Wielki finał bestsellerowej serii „Ukryta sieć”. Jakub Szamałek po raz kolejny otwiera czytelnikom oczy na brutalną prawdę.


Gdziekolwiek spojrzyszJesień 2020 roku. Dochodzi do katastrofalnego wycieku na terenie kopalni miedzi. W ręce analityków złośliwego oprogramowania trafia tajemniczy wirus.

Julita Wójcicka odkrywa, że złoczyńcy, których śledzi od dwóch lat, zainteresowali się nagle… zbiorami bibliotecznymi. Wszystkie te wątki zazębiają się ze sobą, a mianownikiem, który je łączy, jest sztuczna inteligencja…

***

Trzecia, ostatnia, część przygód Julity Wójcickiej pokazuje, że cyberataki i bezpieczeństwo w sieci to coś więcej niż strata konta w portalu społecznościowym. Kradzież tożsamości, szpiegowanie, przejęcie kryptowaluty – potrafią zniszczyć życie. I to dosłownie. Niezbędna lektura w tych czasach.
Sylwia Chutnik

Godne zwieńczenie fantastycznej trylogii. Szamałek jest mistrzem inteligentnego thrillera mocno osadzonego w szaleńczo zmieniającym się świecie technologii, mediów i polityki. Tym, co dopiero zaczynają przygodę z «Ukrytą siecią», szczerze zazdroszczę. No i Julita Wójcicka – moja ulubiona bohaterka powieści sensacyjnych!
Marcin Meller

«Gdziekolwiek spojrzysz» to najbardziej przeze mnie oczekiwana premiera tej jesieni. Poprzednie części cyklu wywindowały moje wymagania w kosmos. Książka sprostała im w stu procentach. I gdybym mogła mieć jedno życzenie, chciałabym, żeby ci bohaterowie jeszcze do nas powrócili.
Agnieszka Kalus

Jakub Szamałek po raz kolejny otwiera czytelnikom oczy na brutalną prawdę. Pod postacią sensacyjnej intrygi ukazuje wstrząsającą rzeczywistość, która dotyka każdego z nas. Fascynująca i niepokojąca lektura, która długo nie pozwoli o sobie zapomnieć.
Agata Widziszewska

Jestem już pewna, że Jakub Szamałek nigdy mnie nie rozczaruje. «Gdziekolwiek spojrzysz» to następnie doskonale skonstruowana historia. Kolejna, która poza ogromną dawką kryminalnej rozrywki funduje czytelnikowi przyprawiający o gęsią skórkę materiał do przemyśleń. Jak łatwo zatracić się w cyberprzestrzeni i zapomnieć o zagrożeniach czyhających na nas ze strony nieustannie rozwijającej się technologii?
Miłka Awgul

Myślisz, że wszystkie twoje sekrety są bezpieczne? Wydaje ci się, że nikt nie może mieć wglądu w twoje prywatne życie? Po tej książce zmienisz zdanie. «Gdziekolwiek spojrzysz» mogłoby stanąć na półce oznaczonej science fiction, gdyby nie to, że opisane technologie są tak blisko.
Natalia Rusek

Jakub Szamałek napisał książkę, od której trudno się oderwać. Niebanalny temat, powieść mocna i współczesna. Wciągająca i trzymająca w napięciu do ostatnich stron. Świetna kontynuacja poprzednich tomów.
Aleksandra Kaźmierczak

Jakub Szamałek
Gdziekolwiek spojrzysz
Ukryta sieć. Tom 3
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 14 października 2020
 
 

Gdziekolwiek spojrzysz


Przedsłowie
W momencie złożenia tekstu do redakcji ta książka zawierała śladowe ilości science fiction. W momencie druku – już nie.

