Kontynuacja bestsellerowego „Kastora”. Początek lat 90. Ludzie Krakowa są podzieleni. Jedni biednieją w oszałamiającym tempie, inni błyskawicznie się bogacą.


Bez resztyW mieście pojawia się gang, który toruje sobie ścieżki potworną brutalnością.

Czy komisarz Kastor Grudziński poradzi sobie z nową rzeczywistością i bezwzględnymi typami spod czarnej gwiazdy? Czy wreszcie uda mu się ułożyć swoje życie osobiste?

Przestępczość zorganizowana oraz handel amfetaminą to nowość dla policji, która dopiero co porzuciła starą, milicyjną nazwę. Komisarz Kastor Grudziński musi sobie poradzić ze zmianami w komendzie wojewódzkiej, ale przede wszystkim przekonać swoich przełożonych, że potrzebne są nowe metody działania.

Sposoby, z których korzystali do tej pory, nie wystarczą, aby rozbić zorganizowaną przestępczość. Zadania nie ułatwia mu nowa sprawa, która wiąże się z zabójstwami dzieci na terenie Krakowa…

Wojtek Miłoszewski
Bez reszty
Seria „Kastor”, tom 2
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 30 września 2020
 
 

Bez reszty

Prolog

Mróz pokrył świat skrzącym się szronem. Dachy stoisk i pawilonów nowohuckiego Tomexu mieniły się delikatnie w świetle latarni. Z powodu przedświątecznej pory w ciągu dnia na bazarze kwitł wzmożony handel. Teraz dochodziła północ, ale ekipy sprzątające skończyły pracę ledwie dwie godziny wcześniej. Dwa samochody zaparkowane pod jednym z dachów nie wzbudzały podejrzeń, bo na terenie kompleksu stało jeszcze kilka pojazdów, a mrok skrywał sylwetki ludzi w środku. Za kierownicą dużego fiata kombi siedział komisarz Kastor Grudziński. Miał na sobie grube sztruksowe spodnie oraz zimowe buty na twardej podeszwie. Cholernie niewygodne i piekielnie ciepłe. Pod spodniami kalesony, a pod kurtką dwa swetry i trzy podkoszulki. Zerknął w lusterko, na swoją przeraźliwie bladą twarz z drobnym nosem. Skóra wyglądała tak samo jak dachy bazaru. Spod grubej wełnianej czapki wystawały długie do ramion blond włosy. Czoło znaczyła blada poszarpana blizna.
– Chryste, popatrz na moją twarz – mruknął. – Czy to już hipotermia?
– Weź mi nic nie mów. Od kwadransa się nie poruszyłem. Mam wrażenie, że z każdym ruchem tracę połowę ciepła.
Kastor spojrzał na siedzącego obok nadkomisarza Krzysztofa Tyszowieckiego. Naczelnik wydziału kryminalnego nosił okulary w drucianej oprawce, które w połączeniu z bujną brodą nadawały mu wygląd dobrodusznego profesora. Tyle że teraz Tyszol, jak nazywano go na komendzie, wyglądał na zmarzniętego profesora, który wylazł spod mostu, żeby wyżebrać od przechodniów kilka drobniaków.
– Wyglądamy jak bezdomni – powiedział komisarz.
– Ale zmotoryzowani. – Tyszowiecki skrzywił twarz w uśmiechu i nacisnął uszankę mocniej na głowę.
– Mam wrażenie, że w tym zasranym fiacie jest zimniej niż na zewnątrz.
– Zabawa się zacznie, jak nie przyjadą za dwie albo trzy godziny. Wtedy szyby pokryje szron. Wiesz, co to znaczy?
Choć chwilę wcześniej wydawało mu się to nieprawdopodobne, Kastor zesztywniał jeszcze bardziej. Nie mogli zeskrobać szronu, by samochód się nie wyróżniał. Musieliby wyjść i prowadzić dalej obserwację z zewnątrz, stercząc na dziesięciostopniowym mrozie.
