„Archipelag Psa” Philippe’a Claudela to ponadczasowa powieść-refleksja na temat ludzkiej kondycji.


Archipelag PsaPewnego poranka na plażę jednej z wysp Archipelagu Psa morze wyrzuca trzy ciała czarnoskórych mężczyzn. Wszystko wskazuje na to, że topielcy to emigranci przemycani przez Morze Śródziemne.

Nieliczni, którzy o tym wiedzą, zastanawiają się, co zrobić z ciałami? Czy − jak chce Mer – wrzucić zwłoki do rozpadliny po kryjomu, by nie odstraszyć inwestorów planujących wybudować na wyspie uzdrowisko? A może – jak domaga się Nauczyciel − zawiadomić odpowiednie służby i szukać prawdy o tym, jak zginęli mężczyźni?

Pewne jest jedno: spokojnych wyspiarzy żyjących z rybołówstwa i uprawy winorośli czeka egzamin z człowieczeństwa.

„Archipelag Psa” Philippe’a Claudela to ponadczasowa powieść-refleksja na temat ludzkiej kondycji. Autor demaskuje postawy społeczne, burzy pozorny spokój i stawia ważne pytania o to, czy mamy prawo za wszelką cenę bronić status quo − nawet gdyby oznaczało to sprzeniewierzenie się ideałom.

***

Przypowieść o ciemnej stronie ludzkiej natury.
„Le Figaro”

Żeby napisać „Archipelag Psa” – parabolę o kryzysie migracyjnym – pisarz zapożyczył tyle samo z powieści, co z teatru.
„Le Monde”

W tym jest Szekspir!
„Madame Figaro”

Philippe Claudel jest uznanym francuskim pisarzem, autorem scenariuszy filmowych i dramatów, a także reżyserem. Działalność literacka przyniosła mu najważniejsze francuskie nagrody literackie, w tym Prix Renaudot. Za swój debiut filmowy – obraz „Kocham cię od tak dawna” – otrzymał Cezara i nagrodę BAFTA oraz nominację do Złotych Globów.

Philippe Claudel
Archipelag Psa
Przekład: Beata Geppert
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 14 października 2020
 
 

