Głęboko pod powierzchnią ziemi, na brzegach Bezgwiezdnego Morza rozciąga się labirynt tuneli i komnat pełnych opowieści…


Bezgwiezdne MorzePrzejścia do tego sanktuarium są często ukryte. Jednak ci, którzy ich poszukują, nie doznają zawodu – drzwi to tajemnej krainy na nich czekają…

Zachary Ezra Rawlins szuka swoich drzwi, choć o tym nie wie. Podąża za syrenim śpiewem, niesiony niewytłumaczalną pewnością, że pisany jest mu inny świat. Po odkryciu na półkach uczelnianej biblioteki tajemniczej książki pogrąża się w lekturze i daje porwać opowieściom o zakochanych na zabój więźniach, zaginionych miastach i bezimiennych akolitach.

Na jednej ze stron Zachary niespodziewanie natrafia na zdarzenie z własnego dzieciństwa, w niewiarygodny sposób opisane w książce starszej od niego…

***

Ten list miłosny do bibliofilów jest jak niepokojący sen, osadzony w najgłębszych emocjach. Rzeczywiście wstrząsający.
„Publishers Weekly”

Erin Morgenstern – autorka powieści “Cyrk nocy”, przełożonego na trzydzieści siedem języków oraz “Bezgwiezdnego morza” – opowieści o miłości w sekretnym, podziemnym świecie – miejscu piratów, malarzy,kochanków, kłamców i statków żeglujących po bezgwiezdnym morzu.

Erin Morgenstern
Bezgwiezdne Morze
Przekład: Patryk Gołębiowski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 14 października 2020
 
 