= 1 =
Październik 2020

Pies zaskamlał błagalnie. Janusz Murawiec wyburczał w odpowiedzi coś niezrozumiałego i przewrócił się na drugi bok. Naciągnął kołdrę na głowę, zacisnął mocno powieki. Udawał, że nie widzi psa. Czasem to działało. Czasem Bubel dawał mu wtedy spokój i zajmował się czymś innym. Kładł się na kanapie na przykład. Albo szedł gryźć buty.
Nie tym razem. Znów pisk. To żałosne ę, ęę, ęęę, którego nie sposób było zignorować.
– Dobrze, już dobrze – wymamrotał, unosząc się na łokciu. Otworzył zlepione snem powieki. Było jeszcze ciemno. – Wstaję, no widzisz przecież, że wstaję.
Pies zaszczekał, zaczął biegać w kółko. Rozmyta ruda plama. Nabrała ostrości, kiedy Janusz założył okulary. Wielkie ciemne oczy. Spieniona ślina kapiąca z pyska. Poszarpane ucho, pamiątka po spotkaniu ze skundlonym rottweilerem jakiegoś grzybiarza. Bubel chciał polizać Janusza po twarzy, ale ten się odsunął, odwrócił głowę. Kiedyś mu to nawet nie przeszkadzało, to jego lizanie. Aż któregoś razu zobaczył, jak Bubel żre własne gówno, no i wtedy się zaczęło.
Janusz zdjął piżamę, naciągnął dresy, koszulkę i gruby wełniany sweter. Potem założył zegarek. Piąta czterdzieści siedem. Rano. Boże, westchnął, żeby ten pies w końcu zdechł. Żeby tak wziął dostał raka, jak ten dalmatyńczyk Matusiaków, Ringo czy inny Bingo, albo no, żeby go samochód potrącił. Wzięłoby się go do weterynarza, uśpiło i wreszcie byłby spokój. Wreszcie by się wyspał.
Ę, ęę, ęęę. Ę, ęę, ęęę. Bubel był już w przedpokoju, już drapał w drzwi. Janusz zapiął mu smycz – nie było to łatwe, kundla tak nosiło z tej jego kretyńskiej radości, że nie mógł usiedzieć w miejscu – i wyszli na dwór. Było zimno. Z kominów pogrążonych w ciemności domów bił węglowy swąd.
Oczywiście Janusz nie miał zamiaru wywozić Bubla do lasu albo wyrzucić go z pędzącego auta. Nie był przecież potworem. Po prostu miał go dosyć. Tych porannych pobudek, dołków wykopywanych w ogrodzie, wreszcie podejmowanych regularnie prób kopulacji z jego łydką. Nigdy nie chciał psa, ale córki wierciły mu dziurę w brzuchu tak długo, aż uległ. Tatusiu, tatusiu, prosimy. Gdzieś w rodzinnym archiwum miał jeszcze te ich laurki, koślawe ludziki z koślawym psem obrysowanym koślawym serduszkiem, niby-prezenty, tak naprawdę błagalne supliki. To było dziesięć lat temu. Sporo się w tym czasie zmieniło. Starsza z córek, Laura, wyjechała do Niemiec, młodsza, Helenka, studiowała we Wrocławiu. A ich matka, Bożena, leżała w hospicjum w Lubinie; terminalne stadium raka. Jeździł do niej co drugi dzień, patrzyli sobie w oczy, razem płakali, ot, tyle im zostało. Poza tym był sam. Jeśli nie liczyć głupiego starego psa z chorym pęcherzem.
– Zostaw, Bubel – warknął, szarpiąc za smycz, bo Bubel oczywiście już wywąchał w krzakach jakiś śmieć, coś, co można by było pożreć, następnie wyrzygać na dywan, a potem się w tym wszystkim wytarzać. Janusz pociągnął psa w przeciwnym kierunku, do lasu. Minuta, dwie i domy mieli już za sobą, szli polną drogą. Ruda była małą wsią: ale bogatą. Mieli tu kryty basen, halę sportową, lśniący nowością dom kultury. Rekompensata za niebezpieczne warunki. Za wiszącą nad nimi groźbę.