Archipelag Psa

I

Pożądacie złota, a rozrzucacie popiół.
Kalacie piękno i hańbicie niewinność.
Wszędzie pozwalacie płynąć obfitym strumieniom błota. Nienawiść jest waszą strawą, obojętność waszą busolą. Jesteście zjawami, zawsze uśpionymi, nawet wówczas, gdy się wam zdaje, żeście obudzeni. Jesteście owocami czasów pogrążonych we śnie. Wasze wzruszenia są ulotne niczym ledwo wyklute ćmy, spopielone światłem dnia. Wasze dłonie ugniatają wasze życie niczym spłowiałą, jałową glinę. Zżera was wasza własna samotność. Wasz egoizm was tuczy. Obracacie się plecami do swych braci i gubicie duszę. Wasza natura kiśnie w zapomnieniu.
Jak przyszłe wieki ocenią wasze czasy?
Spisana dalej historia jest równie rzeczywista jak wy. Toczy się właśnie tutaj, choć mogłaby się toczyć w innym miejscu. Zbyt łatwo byłoby jednak sądzić, że działa się zupełnie gdzie indziej. Imiona występujących w niej osób są mało istotne. Można by je zmienić. Zamiast nich wstawić wasze. Jesteście tak do siebie podobni, jakbyście wyszli z tej samej, nigdy niezmieniającej się formy.
Jestem pewien, że prędzej czy później zadacie sobie w pełni uprawnione pytanie: czy on był świadkiem tego, co nam opowiada? A ja wam mówię: tak, byłem świadkiem. Podobnie jak wy, ale nie chcieliście tego widzieć. Nigdy nie chcecie widzieć. Jestem tym, który wam przypomina. Tym, który przeszkadza. Tym, któremu nic nie umyka. Widzę wszystko. Wiem wszystko. Lecz jestem nikim i mam zamiar nikim pozostać. Ani mężczyzną, ani kobietą. Jestem po prostu głosem. Tę historię opowiem wam z cienia.
Fakty, które tu przytoczę, miały miejsce wczoraj. Przed kilkoma dniami. Rok, może dwa lata temu. Nie więcej. Mówię „wczoraj”, choć wydaje mi się, że powinienem powiedzieć „dzisiaj”. Ludzie nie lubią dnia wczorajszego. Ludzie żyją dniem dzisiejszym, a marzą o jutrzejszym.
Historia ta toczy się na wyspie. Na jakiejkolwiek wyspie. Ani dużej, ani pięknej. Ledwo oddalonej od kraju, do którego należy, lecz przez niego zapomnianej, położonej w pobliżu innego kontynentu niż ten, do którego należy, choć właściwie o tym nie pamięta.
Na wyspie należącej do Archipelagu Psa.
Spoglądając na mapę, w pierwszej chwili można w ogóle Psa nie zobaczyć. Kryje się. Dzieci z trudem go dostrzegają. Nauczycielka, którą nazywano Staruchą, z rozbawieniem śledziła ich wysiłki, a potem zaskoczenie, kiedy końcem strzałki obrysowywała kontury jego pyska. Pies pojawiał się nagle, budząc w dzieciach strach, jak te stworzenia, których prawdziwej natury początkowo nawet się nie domyślamy, dopóki pewnego dnia nie skoczą nam do gardła.
Pies jest narysowany na cienkim papierze mapy. Siedzi z otwartym pyskiem i wyszczerzonymi kłami, jakby szykował się do rozszarpania długiej, bladej, kobaltowej nieskończoności, upstrzonej na mapie cyferkami oznaczającymi głębokość i strzałkami określającymi kierunek prądów. Jego szczęki to dwie półokrągłe wyspy, podobnie jak język. Zęby, niektóre spiczaste, inne masywne i kwadratowe, jeszcze inne ostre jak szpileczki, to również wyspy. W tym jedna, na której toczy się nasza historia, jedyna zamieszkana, na samym końcu żuchwy. Na samym brzegu olbrzymiej błękitnej zdobyczy, która nawet nie wie, że jest przedmiotem pożądania.
Życie na wyspie powstało z górującego nad nią wulkanu, który przez tysiąclecia pluł lawą i żyznymi popiołami. Wulkan nosi barbarzyńsko brzmiącą nazwę Brau. Niegdyś, kiedy wyspa rozbrzmiewała krzykami i śmiechami dzieciaków, wulkan budził w nich strach. Teraz Brau zdaje się trawić po ostatnim wybuchu wściekłości. Zazwyczaj jego krater spowijają kłęby mgły. Wulkan zapadł w długą drzemkę. Od czasu do czasu wydaje tylko ciche beknięcie. Głuchy odgłos. Niepokój pogrążonego we śnie olbrzyma, który nerwowo się wzdryga i obraca na drugi bok.
Na pozostałą część sylwetki Psa składają się niezliczone bezludne wysepki, w większości mikroskopijne, jak okruchy chleba rozrzucone na obrusie po posiłku. Natomiast ta, którą za chwilę odkryjemy, pulsuje biciem serc zamieszkujących ją ludzi. Niczym fragment świata, który spadł w błękit morza. Zapewne na początku, w czasach Fenicjan – potomków piratów i złodziei, którzy po dłuższym pływaniu po przybrzeżnych wodach tam lądowali, by w ukryciu przeliczyć łupy – była zaludniona przez rybaków.
Rosną tam winnice, gaje oliwne i sady kaparowe. Każda piędź uprawnej ziemi zaświadcza o zawziętości przodków, którzy cierpliwie ją wyszarpywali spod władzy wulkanu. Tutaj wszyscy są rolnikami lub rybakami. Innego wyboru nie ma. Młodzi ludzie często nie chcą być ani jednym, ani drugim. Wtedy wyjeżdżają. I nigdy już nie wracają. Tak jest i tak było zawsze.
Pies zionie nieludzkimi klimatami we wszystkich porach roku. Lato, które wysusza ludzi i miażdży ich upałem. Zima, która przenika do szpiku kości. Zacinające wiatry i lodowate deszcze. Miesiące trwania w dygocącym przygnębieniu. Zdjęcia stojących na wyspie domów obiegły cały świat, opublikowane w czasopismach. Architekci, etnolodzy, historycy, nie pytając mieszkańców o zdanie, postanowili, że domy należą do dziedzictwa ludzkości. Najpierw to ich mieszkańców rozbawiło, później zirytowało. Nie mogą swych domów ani zburzyć, ani przebudować.
Ci, którzy w nich nie mieszkają, zazdroszczą ich mieszkańcom. Głupcy. Zbudowane ze źle połączonych kamieni wulkanicznych przypominają chatki zamieszkane przez plemię krasnoludów. Są surowe i niewygodne. Ciemne i chropowate. Człowiek się w nich dusi albo zamarza. Otaczają mieszkańców i ich gnębią. W końcu oni sami upodobnili się do swych domów.
Na wyspie produkuje się ciężkie czerwone wino powstałe ze szczepu muroula, który rośnie tylko tutaj. Jego owoce przypominają oczy sroki: są małe, czarne, błyszczące, pozbawione nalotu. Po wrześniowym winobraniu grona układa się na murkach wokół winnic i sadów kaparowych, przykrywając je cienkimi siatkami dla ochrony przed ptactwem. Przez dwa tygodnie owoce schną, po czym są wyciskane, a sok zostaje przeniesiony do długich, wąskich piwnic wydrążonych w zboczach Brau, gdzie w półmroku fermentuje.
W chwili butelkowania wino ma barwę byczej krwi. Nie przepuszcza światła. Jest dzieckiem mroku i wnętrza ziemi. Winem bogów. Gdy umoczyć w nim wargi, do ust i gardła spływa smak słońca i miodu, czuje się bezdenną przepaść drugiej strony świata. Pijący je starcy mawiali, że ssą jednocześnie pierś Afrodyty i Hadesa.