Bezgwiezdne Morze


Księga I
MIŁE SMUTKI

Miłe smutki[1]
Kiedyś, bardzo dawno temu…

W piwnicy jest pirat.
(Pirat to przenośnia, choć zarazem osoba).
(Piwnicę można by słusznie uznać za loch).
Pirat trafił tu za liczne wyczyny o pirackim charakterze uznawane za wystarczająco karalne przez tych niepiratów, którzy decydują o takich sprawach.
Ktoś kazał wyrzucić klucz, ale ten wisi na zaśniedziałym kółku na haczyku na pobliskiej ścianie.
(Na tyle blisko, że widać go zza krat. Ma przypominać więźniowi o wolności, nieosiągalnej, choć w zasięgu wzroku. Za kratami po stronie kluczy nikt już o tym nie pamięta. Skrupulatny mechanizm psychologiczny poszedł w niepamięć, zastąpiony nawykiem i wygodą).
(Pirat zdaje sobie z tego sprawę, ale nie ma nic do powiedzenia).
Przy drzwiach na krześle siedzi strażnik, zaczytany w kryminale w odcinkach na wyblakłym papierze, wyobrażając sobie wyidealizowaną, fikcyjną wersję siebie. Rozważając, czy różnica między piratami i złodziejami nie sprowadza się do łodzi i kapeluszy.
Po jakimś czasie zastępuje go inny strażnik. Pirat nie umie rozpracować rozkładu zmian, bo w piwnicy będącej lochem nie odmierza czasu żaden zegar, a szum fal na brzegu za kamiennymi murami zagłusza poranne dzwony, wieczorne uciechy.
Ten strażnik jest niższy i nie czyta. Chce być tylko i wyłącznie sobą, brakuje mu wyobraźni, żeby wykreować alter ego, a nawet żeby wykrzesać współczucie dla mężczyzny za kratami, swojego jedynego towarzysza, jeśli nie liczyć myszy. Poświęca niesłychaną uwagę własnym butom, chyba że śpi. (Zazwyczaj śpi).
Mniej więcej trzy godziny po tym, jak niski strażnik zastępuje zaczytanego, przychodzi dziewczyna.
Dziewczyna przynosi talerz chleba i miskę wody i stawia je przed celą pirata tak roztrzęsionymi dłońmi, że połowa wody się wylewa. Potem odwraca się i czmycha z powrotem po schodach.
Drugiej nocy (pirat domyśla się, że to noc) pirat staje jak najbliżej krat i patrzy, a dziewczyna upuszcza chleb prawie za daleko i wylewa prawie całą wodę.
Trzeciej nocy pirat trzyma się w cieniu w kącie z tyłu celi i udaje mu się ocalić większą część wody.
Czwartej nocy przychodzi inna dziewczyna.
Ta nie budzi strażnika. Ciszej stawia kroki na kamieniach, a ich odgłos zagłuszają fale bądź myszy.
Ta dziewczyna wypatruje w mroku ledwie widocznego pirata, wydaje nieco rozczarowane westchnienie i stawia chleb z miską przy kratach. A potem czeka.
Pirat nie wychodzi z cienia.
