Niesamowite zakończenie „Zimowej Trylogii”. Wasia i Morozko powracają w trzeciej części przygód, stanowiącej kontynuację „Niedźwiedzia i słowika” oraz „Dziewczyny z wieży”, by walczyć ze śmiertelnymi i magicznymi wrogami i ocalić obie Rusie – tę widzialną i tę niewidzialną.


Zima czarownicyWasilisa Pietrowna to niezwykła dziewczyna, za wszelką cenę szukająca własnej drogi. Jej odwaga oraz magiczne zdolności przyciągnęły uwagę Morozki, króla zimy. Za wcześnie jednak, by ocenić, czy jego zainteresowanie okaże się błogosławieństwem, czy przekleństwem.

Na Moskwę spadło nieszczęście. Jej mieszkańcy szukają odpowiedzi na pytanie, dlaczego właśnie ich to spotkało, a także kogoś, kogo mogliby winić. Wasia jest całkiem sama i osaczona ze wszystkich stron. Wielki Książę , przepełniony gniewem, wybiera sojuszników, którzy poprowadzą go ku wojnie i upadkowi. Powraca zły demon, zdeterminowany, by szerzyć chaos.

Wasia znajduje się w samym sercu konfliktu, czując, że los obu światów spoczywa na jej barkach. Niepewna własnej przyszłości odkryje zdumiewającą prawdę o sobie samej, próbując ocalić Ruś, Morozkę oraz świat magii, tak bliski jej sercu. Może się jednak okazać, że nie zdoła uratować wszystkich…

***

Nie wystarczy powiedzieć po prostu, że «Zimowa Trylogia» Katherine Arden jest dobra. Taką lekturę, chce się przytulić, postawić na półce z ulubionymi książkami i natychmiast przeczytać ponownie, a z każdym kolejnym tomem staje się jeszcze lepsza. «Zima czarownicy» znów przenosi nas do czternastowiecznej Moskwy, gdzie dawne bóstwa walczą z nowym bogiem o duszę Rusi, a los wszystkich spoczywa na delikatnych barkach młodziutkiej czarownicy. Przygotujcie się na to, że ta opowieść wyrwie wam serce z piersi, odzyskacie je na chwilę pełne śniegu i magii, i znów zostanie wam wyrwane.
Laini Taylor

Katherine Arden
Zima czarownicy
Przekład: Katarzyna Bieńkowska
Seria „Zimowa Trylogia”, tom 3
Wydawnictwo Muza
Premiera: 12 lutego 2020
 
 