– Cofam to, co powiedziałem. Tu jest cieplej niż na zewnątrz.
Znów zerknął w lusterko wsteczne. Kilka metrów za nimi stał polonez. Wydział przestępstw gospodarczych reaktywowano po krótkiej przerwie; w samochodzie siedziało więc dwóch, jak ich potocznie nazywano, pegowców. Władek i Mirek, jeden głupszy od drugiego. Byli kompletnymi fajtłapami, ale kryminalni zabierali ich na akcje, bo dzięki temu mieli o wiele mniej papierkowej roboty.
Kastor przeniósł wzrok na budkę przy szlabanie zagradzającym wjazd na teren Tomexu. W oknach paliło się światło. Siedzący tam cieć wiedział, że przyszykowali tej nocy zasadzkę. Nie mogli mieć pewności, czy nie współpracował ze złodziejami, więc na wszelki wypadek odcięli mu telefon i zabronili wychodzić. Komisarz pomyślał z tęsknotą o małej farelce, która w ciasnym wnętrzu stróżówki dbała o odpowiednią temperaturę. Dałby się teraz pokroić za taki luksus.
Kilka dni wcześniej dostali cynk od jednego z ucholi, że na bazar trafi transport kradzionych płyt kompaktowych. Kastor słyszał już o tym technologicznym cudeńku. Muzykę zapisywano na nośniku w sposób cyfrowy. Nieważne, ile razy przesłuchało się taką płytę, jakość dźwięku pozostawała bez zarzutu. Niedawno się zastanawiał, czy nie kupić sobie takiego odtwarzacza, ale okazało się to marzeniem ściętej głowy. Ceny były astronomiczne. Z drugiej strony nie narzekał, bo bogatsi pozbywali się płyt gramofonowych. Dwa tygodnie wcześniej wszedł w posiadanie pokaźnej kolekcji, którą ktoś po prostu zostawił na śmietniku pod jego domem.
Super, pomyślał z rozżaleniem. Tkwię tu od kilku godzin, mrożąc dupsko, żeby złapać złodziei. Ale na nic mnie nie stać i grzebię po śmietnikach.
– Coś tak ucichł? – spytał Tyszol.
– Nic. Myślałem o muzyce rozrywkowej dla bezdomnych buszujących po kontenerach ze śmieciami.
– Czyli użalałeś się nad sobą?
– Skąd wiesz?
– Parę dni temu wygrzebałem u siebie pod blokiem kilka albumów Zauchy. Okładki musiałem wyrzucić, bo waliły starym jajem, ale płyty chodzą jak złoto. – Nadkomisarz zarechotał, a Kastor szybko do niego dołączył. – Pamiętaj, że użalanie się nad sobą jest niemęskie.
– Wiem. Ale nic nie poradzę, że jednocześnie jest trochę przyjemne.
– Kawy może łykniemy?
Komisarz chciał odmówić, bo miał wrażenie, że choć napój cudownie rozgrzewał, to potem robiło się jeszcze zimniej, ale podniósł tylko rękę w geście nakazującym ciszę, bo szlaban na wjeździe bazaru powędrował w górę. Ciężarowa scania wtoczyła się na plac, a zaraz za nią ciemne bmw serii 7. Warte tyle, co kilka mieszkań w centrum Krakowa. Policjanci opuścili dużego fiata i ruszyli pewnym krokiem w kierunku dwóch mężczyzn, którzy właśnie wysiedli z bmw. Komisarz widział tylko jeden problem. Żeby się wylegitymować, musiał rozpiąć kurtkę, wpuszczając pod spód lodowate powietrze. Zatrzymywanie złodziei zwykle przebiegało bezproblemowo. Wiedzieli, że wpadli, i poddawali się bez problemów, by jak najszybciej usłyszeć wyrok, odsiedzieć swoje i wracać do pracy. Czyli do kradzieży. Co innego rozbojarze. Z tymi zawsze były problemy. Ale złodzieje unikali przemocy.
– Policja! – ryknął i jak najszybciej wyciągnął legitymację.