Po kilku minutach ciszy odmierzanej chrapaniem strażnika dziewczyna odwraca się i wychodzi.
Odbierając posiłek, pirat odkrywa, że do wody dolano wina.
Następnej nocy, piątej, jeżeli to w ogóle jest noc, pirat czeka przy kratach na ciche stąpanie schodzącej dziewczyny.
Jej kroki zamierają tylko na chwilę, kiedy go widzi.
Pirat spogląda na nią, a ona na niego.
Mężczyzna wystawia rękę po miskę i chleb, ale dziewczyna stawia je na podłodze, ani na chwilę nie odrywając wzroku od pirata, pilnując, żeby nawet rąbek sukni nie znalazł się w zasięgu jego dłoni. Z odwagą i rozwagą. Podnosząc się, nieznacznie dyga, posyła mu subtelne skinienie głowy, gest, który mężczyźnie kojarzy się z zaproszeniem do tańca.
(Nawet pirat poznaje zaproszenie do tańca).
Następnej nocy pirat odsuwa się od krat, trzymając kurtuazyjny dystans, który dałoby się zmniejszyć jednym krokiem, a dziewczyna podchodzi nieco bliżej.
Kolejna noc i taniec trwa w najlepsze. Krok bliżej. Krok w tył. Ruch w bok. Następnej nocy, kiedy pirat znów wyciąga dłoń po dary, dziewczyna odwzajemnia gest i pozwala mu musnąć palcami wierzch swojej dłoni.
Dziewczyna zaczyna się ociągać, każdej nocy zostaje nieco dłużej, choć na widok budzącego się strażnika zawsze odchodzi, nie oglądając się za siebie.
Przynosi dwie czarki wina, które wypijają wspólnie w przyjaznej ciszy. Strażnik przestał chrapać, śpi głęboko, odprężony. Pirat podejrzewa, że to sprawka dziewczyny. Odważnej, rozważnej i zaradnej.
Niekiedy dostaje od niej dodatki do chleba. Pomarańcze i śliwki przemycane w kieszeniach sukni. Kawałki kandyzowanego imbiru w papierze nasączonym opowieściami.
Niekiedy dziewczyna zostaje aż do zmiany straży.
(Strażnik dzienny zaczął kłaść kryminały w zasięgu dłoni więźnia, niby przypadkiem).
Niższy strażnik chodzi dziś po celi zdenerwowany. Odchrząkuje, jakby chciał coś powiedzieć, po czym milczy. Rozsiada się na krześle i zapada w niespokojny sen.
Pirat czeka na dziewczynę.
Ta przychodzi z pustymi rękami.
Dziś jest ostatnia noc. Noc przed szubienicą. (Szubienica to również przenośnia, choć oczywista). Pirat wie, że nie będzie kolejnej nocy, nie będzie kolejnej zmiany straży. Dziewczyna zna dokładną liczbę godzin.
Nie rozmawiają o tym.
Nigdy nie rozmawiali.
Pirat skręca między palcami lok dziewczyny.
Dziewczyna przysuwa się do krat, opiera policzek na chłodnym żelazie, jak najbliżej się da, choć zarazem w innym świecie.
Na odległość pocałunku.
– Opowiedz mi historię – prosi.
Pirat spełnia jej życzenie.