II

Wszystko zaczęło się we wrześniowy poniedziałkowy poranek na plaży. Nazywamy to miejsce plażą z braku lepszego słowa, choć rafa i prądy nie pozwalają się tam kąpać. Ani położyć w słońcu, jej powierzchnia jest bowiem pokryta ostrymi i kaleczącymi odłamkami wulkanicznymi.
Starucha spacerowała po plaży codziennie. Kiedyś pracowała na wyspie jako nauczycielka. Wszyscy mieszkańcy byli swego czasu jej uczniami. Znała wszystkie rodziny. Tutaj się urodziła i tutaj umrze. Nikt nigdy nie widział na jej twarzy uśmiechu. Nikt nie wiedział, ile ma lat. Zapewne zbliżała się do osiemdziesiątki. Pięć lat wcześniej z żalem musiała porzucić szkołę. Codziennie o świcie spacerowała po plaży z kundlem o melancholijnych oczach, który niczego tak nie lubił, jak uganiać się za mewami.
Na plażę zawsze przychodziła sama. Za nic w świecie i niezależnie od pogody nie zrezygnowałaby z marszu wzdłuż brzegu morza, po tym opustoszałym spłachetku ziemi, jakby wyrwanym z któregoś z północnych krajów, z Islandii lub Skandynawii, i rzuconym właśnie tutaj, by zadawać duszy ból.
Tamtego dnia pies jak zwykle biegał wokół niej. Podskakiwał, próbując dosięgnąć kpiących sobie z niego ptaków. Siąpił zimny kapuśniaczek, z morza nadciągały krótkie, gwałtowne, niedobre fale, które rozbijały się o plażę i spływały po niej brudną pianą.
Nagle pies przystanął, zaszczekał i ruszył szaleńczo przed siebie. Pięćdziesiąt metrów dalej zatrzymał się przy trzech podłużnych kształtach, które fala wyrzuciła na brzeg, ale jeszcze nimi kołysała, jakby nie mogła się z nimi rozstać. Pies obwąchał je, odwrócił łeb w stronę Staruchy i zaniósł się długim, żałosnym skowytem.
W tej samej chwili dwóch mężczyzn również dostrzegło leżące na plaży kształty. Jednym z nich był Ameryk, kawaler zajmujący się trochę uprawą winorośli, a trochę majsterkowaniem, czasami przychodzący poszperać wśród naniesionych przez prąd odpadów: baniek, które wypadły za burtę, zgubionych desek, sieci, lin, unoszących się na wodzie kawałków drewna. Z daleka dostrzegł leżące na plaży dziwaczne kształty. Wysiadł z bryczki i poklepał osiołka po boku, każąc mu stać na drodze i nigdzie się nie ruszać. Drugi to Łucznik: choć niezbyt rozgarnięty, był jednym z najlepszych na wyspie poławiaczy włóczników, znakomicie znał obyczaje i miejsca schronienia wielkich ryb mieczy, ich nastroje i cykle życia, potrafił odgadnąć ich trasy i podstępy.
Tego dnia łodzie nie wypłynęły w morze. Pogoda była parszywa. Łucznik pracował na zlecenie Mera, będącego zarazem najbogatszym szyprem na wyspie, posiadającego trzy kutry oraz chłodnie, w których mógł przechowywać ryby złowione przez siebie i przez dziesięciu innych szyprów, zbyt biednych na takie luksusy.
Dwa dni wcześniej, kiedy wszyscy wypłynęli w morze, podmuch wiatru porwał trzy boje z przywiązanymi do nich pułapkami na langusty, które Łucznik na własną rękę umieścił daleko od brzegu, za zgodą Mera wypożyczywszy kuter na całą dobę.
Tego poniedziałkowego poranka przyszedł na plażę, by sprawdzić, czy prąd nie wyrzucił ich na brzeg. Zaalarmowało go przeciągłe wycie psa. Maszerował z dala od Staruchy, która nie słyszała jego kroków. Nagle zobaczył, że Starucha przyspiesza, potyka się na kamieniach i omal nie przewraca. Poczuł, że dzieje się coś dziwnego. Ujrzał Ameryka, który właśnie wysiadł z bryczki i też ruszył w kierunku psa.