Tyszol zrobił to samo. Przyspieszyli kroku, na wypadek gdyby tamci spróbowali ucieczki. To akurat mogło się zdarzyć. Jeden z mężczyzn otworzył jednak niespodziewanie tylne drzwi bmw, sięgnął do środka i zaraz rozpętało się piekło. Grad pocisków zagrzechotał na skutej mrozem ziemi. Spanikowani policjanci rzucili się do tyłu, za dużego fiata.
Po krótkiej chwili nocną ciszę przerwała kolejna kanonada. Rozległ się łoskot kul przebijających karoserię fiata, brzęk tłuczonych szyb. Kastor, kuląc się, na migi ponaglał pegowców, by wysiedli i też zaczęli strzelać. Polonez błysnął światłami, a z rury wydechowej buchnął siwy dym. Komisarz przeraził się, że tamtych dwóch debili postanowiło staranować przestępców. To byłaby pewna śmierć! Obawa ustąpiła jednak wściekłości, gdy tylko zobaczył, że polonez ruszył ostro na wstecznym, by wykręcić pod płotem w kierunku drugiej bramy.
– Te chuje z PG uciekają!
– Będą przeładowywać! – Tyszol przekrzykiwał terkot pistoletów maszynowych. – Biegnij pod ścianę za filar, osłonię cię!
Kastor kiwnął głową i wyszarpnął spod kurtki czaka. Kanonada ucichła, a nadkomisarz Tyszowiecki wychylił się zza kufra fiata i odpowiedział ogniem. W tym samym momencie Kastor rzucił się do pobliskiej ściany. Przywarł do betonowego słupa i wymierzył dokładnie. Trafił jednego z tamtych w ramię. Drugi z miejsca skierował broń na pozycję komisarza i kule gruchnęły w beton filaru, wzbijając chmarę odłamków.
Gdy Kastor się wychylił po kilku sekundach, zachęcony ciszą, zobaczył, że kierowca scanii przesiadł się do bmw i wszyscy trzej wyjeżdżają pełnym gazem w Bieńczycką. Wybiegł za nimi na ulicę i złożył się do strzału, ale luksusowe auto szybko nabrało prędkości. Byli poza zasięgiem. Do fiata wracał z wyrazem kompletnego szoku na twarzy. Policję się obrażało. Policję się opluwało. Poniewierało się. Policji ostatecznie można było dać w łeb. Ale ostrzeliwać w taki sposób? Z pistoletu maszynowego? To przypominało jakąś cholerną bitwę! Gdy tylko dostrzegł Tyszola, pobiegł. Klęknął przy nim i zobaczył, że z ust tamtego wypływa krew.
Zerwał się na nogi i pognał do dyżurki. W pierwszej chwili
uznał, że cieć uciekł. Dopiero po kilku sekundach zauważył gruby tyłek wystający spod biurka. Kastor sięgnął po słuchawkę, po czym z rozpaczą uświadomił sobie, że przecież sami odcięli telefon. Wrócił biegiem do fiata tylko po to, by się przekonać, że ich radiotelefon roztrzaskała kula.
Klęknął przy nadkomisarzu i zaczął reanimację. Nigdy go do tego nie szkolono, ale widywał nieraz zespoły pogotowia w akcji. Uciskał rytmicznie klatkę Tyszola, co jakiś czas wdmuchując mu powietrze do ust. Jęknął, gdy się zorientował, że przy każdym dmuchnięciu z dziury w piersi kolegi wypływa spieniona krew. Gdzieś w oddali zawyły syreny. Ktoś pewnie zadzwonił na policję, zaniepokojony kanonadą. Albo funkcjonariusze PG wspięli się na wyżyny bohaterstwa i powiadomili centralę. Wytrzeszczone oczy Tyszola patrzyły bez wyrazu, a spływająca krew parowała w kontakcie z lodowatą ziemią.
– Nie umieraj, słyszysz?! – Kastor ryknął, nie przerywając rozpaczliwej reanimacji. – Nawet mi się, kurwa, nie waż zdychać!