1 Nawiązanie do Romea i Julii Williama Shakespeare’a – w przekładzie Józefa Paszkowskiego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Miłe smutki
Drogi są trzy. Oto jedna z nich

Głęboko pod powierzchnią ziemi, w ukryciu przed słońcem i luną, na brzegach Bezgwiezdnego Morza rozciąga się labirynt tuneli i sal pełnych opowieści. Opowieści spisanych w książkach, szczelnie pozamykanych w słojach i namalowanych na ścianach. Pieśni spisanych na skórze i odciśniętych na płatkach róż. Historii ułożonych we wzory na posadzce, z których szurające stopy pościerały skrawki fabuły. Legend wyrytych w krysztale i powieszonych na żyrandolach. Historii skatalogowanych, otoczonych troską i czczonych. Utrwalonych wiekowych opowieści, wokół których wyrastają nowe.
Miejsce to, choć olbrzymie, jest przytulne. Trudno zmierzyć jego ogrom. Korytarze skręcają do sal i krużganków, a schody wiją się w dół lub do góry ku alkowom i arkadom. Wszędzie są drzwi prowadzące do nowych rejonów, nowych opowieści i nowych tajemnic czekających na odkrycie, i wszędzie są książki.
To schronienie twórców, strażników i miłośników opowieści, którzy jedzą, śpią i śnią w otoczeniu kronik, historii i mitów. Niektórzy spędzają tu godziny lub dni przed powrotem do świata na górze, a inni zatrzymują się na tygodnie albo lata, mieszkając we wspólnych lub prywatnych komnatach, poświęcając całe dnie lekturze, nauce lub pisaniu, omawianiu i tworzeniu z kompanami, lub samotnej pracy.
Z tych, którzy zostają, kilkoro decyduje się ofiarować swoje życie temu miejscu, tej świątyni opowieści.
Drogi są trzy. Oto jedna z nich.
To droga akolitów.
Ci, którzy zechcą nią podążać, muszą spędzić pełen cykl księżyca na kontemplacji w odosobnieniu, zanim ostatecznie potwierdzą swoją decyzję. Choć kontemplacja ma się odbywać w ciszy, niektórzy z tych, którzy pozwolą się zamknąć w kamiennej celi, uświadomią sobie, że nikt nich nie słyszy. Mogą mówić, krzyczeć, wrzeszczeć, nie łamiąc tym żadnych reguł. Tylko ci, którzy nigdy nie byli w tej celi, są przekonani, że kontemplacja ma się odbywać w ciszy.
Kiedy kontemplacja dobiega końca, ochotnik ma okazję porzucić tę drogę. Wybrać inną albo nie wybierać żadnej.
Ci, którzy spędzają czas w ciszy, często decydują się porzucić zarówno drogę, jak i miejsce. Wracają na powierzchnię. Mrużą oczy na słońcu. Niekiedy przypominają sobie podziemny świat, któremu swego czasu chcieli poświęcić życie, ale wspomnienie jest ulotne, niczym marzenie senne.
Za to ci, którzy krzyczą, płaczą i zawodzą, którzy prowadzą ze sobą wielogodzinne rozmowy – oni są gotowi, kiedy nadchodzi pora inicjacji.
Tej nocy, ponieważ księżyc jest w nowiu, drzwi otwierają się i wychodzi przez nie młoda kobieta, która większość czasu w odosobnieniu śpiewała. Jest nieśmiała i nie ma w zwyczaju śpiewać, ale pierwszej nocy kontemplacji uświadomiła sobie, wręcz przypadkiem, że nikt jej nie słyszy. Zaśmiała się, trochę z siebie, a trochę z niezwykłości własnego położenia: nieprzymuszona pozwoliła się uwięzić w luksusowej celi z puchowym łożem i jedwabną pościelą. Śmiech odbił się echem od kamiennych ścian jak zmarszczki na wodzie.
Zatkała sobie usta dłonią i czekała, czy ktoś przyjdzie, ale nikt się nie pojawił. Usiłowała sobie przypomnieć, czy ktoś wprost zabronił jej mówić.
Zagaiła: „Halo?”, a odpowiedziało jej tylko echo.
Minęło parę dni, zanim odważyła się zaśpiewać. Nigdy nie lubiła swojego śpiewu, ale w niewoli, nieskrępowana wstydem i oczekiwaniami, zaśpiewała, najpierw cicho, potem jednak energicznie i zadziornie. Głos, który echo doniosło z powrotem do jej uszu, był zaskakująco przyjemny.
Śpiewała wszystko, co znała. Wymyślała własne piosenki. W chwilach, kiedy nie przychodziły jej do głowy słowa, tworzyła tekst z nieistniejących języków o miłych dla uszu dźwiękach.
Nie mogła się nadziwić, jak szybko zleciał jej czas.
Teraz drzwi się otwierają.
Akolita, który wchodzi, trzyma kółko z mosiężnymi kluczami. Wyciąga do niej drugą dłoń. Leży na niej mały metalowy krążek z wypukłym kształtem pszczoły.