Doszli do drzew. Bubel kręcił się chwilę, wreszcie znalazł właściwe miejsce, kępę zwiędłej trawy, po czym zgarbił się i wytrzeszczył oczy. Janusz odwrócił wzrok w drugą stronę, ku Żelaznej Górze. Świtało, słońce wydobyło z ciemności ogromne, czternastometrowe wały, które ciągnęły się wzdłuż horyzontu. Wyższe od domów, od drzew. Mimo że Janusz mieszkał w Rudej już dwadzieścia lat, wciąż nie przyzwyczaił się do tego widoku, nadal robił on na nim wrażenie. Potężne wały wyglądały jak pozostałości po jakiejś dawno wymarłej cywilizacji. Skryte pod ziemią mury pradawnego miasta, powiedzmy. Albo ruiny zigguratu, na którym dawno temu odprawiano jakieś krwawe pogańskie rytuały.
Prawda była oczywiście bardziej przyziemna. Żelazna Góra była swojego rodzaju śmietnikiem. Wały otaczały ogromny zbiornik wypełniony ściekami, pompowanymi tu przez położoną nieopodal kopalnię Polskiego Konglomeratu Miedziowego. „Płyny poflotacyjne”, tak to się chyba nazywało, czyli wymieszana z chemikaliami woda, potrzebna, by wypłukać z rudy cenne minerały. Kilkaset milionów metrów sześciennych toksycznych ścieków, rozlanych na powierzchni ponad tysiąca hektarów, spiętrzonych wysoko ponad trzema wsiami: Rudą, Lipkowem i Miłą. Jedyna w Polsce zbudowana ręką człowieka struktura, którą widać było z kosmosu. Zbiornik na ścieki.
Janusz usłyszał drapanie, Bubel skończył swoje. Znaczy na razie. Bo wiadomo, nie może przecież załatwić wszystkiego naraz, to by było wbrew złotej zasadzie psiego savoir-vivre’u, który wymagał zostawienia biletu wizytowego w kilku różnych miejscach. Przejdziemy się jeszcze kawałek, pomyślał mężczyzna, do martwego dębu albo najdalej do mrowiska. A potem do domu. Do łóżka.
Janusz pociągnął za smycz – i prawie się przewrócił. Bubel zapierał się nogami w rozmiękłej ziemi. Nie chciał iść dalej. Opuścił łeb, podkulił ogon. I znów zaczął skamleć. Ę, ęę, ęęę.
– No chodź, głupi – syknął Janusz. Nie podziałało, pies wciąż tkwił w miejscu. Musiał się czegoś przestraszyć, drżał na całym ciele. Skaranie boskie, pomyślał Janusz. A potem coś usłyszał. Coś, co sprawiło, że wyprostował się jak struna, że uleciały z niego resztki snu. Huk. Potężny huk, który czuło się całym ciałem jak dreszcz.
Janusz odwrócił się – i zastygł, przerażony. Wał się osuwał. W dół stromego zbocza ruszyła lawina piachu i żwiru. Powietrze wypełnił pył, zaraz potem rzygnęło brudną, spienioną wodą. Widział, jak rwący potok łamie drzewa z trzaskiem wpół, jak przewraca słupy wysokiego napięcia, porywa ze sobą głazy. Była to zresztą ostatnia rzecz, jaką Janusz Murawiec kiedykolwiek zobaczył.
Może zapalę świece? Nie, pomyślała Julita Wójcicka, świece to by była przesada. Ale górne światło można by zgasić, a zostawić włączoną lampę stojącą w rogu, to będzie tak bardziej intymnie. A jak nakryć do stołu? Obrus byłby zbyt odświętny, heloł, to nie dziewiętnasty wiek, ale wyblakłe gumowe podkładki w esy-floresy, których używała na co dzień, wysłałyby z kolei sygnał, że jej nie zależy; też niedobrze. Więc może goły blat, ale za to z jakimiś ładnymi serwetkami, na przykład tymi z grubego papieru, ze złoceniami? Tak, tak zróbmy, uznała. A muzyka? No, coś trzeba puścić, żeby cisza nie dzwoniła w uszach. Bo wiedziała, że będzie cisza, krępująca i niewygodna. W końcu przychodził do niej Janek Tran. I mieli nie rozmawiać o pracy.