Rozdział I

1. Piątek, 21 grudnia 1990

Rano zaczął sypać śnieg. Cmentarz Rakowicki spowijały tumany drobnego, wirującego puchu. Stare drzewa i zabytkowe nagrobki wyglądały bajkowo. Sielską atmosferę rozpraszał jednak stukot podkutych butów, nietłumiony cienką jeszcze warstwą śniegu. Czterech rosłych policjantów kompanii reprezentacyjnej dźwigało w milczeniu trumnę z nadkomisarzem Krzysztofem Tyszowieckim. Gdy kondukt dotarł do kwatery, ustawili skrzynię przy odsłoniętym grobie, a ksiądz odmówił krótką modlitwę.
Potem przemawiał komendant wojewódzki, inspektor Andrzej Potulicki. Mówił to, co zawsze się mówi w takich chwilach. O poświęceniu, o bohaterstwie. O tym, że Komenda Wojewódzka wspomoże żonę i córkę zabitego. I o tym, że policja nie odpuści i zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby schwytać odpowiedzialnych za tę straszliwą zbrodnię. Kastor stał trochę z tyłu, wpatrzony w sypiące płatki śniegu. Kątem oka widział żonę Tyszola i przytuloną do niej, szlochającą córkę. Ale nie miał odwagi spojrzeć im w oczy.
Gdy się dowiedział, że rodzina nie życzy sobie składania kondolencji, odetchnął z ulgą. Czuł się odpowiedzialny za tę śmierć. Mógł zrobić więcej. Może gdyby od razu wyciągnął żelazo i otworzył ogień, to rozwaliłby dwóch? Ale z drugiej strony przecież wiedział, że życie to nie film. To ja powinienem leżeć w tej trumnie zamiast niego, pomyślał. Wzdrygnął się, gdy kompania reprezentacyjna oddała trzy salwy honorowe, a grabarze opuścili trumnę do dołu.
Na pogrzebie stawiła się masa gliniarzy z Komendy Wojewódzkiej i komisarz otrzymał wiele propozycji podrzucenia go na Mogilską. Ale nie skorzystał. Wolał przejechać się tramwajem i pobyć trochę sam ze swoimi myślami. Jak zwykle stanął z tyłu wagonu. Jak zwykle nie trzymał się poręczy. Jeździł krakowskimi tramwajami ponad trzydzieści lat i potrafił wyczuć, kiedy wagon skręci lub bujnie się niebezpiecznie w bok. Kraków ogarnęła przedświąteczna gorączka. Zazwyczaj o tej porze większość ludzi siedziała w pracy, ale nie dzisiaj. Tramwaj zapchany był ludźmi, a na ulicach potworzyły się korki. Kastor uznał, że te święta różniły się od poprzednich. Jeszcze rok wcześniej Boże Narodzenie szykowało się w klimacie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Dominujące oczekiwanie na to, co i w którym sklepie pojawi się w ostatniej chwili. No i oczywiście ogólnokrajowe trzymanie kciuków za pracowników szczecińskich i gdańskich portów. To właśnie ci dzielni robotnicy, o ile wierzyć gazetowym komunikatom, odpowiadali za sprawny rozładunek pomarańczy i bananów – bożonarodzeniowych symboli, zapewniających szczęśliwemu zdobywcy chwałę i uznanie całej rodziny.
Teraz wszystko się zmieniło. Komisarz nie wiedział, jakim cudem, ale półki nie świeciły już pustkami. Tydzień wcześniej zatrzymał na Hali Targowej pewnego pasera. Widok dostępnego asortymentu wprawił Kastora w takie osłupienie, że mało nie zatrzasnął kajdanek na własnym przegubie. Kupić można było wszystko. O ile oczywiście miało się pieniądze, co stanowiło osobny temat. Kraków z dnia na dzień stawał się miastem coraz bardziej niebezpiecznym. Po pierwsze więcej ludzi bogatych, których można okraść. Po drugie narastające poczucie krzywdy i desperacja najbiedniejszych przekonanych o tym, że przecież im też coś się od życia należy.