Przyjęcie pszczoły to kolejny krok do zostania akolitą. To jest jej ostatnia okazja, żeby się wycofać.
Kobieta bierze pszczołę z dłoni akolity. Ten kłania się i pokazuje, żeby podążyła za nim.
Młoda kobieta, która ma zostać akolitką, obraca ciepły metalowy krążek w palcach, kiedy idą wąskimi, skąpanymi w blasku świec tunelami, obok regałów z książkami i przez rozległe jaskinie pełne niepasujących do siebie krzeseł i stołów, z wysokimi stertami książek i posągami. Kobieta głaszcze mijany posąg lisa, co musi być powszechnym zwyczajem, bo wyrzeźbione futro między uszami jest gładkie od pocierania.
Przeglądający jakiś tom starszy mężczyzna podnosi wzrok, kiedy go mijają, i rozpoznawszy pochód, kładzie dwa palce na ustach i kłania się przed kobietą.
Przed kobietą, nie akolitą, za którym idzie. To gest szacunku wobec pozycji, której jeszcze jej oficjalnie nie przyznano. Kobieta pochyla głowę, żeby ukryć uśmiech. Idą w dół po złoconych schodach i krętymi tunelami, których nigdy wcześniej nie przemierzała. Zwalnia, żeby przyjrzeć się powieszonym między regałami z książkami obrazom, przedstawiającym drzewa, dziewczęta i duchy.
Akolita zatrzymuje się przed drzwiami z symbolem złotej pszczoły. Wybiera z kółka klucz i je otwiera.
Tu rozpoczyna się inicjacja.
Ceremonia jest tajna. Szczegóły znają tylko ci, którzy w niej uczestniczą, i ci, którzy nad nią czuwają. Jak sięgnąć pamięcią, zawsze odbywa się ona tak samo.
Po otwarciu drzwi ze złotą pszczołą i przekroczeniu progu akolita zrzeka się imienia. Ta młoda kobieta już nigdy więcej go nie usłyszy, zostaje ono w jej przeszłości. Pewnego dnia otrzyma nowe, ale na razie jest bezimienna.
Sala jest mała i okrągła, z wysokim sufitem, niczym miniaturowa wersja jej celi do kontemplacji. Stoi w niej zwykłe drewniane krzesło i wysoka do pasa kamienna kolumna z płonącą misą. Ogień jest jedynym źródłem światła.
Starszy akolita pokazuje młodej kobiecie, żeby usiadła na drewnianym krześle. Ta siada, twarzą do ognia, i przygląda się tańczącym płomieniom, dopóki nie zawiążą jej oczu przepaską z czarnego jedwabiu.
Nie widzi przebiegu ceremonii.
Ktoś odbiera od niej metalową pszczołę. Po chwili słychać brzęk metalowych przyrządów, a potem kobieta czuje palec wciśnięty w mostek. Ucisk znika, zastąpiony ostrym, palącym bólem.
(Później zrozumie, że metalową pszczołę rozgrzano w ogniu, po czym skrzydlaty kształt wypalono jej na piersi).
Zaskakujący zwrot akcji budzi jej niepokój. Zdążyła się przygotować na to, co wiedziała o reszcie ceremonii, ale tego się nie spodziewała. Zdaje sobie sprawę, że nigdy nie widziała nagiego torsu innego akolity.
Podczas gdy przed chwilą była gotowa, teraz jest wstrząśnięta i czuje się zagubiona.
Mimo to nie mówi: „Przestań”. Nie mówi: „Nie”.
Podjęła decyzję, choć nie mogła znać wszystkich jej konsekwencji.
W ciemności palce rozchylają jej wargi i wpuszczają na język kroplę miodu.
Słodycz ma być ostatnim, co poczuje.
W istocie ostatni smak w ustach akolity to nie tylko miód: to słodycz zmieszana z smakiem krwi, żelaza i palonego ciała.
Gdyby akolita mógł go opisać, już po wszystkim, to sprecyzowałby, że ostatnim doświadczonym smakiem jest mieszanka miodu i dymu.
Nie jest ona do końca słodka.
To smak, który akolici wspominają za każdym razem, kiedy gaszą płomień świecy z pszczelego wosku.
Przypomnienie o ofierze, którą złożyli.
Ale nie mogą o tym opowiedzieć.
Dobrowolnie oddają języki. Zrzekają się mowy, żeby lepiej służyć głosom innych.
Składają niewypowiedzianą przysięgę, żeby nie opowiadać więcej własnych historii przez szacunek dla tych, które opowiedziano wcześniej, i tych, które przyjdą potem.
Młoda kobieta na krześle milczy, choć na usta ciśnie jej się krzyk bólu o smaku miodu. W mroku ogień zdaje się ogarniać całą salę i teraz kobieta, pomimo opaski na oczach, widzi kształty w płomieniach.
Pszczoła na jej piersi trzepocze skrzydłami.
Po odjęciu języka i spaleniu go na popiół, po zakończeniu ceremonii, kiedy oficjalnie rozpoczyna się jej służba akolitki, po uciszeniu jej głosu budzi się jej słuch.
Wtedy nadchodzą opowieści.