Cała trójka – Starucha, Łucznik i Ameryk – w tej samej chwili znalazła się obok leżących przy brzegu, lekko poruszanych falą kształtów. Pies podniósł wzrok na swoją panią, cichutko zaskowyczał i zaczął obwąchiwać to, co fala wyniosła na brzeg: ciała trzech czarnoskórych w T-shirtach i dżinsach, bez butów, leżące twarzą do ziemi i wyglądające, jakby topielcy byli pogrążeni we śnie.
Starucha odezwała się pierwsza:
– Na co czekacie? Wyciągnijcie ich!
Mężczyźni spojrzeli po sobie i zabrali się do wykonywania jej rozkazu. Przez chwilę się wahali, nie bardzo wiedząc, jak podnieść zwłoki. W końcu wzięli je pod pachy i idąc tyłem, wyciągnęli na brzeg, gdzie ułożyli jedne obok drugich na ciemnych kamykach.
– Nie możecie ich tak zostawić! Obróćcie ich.
Znowu się zawahali, aż wreszcie przekręcili ciała na bok. Ukazały się twarze topielców.
Żaden nie miał nawet dwudziestu lat. Ich powieki były opuszczone. Wyglądali na pogrążonych w głębokim śnie, który wykrzywił im usta i pokrył skórę rozległymi sinymi plackami, przez co ich fizjonomie przypominały niemy wyrzut sumienia.
Starucha, Ameryk i Łucznik równocześnie się przeżegnali. Pies zaszczekał. Trzy razy. Ponownie rozległ się głos Staruchy:
– Ameryk, czy masz na bryczce jakąś płachtę?
Ameryk skinął głową i ruszył w kierunku pojazdu.
– Łucznik, idź powiadomić Mera. Z nikim innym nie rozmawiaj. Przyprowadź go tu. I pospiesz się.
Łucznik nie dyskutował i od razu ruszył biegiem. Śmierć zawsze budziła w nim lęk. W nocy słyszano huk morskich fal po uderzeniu huraganu, który natarł na wyspę i dał się odczuć nawet w domach, wdmuchując swój słony oddech pod drzwi, w szpary między źle fugowanymi kamieniami, do kominów. Przez całą noc wszyscy kiepsko spali, kręcili się w łóżkach, wstawali do łazienki lub po szklankę wody.
Starucha pozostała wraz z psem w pobliżu zwłok. Wszystko to przypominało obraz w muzeum i było wymowne, choć nie wiadomo, co z tego widoku miałoby wynikać: morze po horyzont, ciała trzech młodych czarnoskórych mężczyzn, stojąca obok nich stara kobieta z psem. Było oczywiste, że ta scena coś oznacza, ale nie sposób było odgadnąć co.
Ameryk powrócił z niebieską płachtą.
– Przykryj ich – rozkazała Starucha.
Ciała znikły pod plastikowym całunem. Na krawędziach płachty Ameryk ułożył duże kamienie, żeby wiatr jej nie zerwał, lecz podmuchy i tak próbowały się pod nią wedrzeć i wydąć ją od spodu, a płachta wydawała przenikliwy, szeleszczący odgłos cyrkowego namiotu.
– Skąd oni się tu wzięli, proszę pani?
Choć Ameryk miał już czterdzieści lat, jego palce były grube, a twarz poorana jak zaschnięty kawałek mydła, nagle poczuł iście dziecięcy niepokój. Jego głos zabrzmiał jak głos małego chłopca. Zapalił papierosa.
– A twoim zdaniem? – zapytała Starucha ostrym tonem.
Ameryk wzruszył ramionami i zaciągnął się dymem w oczekiwaniu, aż ktoś inny wypowie tę prawdę, której sam nie ośmielał się sformułować. Wobec milczenia Staruchy zapytał wreszcie szeptem, wskazując brodą na odległy blady horyzont w kierunku południowym, a w jego głosie słychać było wahanie ucznia niepewnego własnej odpowiedzi:
– Stamtąd…?
– Oczywiście, że stamtąd! Przecież nie spadli z nieba! Nigdy nie byłeś zbytnio rozgarnięty, ale chyba czasami oglądasz telewizję?