Wróciła do kuchni, zamieszała sos z dyni, żeby nie przywarł do patelni, wsypała sól do gotującej się wody, po czym wyciągnęła paczkę spaghetti z szuflady. Próbowała ją otworzyć, ale nie było łatwo – miała wilgotne ręce, palce ślizgały się po plastiku. Kiedy wreszcie ją rozdarła, makaron rozsypał się z grzechotem po podłodze. Zaklęła, pozbierała kluski – z wyjątkiem jednej, której nie zauważyła i rozdeptała na drobne kawałki – po czym zastygła nad garnkiem, niepewna, czy posoliła już wodę, czy nie? Postanowiła sprawdzić, więc nabrała odrobinę wody na łyżkę i poparzyła sobie nią podniebienie. Krótko mówiąc, Julita Wójcicka była zestresowana. Bardzo.
Relacja, która łączyła ją z Jankiem, była skomplikowana. Był jej przewodnikiem po świecie nowych technologii. Był też gburem, który nie używał takich słów jak „dziękuję” czy „proszę”. Nie wahał się jej okłamać, kiedy było mu to po drodze. Ale też nie wahał się ryzykować własne życie, żeby stanąć w jej obronie. Czasami miała ochotę wydrapać mu oczy. Czasami miała ochotę zedrzeć z niego koszulę. I co ciekawe: nie były to uczucia wzajemnie się wykluczające.
A więc skomplikowana relacja. Spotykali się właśnie po to, żeby ją uprościć. Mieli sprawdzić, czy potrafią rozmawiać o czymkolwiek innym niż jej śledztwo, niż forum Plac Zabaw, człowiek ukrywający się pod pseudonimem X1, partia Polska Jutro. Czy iskrzy między nim też wówczas, kiedy nie są pijani adrenaliną. Czy potrafią wyjść poza wzajemne docinki i złośliwości – czy nie. W jedną albo w drugą. Wóz albo przewóz.
Julita odcedziła makaron i zostawiła go pod przykrywką, żeby nie wystygł, zmniejszyła ogień pod sosem do minimum. Potem zdjęła fartuch i poszła do sypialni; zbliżała się dwudziesta, czas się przebrać. Ciuchy przygotowała już wcześniej: czarne dżinsy, szary golf, do tego srebrny łańcuszek z zawieszką w kształcie liścia. A na nogi? Na pewno nie kapcie, szpilki też nie, bo będzie od niego wtedy wyższa o pół głowy, zresztą bez przesady z tym strojeniem się. W końcu zdecydowała się na baleriny. Obejrzała się w lustrze, odgarnęła kosmyk włosów za ucho, podciągnęła opadające spodnie. Schudła pięć kilo. Ze stresu. Ostatnie miesiące były trudne, jeszcze się nie pozbierała. Nie była pewna, czy w ogóle się pozbiera. Czy kiedyś jeszcze będzie mogła wyjść na ulicę i nie oglądać się za siebie? Czy kiedyś przestanie reagować paniką na każdy głośniejszy dźwięk, zaufa nieznajomemu, zaśnie bez proszków?
Zadzwonił domofon. Od razu poczuła, jak krew uderza jej do głowy, jak płoną policzki. Poczuła impuls, żeby pobiec, jak najszybciej odebrać, ale go zwalczyła. Spokojnie, głupia, opieprzyła się w myślach, przecież Janek może chwilę poczekać. Podeszła spokojnie do domofonu, potwierdziła, że to rzeczywiście on, chwilę później po klatce niosły się już kroki. Co teraz? Jeśli będzie po prostu stać przy drzwiach, pomyśli, że wygląda go jak kania dżdżu. Niedobrze, wyjdzie na desperatkę. To może pójść do kuchni, że niby coś tam jeszcze kończy, i przyjść dopiero, jak wejdzie, ze ściereczką w ręku, na luzie? Tak, może tak lepiej, uznała. I wtedy, właśnie kiedy się odwracała, zadzwonił dzwonek do drzwi. Julita wyjrzała jeszcze na klatkę przez wizjer; życie zdążyło ją już nauczyć, że lepiej dmuchać na zimne. Janek miał na sobie granatową marynarkę, trochę przyciasną w ramionach. W ręku trzymał wino. Wpuściła go do środka.