Miłe smutki
Omamić wzrok

Chłopiec jest synem wróżbiarki. Osiągnął wiek, kiedy zaczyna się zastanawiać, czy powinien się tym szczycić, czy może lepiej o tym nie wspominać, co nie zmienia faktu, że to prawda.
Wraca ze szkoły do mieszkania nad salonem pełnym kryształowych kul i kart tarota, woni kadzidła, posążków bóstw o głowach zwierząt i suszonej szałwii. (Wszystko pachnie szałwią, od jego pościeli po sznurówki).
Dziś, jak zawsze w drodze powrotnej ze szkoły, chłopiec idzie skrótem za salonem, wąskim przejściem między wysokimi ścianami z cegieł, na których często pojawia się graffiti – później zmywane i znów nanoszone.
Dziś, zamiast kreatywnej pisowni sloganów i baloniastej czcionki inwektyw, na białych cegłach widnieje tylko jeden malunek.
Drzwi.
Chłopiec przystaje. Poprawia okulary, żeby lepiej się przyjrzeć, upewnić się, że widzi właśnie to, co sugeruje mu jego niekiedy szwankujący wzrok.
Rozmyte krawędzie nabierają ostrości i to są nadal drzwi. Większe, bardziej ozdobne i imponujące, niż wydawało mu się na pierwszy rzut oka.
Nie jest pewien, co o nich myśleć.
Jego uwagę zwraca to, jak zupełnie nie pasują do otoczenia.
Drzwi zostały umieszczone na samym końcu przejścia, w ocienionej części, do której nie dociera słońce, ale kolory są mimo to intensywne, niektóre barwniki metaliczne. Z dzieła bije nietypowa dla graffiti łagodność. Namalowano je w stylu, który na pewno ma wymyślną francuską nazwę, coś o zwodzeniu wzroku, choć chłopiec teraz jej sobie nie przypomina.
Na rzeźbę – nie rzeźbę, malunek drzwi składają się wyraźne geometryczne wzory, które zawijają się wokół framugi, tworząc na płaskiej powierzchni złudzenie głębi. W środku, na wysokości, gdzie mógłby być wizjer, widnieje pszczoła, namalowana pociągnięciami pasującymi do reszty niby wyrzeźbionych drzwi. Pod pszczołą jest klucz. Pod kluczem – miecz.
Złota, zdawałoby się trójwymiarowa gałka mieni się pomimo półmroku. Pod spodem namalowana jest dziurka od klucza, tak ciemna, że przypomina wyczekującą klucza pustkę, a nie kilka pociągnięć czarną farbą.
Drzwi są dziwne, ładne i jest w nich coś jeszcze, na co chłopiec nie ma słów i nie wie nawet, czy są na to słowa, nawet wymyślne i francuskie.
Gdzieś na ulicy szczeka niewidoczny pies, ale odgłos jest odległy i abstrakcyjny. Słońce zachodzi za chmurą i przejście zdaje się dłuższe, głębsze i mroczniejsze, a drzwi jaśnieją.
Niepewnie, chłopiec sięga do drzwi.
Jakaś jego część, która nadal wierzy w czary, spodziewa się, że pomimo chłodu w powietrzu drzwi okażą się ciepłe. Spodziewa się, że obraz gruntownie przeobraził cegłę. Sprawia, że serce szybciej mu bije, choć dłoń zwalnia, bo inna jego część, ta gardząca dziecinadą, gotuje się na rozczarowanie.
Koniuszki palców dotykają drzwi pod mieczem i spoczywają na gładkiej farbie pokrywającej chłodne cegły, nieznaczna nierówność powierzchni zdradza iluzję.
To tylko ściana. Tylko ściana z ładnym malunkiem.
A jednak.
Jednak chłopiec ma poczucie, że to coś więcej, niż mu się wydaje.
Przyciska dłoń do pomalowanych cegieł. Fałszywe drewno drzwi jest brązowe, o odcieniu tylko nieznacznie odbiegającym od koloru jego własnej skóry, jakby wybrano je z myślą o nim.
Za drzwiami jest inne miejsce. Nie pokój za ścianą. Coś więcej. Chłopiec to wie. Pewność przenika go na wskroś.
Jego matka nazwałaby to decydującą chwilą. Chwilą, która zmienia wszystkie kolejne.
Syn wróżbiarki wie tylko, że drzwi wydają mu się ważne z powodu, którego nie umie wyjaśnić, nawet samemu sobie.
Chłopiec na początku opowieści nie ma jak się dowiedzieć, że ta właśnie się rozpoczęła.
Wodzi palcami po namalowanych konturach klucza, nie mogąc się nadziwić, jak bardzo klucz, tak jak miecz, pszczoła i gałka, wyglądają, jakby były trójwymiarowe.
Chłopiec zastanawia się, kto to namalował i co to znaczy, jeżeli w ogóle coś znaczy. Jeśli nie drzwi, to przynajmniej symbole. Może to nie drzwi, a znak, a może jedno i drugie naraz.
W tej znaczącej chwili, jeżeli chłopiec przekręci namalowaną gałkę i otworzy niemożliwe drzwi, wszystko się zmieni.
Jednak tego nie robi.
Wkłada tylko ręce do kieszeni.
Jedna część karci go za dziecinność: w tym wieku nikt już nie oczekuje, żeby życie przypominało książki. Inna część uznaje, że jeżeli nie spróbuje, to nie będzie mógł się rozczarować i będzie mógł nadal wierzyć, że drzwi się otwierały, nawet jeżeli to było tylko na niby.
Stoi z dłońmi w kieszeniach i przygląda się drzwiom jeszcze przez chwilę, po czym odchodzi.
Następnego dnia ciekawość zwycięża, ale po powrocie chłopiec stwierdza, że drzwi zostały zamalowane. Ścianę z cegieł wybielono tak dokładnie, że nie umie nawet powiedzieć, gdzie dokładnie były.
Tak oto syn wróżbiarki nie odnajduje drogi do Bezgwiezdnego Morza.
Jeszcze nie.