III

Łucznik nie ociągał się z powrotem. Niecałe pół godziny później wyłonił się zza wysokiej skały na końcu plaży, zasłaniającej ją przed miastem i portem. Za nim szedł Mer. Z tyłu pojawiła się jeszcze jedna sylwetka, niska i otyła: był to Doktor.
Na jego widok Starucha zmełła w ustach przekleństwo. Pies powitał nowo przybyłych żebraniem o pieszczoty, których się jednak nie doczekał.
– Co to za tajemnice? Ten kretyn nie chciał nic powiedzieć!
Łucznik spuścił głowę. Mer wyglądał na zdenerwowanego. Był chudy jak patyk, twarz miał suchą i żółtawą, włosy szpakowate. Miał sześćdziesiąt lat. Podobnie jak Doktor, z którym zresztą znali się od dziecka, ale ten kształtem i rozmiarami przypominał beczkę. Był łysy i czerwony na twarzy. Górną wargę przykrywały mu gęste wąsy, które farbował na czarno. Z trudem łapał oddech. Miał na sobie lniany garnitur, niegdyś elegancki, obecnie pokryty plamami i w wielu miejscach dziurawy. Mer był ubrany w rybackie spodnie na szelkach.
– Mówiłam Łucznikowi, żeby tylko ciebie przyprowadził.
– Pracowaliśmy z Doktorem nad tym cholernym projektem kompleksu termalnego. Dowiemy się wreszcie, o co chodzi?
– Pokaż im.
Ameryk zrozumiał. Pochylił się i odsunął trzy z kamieni przytrzymujących płachtę. Wiatr wślizgnął się pod nią i wydął ją jak brzuch ciężarnej kobiety. W tej samej chwili z nieba spadły dwie ogromne rybitwy. Przefrunęły tuż nad głowami mężczyzn, którzy odruchowo się skulili, po czym wzleciały do góry i znikły w chmurach.
Na widok ciał Doktor spoważniał i jego zdawkowy uśmiech na krótką chwilę zgasł. Mer zaklął w starym dialekcie, w którym arabskie słowa od ponad tysiąca lat krzyżowały się z hiszpańskimi i greckimi. Na jego czole pojawiły się zmarszczki wskazujące, że Mer zdaje sobie sprawę z kłopotów, jakie mogą z tej sprawy wyniknąć, a ich powaga w pełni do niego dociera.
Najdziwniej, by nie powiedzieć najbardziej surrealistycznie, zabrzmiał głos, który nie należał do żadnego z obecnych; na ten dźwięk wszyscy się wzdrygnęli, jakby nagle wśród nich ukazał się sam diabeł.
W zamieszaniu, jakie ogarnęło ich myśli, w stopniowym uświadamianiu sobie, że to, co mają przed oczami, nie jest żadnym koszmarem, sceną z filmu czy dziennika telewizyjnego ani stroną z powieści kryminalnej, lecz elementem rzeczywistości owego wilgotnego wrześniowego poranka, nie usłyszeli kroków tego, który się do nich zbliżył i przebił ciszę jak wrzód, trzykrotnie powtarzając „Mój Boże” cichym, przerażonym głosem, od którego wszystkich przeszły ciarki. Nowo przybyły wzbudził w nich natychmiast złość, nikt bowiem nie lubi zostać złapany na słabości i strachu.
Tym, który tak pojękiwał, był Nauczyciel. To on przejął szkołę po odejściu Staruchy. Nie pochodził z wyspy. Był więc obcy. Starucha nie lubiła go, ale ona Ameryk zrozumiał. Pochylił się i odsunął trzy z kamieni przytrzymujących płachtę. Wiatr wślizgnął się pod nią i wydął ją jak brzuch ciężarnej kobiety. W tej samej chwili z nieba spadły dwie ogromne rybitwy. Przefrunęły tuż nad głowami mężczyzn, którzy odruchowo się skulili, po czym wzleciały do góry i znikły w chmurach.