– Hej – przywitała go. – Jak punktualnie.
– A to źle?
– Nie, nie, tak tylko… – Urwała, zmieszana. – No, wejdź.
Wszedł. On chciał jej podać rękę, ona pocałować go w policzek, prawie się zderzyli czołami. Świetnie, pomyślała Julita, no po prostu komedia pomyłek. Dał jej wino. Na etykiecie widniało logo sklepu. A obok niego przylepiona była naklejka, SUPER OFERTA. Zrobiło jej się trochę przykro.
– Ho, ho, niezły rocznik – powiedziała. W zamierzeniu miał to być żarcik. Zabrzmiało jak docinek.
– Wino to wino. – Janek wzruszył ramionami, chyba urażony.
– Powiedziałbyś to Francuzom…
– Co? Jakim znowu Francuzom?
– Wiesz, znaczy, że… – Urwała. Bez sensu. – Nieważne. To czego się napijesz?
– No… – Uniósł brew, jakby zadała mu podchwytliwe pytanie. – Wina?
– Aha. Dobra, to już otwieram.
Słodki Jezu, myślała, szukając nerwowo korkociągu, co za katastrofa. Okej, Janek nigdy nie był specjalnie elokwentny, nie oczekiwała, że od wejścia oczaruje ją gładką gadką, ale nie spodziewała się też, że będzie aż tak źle. A przecież wtedy, w kawiarni, tydzień temu, rozmawiało im się już całkiem nieźle, nawet trochę żartowali, nawet powiedział jej coś miłego. No, ale to nie była randka. Randki mają wszak swoją specyfikę, zwłaszcza te pierwsze. Mianowicie zwykle są tragiczne. Julita wyciągnęła korek, uniosła butelkę pod nos – i skrzywiła się. Wino to wino, zgoda. Ale to był raczej ocet.
Janek siedział przy stole. Nałożył już sobie sałatki, którą zrobiła: kulki mozzarelli, rukola, pestki słonecznika, ocet balsamiczny i oliwa. Szybkie, proste, a jednak takie trochę ę-ą i na dodatek każdemu smakuje. No, prawie każdemu, bo Janek odgarniał właśnie rukolę na bok z taką miną, jakby wyciągał włosy z zupy. Podała kieliszki. Nie doczekała się podziękowania.
– Jakieś postępy? – spytał Janek, nie odrywając wzroku od talerza.
– W sensie?
– No, z Xtraterrestria1. X1.
– Mieliśmy nie rozmawiać o pracy – przypomniała.
– A… – Janek wsadził do buzi kulkę mozzarelli. – Racja.
Julita zdusiła wzbierające w piersiach westchnięcie i sięgnęła po pieczywo. Skubała skórkę od chleba w oczekiwaniu na inne pytanie. Nie padało. Było tak cicho, że słyszała, jak woda skapuje z durszlaka schnącego na ociekaczu. Muzyka. Zapomniała w końcu puścić muzykę.
– To czego posłuchamy? – spytała.
– Może być cokolwiek.
Julita przewróciła oczami. Ja pierdolę, pomyślała. Orka na ugorze.
– To może Maryla Rodowicz? – spytała lukrowanym głosikiem.
– Co?
– Kolorowe jarmarki, ram pam pam pam – Julita śpiewała i pstrykała rytmicznie palcami – blaszane zegarki, ram pam pam pam, koguciki na druciku, ram pam pam pam…
– O co ci chodzi?
– O co mi chodzi? – Walnęła dłonią w blat, zagotowana. Nikt nie potrafił jej wyprowadzić z równowagi tak szybko jak on. – To miała być randka. Byłeś kiedyś na jakiejś randce?