Styczeń 2015

Na półce w bibliotece uniwersyteckiej stoi książka.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ta książka powinna stać gdzie indziej.
Książkę umieszczono omyłkowo na półce z beletrystyką, choć większa jej część jest prawdą, a reszcie niewiele brakuje. Dział beletrystyki tej biblioteki cieszy się niewielką popularnością, regały są słabo oświetlone i często zakurzone.
Książka była darem, należała do kolekcji zapisanej uczelni w testamencie przez właściciela. Dary dostarczono do biblioteki, sklasyfikowano według systemu Deweya i opatrzono na wewnętrznych stronach okładek nalepkami z kodem kreskowym, które po zeskanowaniu wskazały, dokąd ma trafić każdy egzemplarz.
Tę konkretną książkę zeskanowano tylko raz w celu dodania do katalogu. Na jej stronach nie ma wymienionego autora, więc wprowadzono go jako „Nieznany”, i tom rozpoczął wędrówkę wśród autorów na literę N, ale potem krążył po alfabecie, w miarę jak zmieniały się sąsiadujące pozycje. Czasami ktoś zdejmuje książkę z półki, ogląda i odstawia na miejsce. Parę razy ją otwierano, a raz nawet pewien profesor przejrzał kilka pierwszych stron i chciał do niej wrócić, ale później wyleciało mu to z głowy.
Nikt nie przeczytał jej od deski do deski, nie od kiedy trafiła do biblioteki.
Niektórym (włącznie z zapominalskim profesorem) przemknęło przez myśl, że książka znalazła się w niewłaściwym miejscu. Że być może powinna znajdować się w zbiorach specjalnych, w sali, do której studenci mogą wejść tylko z zezwoleniem na piśmie, w której bibliotekarze czuwają nad oglądanymi książkami i z której nikt nie ma prawa niczego wynieść. Na tych książkach nie ma kodów kreskowych. Wielu z nich można dotknąć tylko w rękawiczkach.
Jednak ta książka została w zwykłych zbiorach. Utknęła w hipotetycznym obiegu.
Jej okładka jest z płótna koloru ciemnego bordo, wyblakłego z biegiem lat. Swego czasu były na nim wytłoczone pozłacane litery, ale po złocie nie ma już śladu, a po startym tytule zostały tylko wgłębienia w kształcie liter. Górny róg wygiął się na stałe po tym, jak cięższy tom leżał na niej w pudle podczas pobytu w magazynie w latach 1984–1993.
Dziś mamy styczniowy dzień tak zwanego „przedwiośnia”, kiedy zajęcia jeszcze się nie rozpoczęły, ale studenci wrócili już na kampus, można chodzić na wykłady, prowadzone przez studentów sympozja i brać udział w próbach uczelnianego teatru. Ot, poświąteczna rozgrzewka przed powrotem do zwykłego trybu nauki.
Zachary Ezra Rawlins przyszedł na kampus, żeby czytać. Ma z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia, bo powinien spędzać cenne zimowe godziny, grając w gry komputerowe (i to wielokrotnie, analizując je przy tym), żeby zbierać materiały do pracy dyplomowej. Jednak spędza tyle czasu przed ekranem, że gnębi go wręcz kompulsywna potrzeba ukojenia wzroku papierem. Powtarza sobie, że zagadnienia częściowo się pokrywają, choć musi przyznać, iż gry komputerowe częściowo pokrywają się z praktycznie wszystkim.
Zachary doszedł do wniosku, że lektura powieści to jak gra, w której wszystkich wyborów dokonał zawczasu za czytelnika ktoś, kto jest w nią o niebo lepszy. (Choć czasami ma nadzieję, że powieści paragrafowe, w których naprawdę można podejmować decyzje, przeżyją jeszcze kiedyś drugą młodość).