Zima czarownicy


Część pierwsza

1. Maria Moriewna

O zmierzchu pod koniec zimy dwóch mężczyzn przemierzało dziedziniec naznaczonego pożarem pałacu. Zapadali się po kostki w pokrywającą ziemię breję roztopionego śniegu i błota. Rozmawiali jednak z ożywieniem, pochylając ku sobie głowy i nie zważając na wilgoć. Za nimi wznosił się pałac pełen połamanych mebli, dymu, z roztrzaskaną osłoną schodów. Przed nimi znajdowała się zwęglona ruina, która kiedyś była stajnią.
– Czelibej wymknął się w zamieszaniu – powiedział z goryczą pierwszy z mężczyzn. – Byliśmy pochłonięci ratowaniem własnej skóry. – Policzek miał czarny od sadzy, w jego brodzie zakrzepła krew. Szpecące worki pod szarymi oczami przypominały sine odciski kciuka. Młody, o wysklepionej piersi i osobliwej aurze kogoś, kto przekroczył znużenie i przeszedł w stan nadrealnej uporczywej czujności. Odprowadzały go spojrzenia wszystkich obecnych na dziedzińcu. Był Wielkim Księciem Moskiewskim.
– Nie tylko skóry – zauważył drugi, mnich, z nutą czarnego humoru. Ponieważ wbrew wszelkiej nadziei miasto pozostało w większości nietknięte i wciąż należało do nich. Poprzedniej nocy niewiele brakowało, a Wielki Książę zostałby zdetronizowany i zamordowany, choć prawie nikt o tym nie wiedział. Jego miasto omal nie spaliło się na popiół, ocaliła je cudem nagła śnieżyca. To wiedzieli wszyscy. Serce miasta przecinała czarna smuga, jakby w nocy spadła nań karząca ogniem ręka Boga.
– To nie wystarczy – odparł Wielki Książę. – Może zdołaliśmy się uratować, ale nie rozprawiliśmy się ze zdrajcami. – W ciągu całego tego ciężkiego dnia miał słowa otuchy dla każdego, na kogo tylko padł jego wzrok, spokojnie wydawał rozkazy ludziom zaganiającym ocalałe konie i wynoszącym ze stajni zwęglone belki. Mnich jednak dobrze go znał i widział wyczerpanie i wściekłość kryjące się pod pozorami opanowania. – Wyruszam jutro z tyloma ludźmi, ilu będzie mogło mi towarzyszyć – oznajmił. – Znajdziemy Tatarów i wytniemy ich w pień.
– Chcesz opuścić teraz Moskwę, Dymitrze Iwanowiczu? – spytał mnich z pewnym niepokojem.
Dzień i noc bez snu nie złagodziły wybuchowego usposobienia Dymitra.
– Zamierzasz mi się sprzeciwić, bracie Aleksandrze? – Ton głosu księcia sprawił, że bojarzy z jego orszaku się wzdrygnęli.
– Miasto bez ciebie nie da sobie rady. Trzeba pożegnać umarłych, zabezpieczyć dotknięte ogniem spichlerze, zwierzęta i magazyny. Zemsta nie nakarmi głodnych dzieci, Dymitrze Iwanowiczu. – Mnich nie spał ani chwili dłużej niż Wielki Książę i nie zdołał złagodzić ostrego tonu swoich słów. Lewą rękę miał owiniętą w płótno – strzała przebiła mięsień poniżej barku, a potem musiała zostać wyciągnięta.
– Tatarzy zaatakowali mnie w moim własnym pałacu, i to po tym, gdy przyjąłem ich w dobrej wierze – odparował Dymitr, nawet nie próbując powściągnąć złości. – Spiskowali z uzurpatorem, podpalili moje miasto! Mam im to wszystko puścić płazem, bracie?
W rzeczywistości to nie Tatarzy podpalili miasto, lecz tego brat Aleksander nie powiedział. Uznał, że tamten błąd lepiej wymazać z pamięci, już i tak nie da się go naprawić.
– Czyż twoja siostra nie urodziła w tym chaosie martwego dziecka? – dodał chłodno Wielki Książę. – Dziecko nie żyje, część miasta obróciła się w popiół… Jeśli sprawiedliwości nie stanie się zadość, ludzie zaczną się burzyć.
– Żadna ilość przelanej krwi nie przywróci do życia dziecka mojej siostry – powiedział Sasza ostrzej, niż zamierzał. Wciąż miał przed oczami żałobę siostry bez jednej łzy, gorszą niż głośny lament.
Dymitr położył dłoń na rękojeści miecza.
– Będziesz teraz prawił mi kazania?
Sasza usłyszał w głosie księcia zabliźnioną, lecz nieuleczoną urazę.
– Nie będę – odparł.
Dymitr z pewnym wysiłkiem puścił splecione węże na rękojeści miecza.
– Jak zamierzasz znaleźć Tatarów Czelibeja? – Sasza próbował przemówić księciu do rozsądku. – Już raz ich ścigałeś i przez dwa tygodnie nie natrafiłeś na żaden trop, a to było w środku zimy, kiedy łatwo zobaczyć ślady na śniegu.
– Ale w końcu ich znaleźliśmy – przypomniał Dymitr, mrużąc szare oczy. – Czy twoja młodsza siostra przeżyła noc?
– Tak – odrzekł Sasza ostrożnie. – Olga twierdzi, że ma poparzoną twarz i złamane żebro, ale żyje.
Dymitr sposępniał. Jeden z mężczyzn sprzątających zrujnowaną stajnię upuścił koniec złamanej belki i zaklął.
– Gdyby nie ona, nie dotarłbym do ciebie na czas – przemówił Sasza do ponurego profilu kuzyna. – Jej krew ocaliła twój tron.