– Zdarzało się.
– No i? Na co zarywałeś laski? Układałeś im origami z serwetek? Robiłeś słomką bąbelki w coli?
– Różnie.
– No to proszę, zrób coś. Bo jak na razie to przyniosłeś wino z dyskontu i gapisz się tępo w talerz.
Janek przewrócił teatralnie oczami, odchylił się w krześle.
– To jakie masz hobby? – spytał.
Nie do wiary, pomyślała. No nie do wiary.
– Jakie mam hobby? – syknęła wściekle. – Serio?
– No co? Mieliśmy nie rozmawiać o pracy.
– Więc pytasz mnie o hobby?
– A o co mam pytać? Jaką książkę byś wzięła na bezludną wyspę?
Julita zacisnęła dłonie w pięści. Miała ochotę na niego nawrzeszczeć, wyszarpać za włosy, wywalić za drzwi. Zamiast tego wychyliła duszkiem kwaśne wino, otarła usta wierzchem dłoni i usiadła mu na kolanach.
Samochód się zatrzymał. Za przyciemnioną szybą limuzyny błyskały dziesiątki kogutów: policja, straż pożarna, karetki. Helena Niemczyk skrzywiła się. Migoczące światła potęgowały ból głowy, który i tak rozsadzał jej czaszkę. Jednak trzeba było wziąć dwa ibupromy, pomyślała, patrząc na swoje odbicie w szkle. Zmarszczki. Wory pod oczami. Centymetrowe odrosty.
– Jesteśmy na miejscu, pani dyrektor. – Kierowca odwrócił się w jej stronę.
– Wiem przecież – warknęła. – Otwórz mi drzwi.
Mężczyzna pomógł jej wysiąść, podał rękę, żeby się oparła. Myślała z początku, że przesadza, że to niepotrzebny przejaw sarmackiej szarmanckości – „rączki całuję, panie przodem, zdrowie naszych pięknych żon” – aż poczuła pod stopami grunt. Mimo że miała na sobie robocze kalosze z grubą traktorową podeszwą, ślizgała się na nich jak na łyżwach. Szła powoli, ze wzrokiem wbitym w błotnistą ziemię. Miała niebieskawy kolor, opalizowała lekko w słabym jesiennym słońcu. Kiedy się na nią nadepnęło, spod powierzchni wydobywała się z sykiem brudna piana. Nie wygląda to dobrze, pomyślała Helena. A cuchnie jeszcze gorzej. Stacją benzynową. Dentystą. Kretem.
Zatrzymali się przy szarpanej wiatrem biało-czerwonej taśmie. Dalej nie można już było iść. Dalej, do Rudej, wpuszczali już tylko strażaków z ratownictwa chemicznego w żółtych kombinezonach ochronnych. Niebieskawe błoto zalało ulice, przykryło samochody, sięgało do połowy parterowych okien. Wyżej ściany były pokryte ogromnymi kleksami, jakby komuś potłukł się słoik z tuszem. Słoik o pojemności kilkudziesięciu tysięcy litrów. Powiało od wsi. Powietrze gryzło w nos, szczypało oczy.
– Pani Heleno! – usłyszała. – Tutaj!
Poznawała ten głos. Należał do Adriana Bełżyńskiego, prezesa zarządu Polskiego Konglomeratu Miedziowego, jej bezpośredniego przełożonego. Stał kawałek dalej, przy kościele – tym kościele – obok komisarza Ryszarda Czaplińskiego z komendy w Lubinie, z którym kiedyś, dawno temu, blisko się przyjaźniła. Podeszła do nich już sama, bez pomocy kierowcy.
– Przybywa pani w samą porę – powiedział prezes Bełżyński. Nawet w kaloszach i gumowym płaszczu prezentował się dystyngowanie. Może był to efekt oprawek za kilka tysięcy. Albo opalenizny złapanej na Malediwach. – Pan kontynuuje, panie Ryszardzie.
– Może zacznę od początku, żeby Hela… – Policjant się zmieszał, uciekł wzrokiem w bok. – Znaczy dyrektor Niemczyk…