Zachary czyta również (nierzadko wielokrotnie) mnóstwo książek dla dzieci, bo mają wyrazistszą fabułę, choć obawia się, czy to nie objaw nadciągającego kryzysu wieku wczesnośredniego. (Nie zdziwiłby się, gdyby ten dopadł go jak w zegarku w dwudzieste piąte urodziny, od których dzielą go już tylko dwa miesiące).
Bibliotekarki brały go za studenta literatury, aż podczas pogawędki z jedną z nich poczuł się zobowiązany przyznać, że w istocie studiuje nowe media. Od razu pożałował utraty tej fałszywej tożsamości, w którą wczuwał się uprzednio z zadziwiającą frajdą. Chyba faktycznie wygląda na studenta literatury, za sprawą okularów w kwadratowych oprawkach i swetrów w warkocze. Zachary nie zdążył się jeszcze do końca przyzwyczaić do zim w Nowej Anglii, zwłaszcza takich jak ta, kiedy śnieg sypie bez przerwy. Chłopak otula swoje pochodzące z południa ciało grubymi warstwami wełny, owija się szalikami i ogrzewa termosami z gorącym, a niekiedy doprawionym burbonem kakao.
Do końca stycznia zostały dwa tygodnie i Zachary, przekopawszy się już przez większość swojej listy lektur klasyki dla dzieci, przynajmniej tych dostępnych w bibliotece, zajął się książkami, które miał zamiar przeczytać, i innymi, wybieranymi losowo na podstawie kilku pierwszych stron.
Wypracował poranny rytuał, podczas którego dokonuje wyboru w ciszy między regałami wypełnionymi książkami, po czym wraca do akademika, żeby spędzić resztę dnia na lekturze. W atrium o szklanym dachu strząsa śnieg z butów na wycieraczce przy wejściu i wrzuca Buszującego w zbożu i Cień wiatru do skrzynki na zwroty, zastanawiając się, czy połowa drugiego roku studiów drugiego stopnia to za późno na wątpliwości co do specjalizacji. Potem przypomina sobie, że lubi nowe media i że gdyby spędził pięć i pół roku, studiując literaturę, to też by się nią pewnie znużył. A najchętniej zostałby magistrem czytania. Żadnych esejów, żadnych egzaminów, żadnych analiz, tylko czytanie.
Położony dwa piętra niżej dział beletrystyki, do którego prowadzi korytarz z oprawionymi litografiami kampusu z zamierzchłych czasów, świeci – nie dziwota – pustkami. Kiedy Zachary krąży między regałami, jego kroki rozbrzmiewają echem. Ta część budynku jest starsza, kontrastuje z rozświetlonym atrium przy wejściu, sufit jest tu niżej, półki z książkami pną się do samej góry, a słaby blask jarzeniówek – które choć ciągle wymieniane i tak się przepalają – układa się w prostokąty. Gdyby Zachary miał po studiach pieniądze, to chętnie przekazałaby darowiznę przeznaczoną wyłącznie na renowację instalacji elektrycznej w tej części biblioteki. Akurat tyle światła, by dało się czytać – dar Z. Rawlinsa, absolwenta z 2015 roku. Nie ma za co. Wyszukuje rząd z literą W z racji niedawnego zauroczenia twórczością Sarah Waters, a choć w katalogu widnieje kilka tytułów, na półce stoi tylko Ktoś we mnie, zaoszczędzając mu decyzji. Potem Zachary rozgląda się za książkami, które nazywa na swój użytek tajemniczymi, tytułami, które nic mu nie mówią, i autorami, o których nigdy nie słyszał. Zaczyna od szukania książek bez tytułu na grzebiecie.
Sięgnąwszy do położonej wyżej półki, do której niższemu studentowi potrzebna by była drabina, wyciąga tom w płóciennej oprawie koloru bordo. I grzbiet, i okładka są puste, więc Zachary otwiera książkę na stronie tytułowej.

Miłe smutki

 
Wesprzyj nas