– Ocaliła go krew wielu ludzi – warknął Dymitr, nie odwracając głowy. – To kłamczucha, która zmusiła do oszustwa ciebie, najbardziej prawego z ludzi.
Sasza milczał.
– Zapytaj ją. – Dymitr odwrócił się w jego stronę. – Zapytaj, jak tego dokonała, jak znalazła Tatarów. Nie tylko dzięki bystremu wzrokowi, mam mnóstwo bystrookich wojów. Zapytaj, jak tego dokonała, a zostanie za to nagrodzona. Nie sądzę, by którykolwiek Moskwianin się z nią ożenił, ale może dałoby się przekonać jakiegoś wiejskiego bojara. A może odpowiednia ilość złota skłoniłaby któryś klasztor, by ją przyjął? – Dymitr mówił coraz szybciej i szybciej, minę miał niepewną, słowa wprost się z niego wylewały: – Mogłaby też zostać odesłana bezpiecznie do domu albo zamieszkać w teremie z siostrą. Zatroszczę się o to, by miała dość złota, aby wygodnie żyć. Zapytaj ją, jak tego dokonała, a ja już zadbam o wszystko.
Sasza wpatrywał się w niego, a na usta cisnęły mu się słowa, których nie mógł wypowiedzieć: „Wczoraj uratowała ci życie, zgładziła złego czarownika, podpaliła Moskwę i ją ocaliła, a wszystko to w ciągu jednej nocy. Sądzisz, że zgodzi się zniknąć za cenę posagu… za jakąkolwiek cenę? Czy ty w ogóle znasz moją siostrę?”.
Dymitr oczywiście jej nie znał. Znał tylko Wasilija Pietrowicza, chłopca, którego udawała. Są jedną i tą samą osobą. W głębi ducha Dymitr z pewnością zdawał sobie z tego sprawę, zdradzało go zakłopotanie.
Sasza uniknął odpowiedzi, bo od strony stajni dobiegły krzyki. Dymitr odwrócił się z ulgą.
– Chodźmy. – Ruszył zamaszystym krokiem, a Sasza z posępną miną podążył za nim.
W miejscu, gdzie skrzyżowały się dwa zwęglone dźwigary, zbierał się tłum.
– Cofnąć się! Matko Boska, jesteście jak owce na pastwisku! O co chodzi? – Na dźwięk stali w głosie Wielkiego Księcia ludzie się rozstąpili. – No więc?
– Tam, gosudar – odważył się odezwać jeden z mężczyzn i wskazał wyrwę między dwoma przewróconymi słupkami. Ktoś skierował w tamtą stronę światło pochodni. Płomień odbiło coś lśniącego leżącego na ziemi. Wielki Książę i jego kuzyn wpatrywali się w ten dziwny blask oszołomieni i z niedowierzaniem.
– Złoto? – zdumiał się Dymitr. – Tutaj?
– Z pewnością nie – odparł Sasza. – Stopiłoby się.
Trzech mężczyzn odsuwało już belki przygniatające lśniący przedmiot do ziemi. Czwarty wyszarpnął go i podał Wielkiemu Księciu.
To było złoto, znakomite i niestopione. Wykuto z niego dziwnie połączone ciężkie ogniwa i pręty. Metal miał oleisty połysk, rzucał migoczący biało i czerwono blask na twarze stojących w kręgu ludzi. Sasza poczuł niepokój.
Dymitr obracał przedmiot w dłoniach, aż wreszcie mruknął: „A!”. Przekręcił znalezisko i teraz widać było, że trzyma ogłowie, a na jego nadgarstki opadają cugle.
– Widziałem je już. – Oczy Dymitra pałały. Złoto było bardzo mile widziane przez księcia, którego fundusze uszczuplili bandyci i ogień.
– Kasjan Lutowicz założył je wczoraj swojej klaczy – powiedział Sasza, niechętnie przypominając sobie tamten dzień. Spojrzał z odrazą na kolczaste wędzidło. – Nie winiłbym jej, gdyby zrzuciła tak brutalnego jeźdźca.
– Cóż, uznam to za łup wojenny – oznajmił Dymitr. – Szkoda, że ta piękna klaczka zniknęła. Przeklęci złodzieje koni z tych Tatarów. Gorący posiłek i wino dla was wszystkich, doskonale się spisaliście. – Jego ludzie odpowiedzieli radosnymi okrzykami. Dymitr oddał ogłowie zarządcy. – Oczyść je – polecił. – I pokaż mojej żonie. Może poprawi jej humor. A potem zamknij to złoto w bezpiecznym miejscu.
– Czy to nie dziwne – zaczął Sasza nieufnie, kiedy zarządca, skłoniwszy z szacunkiem głowę, odszedł ze złotym ogłowiem – że to złoto leżało w płonącej stajni, a jednak nie doznało żadnego uszczerbku?
– Nie. – Dymitr zgromił go wzrokiem. – Wcale nie dziwne. To kolejny cud po tamtej niespodziewanej śnieżycy, która nas uratowała. I każdemu, kto zapyta, tak właśnie odpowiedz. Bóg ocalił to złoto, bo wiedział, w jak wielkiej byliśmy potrzebie. – Różnica między niesamowitościami przydarzającymi się dobrym i złym jest równie niepewna jak plotka, i Dymitr dobrze o tym wiedział. – Złoto to złoto. A teraz, bracie… – umilkł nagle. Sasza znieruchomiał z przechyloną głową.
– Co to za hałas?
W mieście, za pałacowym murem, narastał nieokreślony pomruk: szum i huk, niczym woda rozbijająca się o skalisty brzeg. Dymitr zmarszczył czoło.
– To brzmi jak…
Krzyk wartownika nie pozwolił mu dokończyć.