– Oczywiście. Jak pan woli.
– No więc. – Policjant odchrząknął. – Wiemy na razie tyle, że do wycieku doszło o szóstej zero trzy rano. Przerwany został wał na odcinku wschodnim… Jakieś czterysta metrów stąd, o tam, za domami… Całe szczęście fala poszła lasem, ale jak widać, Rudej całkiem nie ominęło… W sumie zalanych zostało czterdzieści budynków mieszkalnych i ponad sto zabudowań gospodarczych. Razem blisko pięćset hektarów, w tym sto pięćdziesiąt hektarów terenów rolnych… Największe straty będą w Mlekolu, tam błoto zalało obory, podobno wszystkie krowy trzeba będzie…
– Pan pozwoli, że krowami będziemy martwić się później. – Bełżyński wszedł mu w słowo. Był poirytowany. Nerwowy. – Proszę lepiej powiedzieć o ludziach. Są ofiary?
– Racja, racja. Śmiertelna tylko jedna, całe szczęście. Mamy już potwierdzoną tożsamość. Janusz Murawiec, lat pięćdziesiąt siedem, nauczyciel z technikum w Polkowicach. Był pod samym wałem, kiedy walnęło, no nie miał szans. Poszkodowanych jest oczywiście więcej… Mamy przypadki poparzeń chemicznych, kilka złamań, ponad trzydzieści osób jest w szpitalach… Ale nie ma przypadków zagrożenia życia, odpukać.
– A co on w ogóle tam robił, ten nieszczęsny Murawiec? – zdziwiła się Helena. – O takiej porze?
– Z psem wyszedł. Na taśmach z monitoringu było widać. Inaczej szybko byśmy go nie znaleźli… Facet leżał pod dwoma metrami mułu.
– Tylko jeden… – Bełżyński przeżegnał się, odetchnął z ulgą. I słusznie, pomyślała Helena. W 1967, kiedy do podobnej katastrofy doszło w Iwinach na Śląsku, ofiar było osiemnaście. – Bogu niech będą dzięki. Jak tu przyjechałem, jak to zobaczyłem… Myślałem, że będzie gorzej. Dużo gorzej.
– Prawda… Można mówić o cudzie. Gdyby wały pękły choćby parę metrów bliżej wsi, to… – Policjant urwał w pół zdania. – Strach w ogóle myśleć. Masakra.
Zapadła cisza. Helena przycisnęła palce do pulsujących skroni. Patrzyła na zniszczoną rodzinną wieś i nie czuła niczego. Ani współczucia, ani ulgi, ani stresu. Tylko ten ból, który ściskał jej głowę, z każdym uderzeniem serca coraz mocniej. Świat do niej nie docierał. Był jak film, który leci gdzieś w tle, na telewizorze, którego nikt nie ogląda, który gra tylko dlatego, że nikomu nie chce się szukać pilota, żeby go wyłączyć.
– Helena? – Bełżyński uniósł brew, nie wiadomo, zaniepokojony czy niezadowolony. – Wszystko w porządku?
– Tak, tak. – Opuściła dłoń, uniosła głowę. – To ten smród. Mdli mnie. Ryszard… Coś jeszcze było na tych taśmach? Ktoś się kręcił koło tych wałów? Coś majstrował?
– Nie, nic takiego nie zauważyliśmy – odpowiedział policjant, nie patrząc jej w oczy. – Tylko ten facet z psem. Wygląda mi to na awarię.
– Robiliśmy pełen przegląd instalacji hydraulicznych trzy miesiące temu. Wszystko było tip-top.
– Ja tylko mówię, że tak mi wygląda.
– To proszę tak nie mówić – powiedział Bełżyński. Spokojnie, ale powiało chłodem. – Zwłaszcza do mediów. Kiedy robicie konferencję prasową?
– O dwunastej.
– Dobrze. Ktoś z naszego pijaru się do was odezwie. Żeby przypadkiem nie było takich kwiatków w oświadczeniu.