Na widok ciał Doktor spoważniał i jego zdawkowy uśmiech na krótką chwilę zgasł. Mer zaklął w starym dialekcie, w którym arabskie słowa od ponad tysiąca lat krzyżowały się z hiszpańskimi i greckimi. Na jego czole pojawiły się zmarszczki wskazujące, że Mer zdaje sobie sprawę z kłopotów, jakie mogą z tej sprawy wyniknąć, a ich powaga w pełni do niego dociera.
Najdziwniej, by nie powiedzieć najbardziej surrealistycznie, zabrzmiał głos, który nie należał do żadnego z obecnych; na ten dźwięk wszyscy się wzdrygnęli, jakby nagle wśród nich ukazał się sam diabeł.
W zamieszaniu, jakie ogarnęło ich myśli, w stopniowym uświadamianiu sobie, że to, co mają przed oczami, nie jest żadnym koszmarem, sceną z filmu czy dziennika telewizyjnego ani stroną z powieści kryminalnej, lecz elementem rzeczywistości owego wilgotnego wrześniowego poranka, nie usłyszeli kroków tego, który się do nich zbliżył i przebił ciszę jak wrzód, trzykrotnie powtarzając „Mój Boże” cichym, przerażonym głosem, od którego wszystkich przeszły ciarki. Nowo przybyły wzbudził w nich natychmiast złość, nikt bowiem nie lubi zostać złapany na słabości i strachu.
Tym, który tak pojękiwał, był Nauczyciel. To on przejął szkołę po odejściu Staruchy. Nie pochodził z wyspy. Był więc obcy. Starucha nie lubiła go, ale ona właściwie nie lubiła nikogo. Oczywiście, nadeszła w końcu pora, żeby przekazać pałeczkę, lecz tego właśnie człowieka uważała za złodzieja. Ukradł jej pracę. Ukradł jej uczniów. Ukradł jej szkołę. Nienawidziła go.
Miał żonę, podobno pielęgniarkę, która początkowo szukała pracy, lecz nikt niczego jej nie proponował. Później próbowała otworzyć gabinet pielęgniarski w szkolnej przybudówce. Ludzie z wyspy leczyli się jednak sami, a w poważniejszych przypadkach szli do Doktora. W końcu została w domu. Nic nie robiła, czuła jedynie, jak czas jej się nieznośnie dłuży. Wyspa stała się jej nudną codziennością.
Szeptano, że więdnie niczym zapomniana w kącie parapetu, niemal nigdy niepodlewana roślina. Nauczyciel i jego żona mieli dwie córki bliźniaczki. Wesołe i beztroskie jak ptaszki. Dziesięciolatki, które nigdy się nie rozstawały i bawiły się tylko ze sobą.
Tego poranka Nauczyciel miał na sobie zielone szorty, białą obcisłą koszulkę reklamową jednego z operatorów telefonicznych, tenisówki. Łydki i uda golił jak zawodowi sportowcy. Jego skóra przypominała skórę kobiety. Co rano długo biegał, po czym brał prysznic i szedł do pracy. Teraz stał i wpatrywał się w trzy trupy, natomiast pozostali obrócili wzrok na niego.
– Co pan tu robi? – zapytał Mer.
– Wyszedłem pobiegać. Zobaczyłem bryczkę i osiołka. Potem was wszystkich w oddali. I na koniec płachtę. Pomyślałem więc…
– Co takiego pan pomyślał? – Starucha odezwała się tonem równie ostrym jak Mer.
– Że to wszystko jest nienormalne! Że stało się coś dziwnego. Rozpoznałem Doktora, potem Mera… I… Mój Boże!
Nie ukrywał, że jest wstrząśnięty – w przeciwieństwie do pozostałych, którzy byli w podobnym stanie, ale prędzej by się dali zabić, niż to po sobie pokazali. Mimo potężnej budowy i siły, jaką emanowało jego umięśnione ciało trzydziestolatka, sprawiał w tej chwili wrażenie niesłychanie kruchego. Nie potrafił zakręcić kurka płynącej mu z ust litanii, w której imię boskie ciurkało niczym strumyczek wody.
Starucha zrobiła to za niego.
– Boga proszę w to nie mieszać.
Nauczyciel zamilkł. Zapadła cisza.

 
Wesprzyj nas