Tramwaj rozkraczył się w okolicy Cystersów. Motorniczy otworzył drzwi i ludzie poszli dalej na piechotę. Kolejny znak czasów. Za komuny byle jak, ale jednak wszystko działało. Teraz przedsiębiorstwa finansowane z budżetu przechodziły głęboki kryzys. Pieniędzy po prostu nie było. A zatrudnieni do tej pory w państwowych firmach odchodzili, wybierając kapitalistyczną ścieżkę kariery. W prywatnych przedsiębiorstwach trzeba było pracować dłużej i ciężej, ale za większą wypłatę. Kastor przypomniał sobie, że ledwie przed miesiącem sam się zastanawiał, czyby nie odejść z policji. Kuszono go perspektywą pracy w hurtowni napojów gazowanych. Mógł mieć samochód do dyspozycji i jeździć sobie po sklepach, wciskając towar. Teraz już jednak wiedział, że to nie wchodzi w grę. Muszę dorwać skurwieli, którzy zamordowali Tyszola, pomyślał. I nie dbał o to, że zabrzmiało to jak kwestia z taniego sensacyjnego filmu. Przeszedł pod wiaduktem kolejowym; po prawej zamajaczył ponury budynek Komendy Wojewódzkiej. Kastor minął się z trzema podejrzanie wyglądającymi typkami. Brązowe kurtki z niegdyś białym, a teraz szarym kożuszkiem, spodnie od dresu i sportowe buty we wszystkich kolorach wyjątkowo jaskrawej tęczy. Obrzucili go niechętnymi spojrzeniami, lustrując jego garderobę. Poszeptali coś między sobą, ale poszli dalej. Najwyraźniej uznali, że jestem nędzarzem i nie warto mnie okradać, pomyślał. Zauważył, że w mieście pojawiało się coraz więcej oprychów, którzy przyjeżdżali z sąsiednich miast i miasteczek. Rozboje, kradzieże torebek, czyli tak zwane wyrwy, i kieszonkowe groziły mieszkańcom całego Krakowa.
Ciekawe, jak konkretnie mamy sobie z tym poradzić, pomyślał, wdrapując się na trzecie piętro. Wszedł do swojego pokoju, zdjął kurtkę, czapkę i szalik, a potem usiadł za biurkiem pod oknem.
W pomieszczeniu były jeszcze dwa, do tego pokaźna szafa oraz wciśnięta w kąt umywalka z przytwierdzonym do ściany, wyszczerbionym lustrem. Naprzeciwko biurka Kastora, zaraz pod oknem, stał rozkładany fotel, nazywany potocznie amerykanką. Na tym koślawym rupieciu, nakryty lichym kocem, chrapał w najlepsze sierżant Robert Kwiecień. Kwiatek, jak go tu nazywali, był alkoholikiem i przesypiał większą część dnia, a jego względna przydatność do policyjnej roboty przypadała na wieczory. Oto nasza sekcja kryminalna, pomyślał gorzko Kastor. Pijak i nieudacznik, pozbawieni naczelnika. Kraków może spać spokojnie, nie ma co.
Komisarz wyczuł kwaśny smród wymiocin i uchylił okno, wpuszczając do środka lodowate powietrze. Wstał i wysunął spod amerykanki miednicę z rzygowinami. Podszedł z nią do zlewu, opróżnił i zaczął płukać, nawet o tym nie myśląc. W końcu robił to tysiące razy. Kwiatek pracował w kryminalnej od dwudziestu lat, a chlał od jakichś piętnastu. Przez ten czas wszyscy koledzy z sekcji opiekowali się nim w ten sam sposób. Kastor zaczął się zastanawiać, kto też mógłby zostać nowym naczelnikiem. Na komendzie