Ryszard skinął głową, jakby przyjmował polecenie. Nic dziwnego. Bełżyński był tu bogiem. PKM, któremu szefował, był jedną z największych firm w Polsce. W tym powiecie, ba, w tym województwie, każdy był od niego zależny: albo sam pracował dla Konglomeratu, albo miał tam kogoś z rodziny. Tak jak komisarz Ryszard Czapliński, którego żona Irena zatrudniona była w dziale księgowości.
Policjant zrozumiał, że rozmowa dobiegła końca, więc ukłonił się i ruszył w stronę radiowozu z wyraźną ulgą; niebieskawe błoto mlaskało głośno pod jego butami. Bełżyński pocierał brodę, zamyślony, przejęty. Helena nie przerywała ciszy, czekała, aż pierwszy się odezwie. Oglądała zalany toksyczną breją kościół. Drewniany krzyż na dziedzińcu złamał się i zawisł na drutach wysokiego napięcia; wyglądał jak zapaśnik, oparty o liny ringu. Figurę Maryi, która stała przy wejściu, zakryło aż po szyję. Przez stłuczone okna widać było wywrócone do góry nogami ławy, potrzaskany na drzazgi konfesjonał, upstrzony niebieskimi plamami ołtarz. Helena stała przy nim wiele razy. To tu brała ślub ze Staszkiem. Tu chrzciła Janinkę. Tu odbyła się jej msza pogrzebowa.
– Będzie z tego chryja – powiedział w końcu Bełżyński.
– Przez tydzień. – Helena poprawiła płaszcz. – Potem sobie znajdą inny temat.
– Nie byłbym taki pewien. Wiesz, jaki teraz jest klimat, jacy są dziennikarze. Każdy pretekst jest dobry, żeby przypierdolić w rząd.
– Wypadek. Losowa rzecz.
– Wypadek… Dla nich nie ma czegoś takiego jak wypadek. Ty ich nie znasz, Helena, tych hien – jęknął Bełżyński. – Nie pamiętasz, co się działo, jak zeszły rok zamknęliśmy na minusie? Mało się nie zesrali ze szczęścia. A teraz będzie tylko gorzej, przecież na same odszkodowania pójdzie kilkaset baniek. Co w ogóle w tym jest? W tym syfie? – Mężczyzna trącił butem bryłkę błota. Jak większość prezesów, pod którymi pracowała, niewiele wiedział o górnictwie. Jak większość prezesów, pod którymi pracowała, był spadochroniarzem z Warszawy, który otrzymał tę posadę w nagrodę od kolegów z partii.
– Ksantogenian etylowy i i-butylowy – powiedziała bez zająknięcia. – No i jeszcze spieniacz, czyli mieszanka poliglikoli i eterów poliglikoli. Do tego dochodzą, rzecz jasna, cząsteczki metali wypłukanych z rudy, w tym metali ciężkich.
– To wszystko jest toksyczne, prawda?
– Bardzo. – Skinęła głową. I od razu poczuła, jak w środku rozsypują się igiełki. – I rakotwórcze.
– Jezu, ja pierdolę… – Bełżyński potarł twarz. – No i co tu się stało, Helena? Czemu to jebnęło, te pieprzone wały?
– Nie wiem. Tak jak mówiłam Ryszardowi, dopiero co był przegląd, nic nie wykryli. Odczyty na pompach przed katastrofą też były w normie.
– A te, sejsmografy?
– Sprawdziłam. Nie odnotowały żadnych wstrząsów.
– Faktycznie cud, kurwa.
– Opanuj się. Jesteśmy przy kościele.
Bełżyński machnął ręką, chodził chwilę w miejscu. Gdzieś nad nimi terkotał helikopter.
– Dobra – powiedział wreszcie. – Nic tu więcej nie wymyślimy. Wracam do biura. Będziesz na radzie?
– Oczywiście.
– To do zobaczenia.
Helena wróciła do samochodu. Otrzepała kalosze, usiadła na tylnym siedzeniu. A potem wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni płaszcza piersiówkę i pociągnęła trzy duże łyki.

 
Wesprzyj nas