kilka milimetrów rocznie, woda zaczęła się wdzierać coraz głębiej w ląd. Nie zauważyłam nikogo na zewnątrz, w oknach było ciemno, światła zgaszone.
Dopóki udawało mi się uniknąć Einara, wszystko było w porządku. Obawiałam się też wędrowców, tej wygłodniałej rozpaczy, która napędzała ich do działania, ale jak do tej pory nikt nie odnalazł naszego gospodarstwa, pewnie nikomu nie przyszło do głowy, że ta na wpół zarośnięta, żwirowa droga może dokądś, a nawet do kogoś prowadzić, więc co wieczór, gdy przekręcałam klucz w zamku i zamykałam zasuwę, oczami wyobraźni widziałam steraną, prymitywną twarz Einara.
Jeszcze przez chwilę nie wychodziłam z samochodu, siedziałam i rozglądałam się dookoła. Na nabrzeżu panował spokój. Od zamknięcia sklepu minęło wiele lat. Od wielu lat nie używałam też pieniędzy. Płaciłam głównie mlekiem i jajkami, których przez cały rok było u nas pod dostatkiem. Ponadto latem i jesienią często miałyśmy kukurydzę, a także trochę warzyw i owoców, ale w tym sezonie dużą część plonów zniszczył deszcz. Zebrane przez nas warzywa i owoce trzymałyśmy zwykle dla siebie, były bardzo cenne, kwiaty trzeba było zapylać ręcznie. Żyły jeszcze dzikie owady, które nam w tym pomagały, ale o ulach już dawno postanowiłam zapomnieć. Stały teraz w stodole, wciąż biło od nich słodkim zapachem miodu i wosku pszczelego, który niczym delikatna mgiełka unosił się w całym przestronnym pomieszczeniu. Zdarzało mi się podejść do rogu, w którym stały ule, wciągnąć nosem powietrze i poczuć, jak wypełnia mnie wonna słodycz. A później nie mogłam się nadziwić, że tak długo to w człowieku siedzi, ten zapach, to wspomnienie wszystkiego, co utraciliśmy.
Zazwyczaj wymieniałam swoje towary na mięso lub ryby. Białko dla Isy. Czasem na nabrzeże przychodzili myśliwi. Przynosili upolowaną w lasach dziczyznę – wiewiórki, dziki, lisy, rzadziej sarny lub wilki – ale też i zbiegłe z gospodarstw zwierzęta hodowlane, dzikie psy i koty. I sroki, sroki zawsze dawały się upolować. W pierwszych latach po Zapaści ludzie mówili, że wszystkie zwierzęta wyginą, bo ekosystem się rozstroił. Koniec jednego to koniec wszystkiego. Zapomnieli jednak, że zawsze znajdą się gatunki, które się rozplenią, dostosują, zajmą miejsce innych. I zapomnieli, że my – ludzie – zwolnimy przestrzeń. Te gatunki, które przetrwały, miały się lepiej niż kiedykolwiek. Niektóre ptaki nie poradziły sobie bez owadów. Ale wszystkożerców, na przykład kruków i wron, stale przybywało. Jadły, co im się pod dzioby nawinęło: orzechy, kompost, pisklęta, padlinę, ślimaki, dżdżownice, jaja innych ptaków. Nigdy nie wybrzydzały, wszędzie potrafiły się zadomowić, karmiły swoje rozwrzeszczane młode w przepełnionych gniazdach, płodziły potomstwo. Nabierały ciała, przemykały po niebie, wrzeszczały ochryple, bez przerwy wisiały nad naszymi głowami, jakby władały światem.
Przez ostatnie pół roku coraz mniej osób przyjeżdżało tutaj w piątki, teraz zdarzało się nawet, że na nabrzeżu nie pojawiał się nikt. Dzisiaj przy swojej łodzi siedział samotnie jakiś rybak. Mężczyzna. Tylko mężczyźni pokazywali się tu w pojedynkę. Poza rybakiem nie dostrzegłam nikogo, otworzyłam więc drzwi samochodu, wzięłam koszyk i podeszłam do niego.
Z głębi popękanego styropianowego pudła spozierał na mnie dorsz, ważył ledwie kilka kilogramów, ale był wystarczająco duży dla mnie i dla Isy. Powiedziałam, że chcę go kupić, i zaproponowałam trzy jajka, które ze sobą przyniosłam.

 
Wesprzyj nas