chodziły słuchy, że może nadkomisarz Sobiesiak, który w swojej długiej i burzliwej karierze pełnił już kiedyś tę funkcję. Ale komisarz szczerze wątpił. Do dziś pamiętał pogadankę na temat alkoholizmu, której organizację zarządziła tak zwana góra. Wszystkich stłoczono w policyjnym kasynie, a wykład miał prowadzić nie kto inny, jak Sobiesiak właśnie. Kompletnie nawalonego nadkomisarza wniosło dwóch podwładnych, a ten popatrzył po zgromadzonych i wybełkotał: „Pamiętać, kurwa wasza, nie pić w pracy, do chuja!”. Po czym zlał się w gacie i pozwolił się wywlec z sali. To już nie te czasy, pomyślał smętnie Kastor, chowając miednicę pod rozkładany fotel. Sierżant Kwiecień stanowił ostatnią pozostałość tamtej prehistorycznej epoki.
Gdy tylko komisarz wrócił za biurko, zadzwonił telefon.
– Grudziński – powiedział Kastor do słuchawki.
– Z tej strony nadkomisarz Tadeusz Różański. Pan pozwoli do mnie do czterysta osiem.
– Tak jest.
Uznał, że głos nadkomisarza brzmiał rozsądnie i zarazem stanowczo. Sugerował kogoś, kto zrozumie problemy toczące obecnie krakowską policję i pomoże uporządkować jakoś ten syf, który powoli rozlewał się po mieście.
Gdy Kastor wchodził na czwarte piętro, spotkał Maćka „Sonny’ego” Gajdę, zdecydowanie najprzystojniejszego gliniarza z Komendy Wojewódzkiej. Ksywa wzięła się stąd, że nosił się prawie jak Don Johnson w Policjantach z Miami. Miał cholerne powodzenie u kobiet. Wśród niewiarygodnych historii o jego przygodach były takie o zakonnicach porzucających swój stan i lesbijkach zmieniających orientację. Wszystkie te opowieści brzmiały niewiarygodnie, ale facet był tak przystojny, że Kastor mógł uwierzyć w każdą z nich.
– Serwus! To prawda, że waszym nowym naczelnikiem został Włóczykij?
– Co?
– Największy policyjny teoretyk w tym kraju! – Sonny roześmiał się na całą klatkę schodową.
– Dlaczego Włóczykij?
– Gościu bronił pracy doktorskiej pod tytułem Przestępczość wśród wędrownych grup młodzieżowych. Czaisz?
– Dobra, może tak musiał, żeby mieć kwit. – Kastor próbował być optymistą.
– Może i tak. Pamiętasz Zająca z komendy na Zamojskiego?
– Tego, co robił kurwy i alfonsów? No pewnie. Świetny facet!
– To wiesz, co on zawsze powtarzał po pijaku? – Sonny błysnął zębami w uśmiechu. – Kto nigdy konia nie walił, obcej baby nie ruchał…
– …i w kryminale nie siedział, ten nie zna życia – komisarz dokończył sprawnie sentencję. – Ta, pamiętam.
– To ten wasz nowy naczelnik pierwszego warunku za Chiny nie spełni!
Sonny zarechotał i pobiegł w dół, a Kastor postanowił zignorować jego uwagi. Każdy nowy na komendzie był przedmiotem żartów i kawałów. A potem wszystko jakoś się układało. Zastukał do drzwi gabinetu naczelnika i niezwłocznie wszedł. Nadkomisarz Tadeusz Różański był szczupłym i wysokim mężczyzną o pociągłej, piegowatej twarzy. Charakteryzowały go nienaturalnie krótkie, zupełnie nieprzystające do wzrostu ręce. Kastor od razu zrozumiał, co miał na myśli Sonny, mówiąc, że nadkomisarz nigdy nie zwali konia. Faktycznie, ciężko byłoby mu sięgnąć, pomyślał Kastor i parsknął śmiechem. Tamten zmierzył go groźnym spojrzeniem i powiedział:
– Pan jest, widzę, w świetnym humorze po dzisiejszym pogrzebie.
Komisarz zmienił się na twarzy i popatrzył ostro na nowego przełożonego, który jednak albo nie rozpoznał groźby czającej się w tym spojrzeniu, albo po prostu ją zignorował. Z urażoną miną wyciągnął rękę, a Kastor, chcąc nie chcąc, uścisnął jego dłoń.
– Niech pan usiądzie, proszę – powiedział naczelnik. – Od dzisiaj będziemy razem pracować. Od swoich podwładnych wymagam właściwie tylko jednego. Absolutnego posłuszeństwa. Rozumiemy się?
– Tak jest.
– Oprócz pana w sekcji jest jeszcze… – naczelnik zaczął przeglądać papiery leżące na blacie – sierżant Kwiecień?
– Tak jest. On pracuje zazwyczaj na wieczorną zmianę.
– Doskonale. Jakie są pańskie priorytety?
– Po pierwsze zacząć śledztwo w sprawie śmierci nadkomisarza Tyszowieckiego. Dorwać skurwysynów i zgromadzić tyle dowodów, żeby każdy z nich dostał ćwiarę. Po drugie zrobić porządek w tym mieście, bo z dnia na dzień jest gorzej. Do tego potrzebuję więcej ludzi i co najmniej kilku samochodów.
Komisarz wiedział, że to księżycowe żądania. Ale wolał zaryzykować podczas pierwszego spotkania, niż potem sobie wyrzucać, że nie spróbował zawalczyć o lepsze warunki.
– Bardzo źle. Widzę, że kompletnie nie zna się pan na swojej pracy.
– Proszę? – Kastor zamrugał ze zdziwienia.
– Ale to nic. Po to tu jestem, żeby wszystkim pokierować. Czy pan myśli, że zwykłego obywatela obchodzi śmierć policjanta?
– Mnie obchodzi.
– Nie pytam o was! – Naczelnik podniósł głos, co się bardzo komisarzowi nie spodobało. – Zwykły obywatel ma to w dupie! On chce, żeby było bezpiecznie.
– W Krakowie bezpiecznie właśnie nie jest. I tym musimy się zająć!
– Tak jest, ale to powinno być pierwszym z pańskich priorytetów. Poza tym od bezpieczeństwa na ulicach są mundurowi. Oni się tym zajmą. Czyli na dzień dzisiejszy nie ma pan żadnych priorytetów, tak?
Kastor milczał dłuższą chwilę. Nie mógł uwierzyć. Miał przed sobą debila, który zdecydowanie nadużywał słowa „priorytet”.
– Panie naczelniku, to co mam robić?
– Czekać, aż ktoś popełni przestępstwo odpowiedniej rangi, żeby nasza sekcja mogła się nim zająć.
– Czyli że co? Zamach na papieża? Pan wybaczy, ale średnio się orientuję, kiedy będzie następna pielgrzymka.
– Musicie coś o mnie wiedzieć, komisarzu. Zupełnie nie mam poczucia humoru.
Kastor zauważył w duchu, że mało kto się do tego przyznaje. Zazwyczaj wszyscy starają się być na siłę śmieszni i zdecydowanej większości wychodziło to raczej marnie. Powstrzymał się od komentarza.
– Nie chcę, żebyśmy zaczęli naszą współpracę od kłótni. Dlatego dam wam więcej ludzi oraz samochód. – Naczelnik uśmiechnął się wspaniałomyślnie. – Aha, jeszcze jedno. Zawsze uważałem, że robota w policji to przede wszystkim praca analityczna, umysłowa. Dlatego wymagam, aby minimum sześć godzin w ciągu dnia spędzał pan na komendzie.
– Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś ujął przestępcę na komendzie.
– Pan może nie słyszał, a ja widziałem.
Różański uśmiechnął się tajemniczo, a Kastora zamurowało. Pożegnał się uściskiem dłoni i wyszedł z gabinetu. Nie było tak źle, jak się obawiał. Było o wiele gorzej.

 
Wesprzyj nas