***

Nieco niżej na zboczu kremlowskiego wzgórza zmierzch zapadł wcześniej, a zimne i gęste cienie spowijały inny pałac, mniejszy i cichszy. Ogień właściwie go nie tknął, nie licząc drobnych śladów od zabłąkanych iskier.
W całej Moskwie wrzało od plotek, szlochów, przekleństw, sporów i pytań, tutaj jednak panował kruchy spokój. Lampy były zapalone, służący zebrali, co tylko się dało, by pomóc w potrzebie tym, którzy ucierpieli w pożarze. Konie drzemały w stajni, z kominów piekarni, kuchni, browarni i samego pałacu unosiły się cienkie smużki dymu.
Twórczynią tego spokoju była jedna kobieta. Siedziała w komnacie do robótek wyprostowana, nienaganna, uderzająco blada. Po obu stronach jej ust widniały głębokie bruzdy, oznaki napięcia, chociaż nie miała jeszcze trzydziestki. Cienie pod jej oczami były tak ciemne, jak te pod oczami Dymitra. Minionego wieczoru urodziła w łaźni trzecie dziecko – martwe. W tym samym czasie jej pierworodna córka została porwana i tej koszmarnej nocy omal nie zginęła.
Mimo tych wszystkich przeżyć Olga Władimirowa nie chciała odpocząć. Zbyt dużo było do zrobienia. Gdy tak siedziała przy piecu, płynął do niej nieprzerwany strumień ludzi: zarządca i kucharka, cieśla, piekarz i praczka… Każde z nich odchodziło z jakimś zadaniem i paroma słowami podziękowania.
Gdy w tej krzątaninie nastała chwilowa przerwa, Olga zgarbiła się na krześle i objęła rękami brzuch, w którym jeszcze niedawno było jej nienarodzone dziecko. Przed wieloma godzinami odprawiła pozostałe kobiety, spały teraz na wyższym piętrze teremu, odpoczywając po niedawnych wstrząsach, lecz jedna osoba wciąż przy niej trwała.
– Powinnaś się położyć, Olu. W pałacu dadzą sobie radę bez ciebie. – Dziewczyna, która to mówiła, siedziała sztywna i czujna na ławie przy piecu. Tak jak dumna księżna sierpuchowska miała długie czarne włosy zaplecione w warkocze grube jak nadgarstki i rysy twarzy o trudnym do uchwycenia podobieństwie. Księżna była jednak delikatna, a dziewczyna wysoka, o długich palcach i wielkich wyrazistych oczach w grubo ciosanej twarzy.
– Naprawdę powinnaś – podchwyciła inna kobieta, wchodząc do komnaty z chlebem i kapuśniakiem. Był wielki post, nie jadano więc tłustego mięsiwa. Nowo przybyła wyglądała na równie znużoną jak księżna i jej towarzyszka. Warkocz miała żółty, lekko przetykany siwizną, oczy duże, jasne i bystre. – Dom jest zabezpieczony na noc. Posilcie się. – Zaczęła energicznie nalewać zupę do misek. – A potem kładźcie do łóżek.
– Dom jest bezpieczny – Olga była tak zmęczona, że mówiła bardzo wolno – ale co z miastem? Sądzisz, że Dymitr Iwanowicz albo jego nieszczęsna głupia żona rozsyłają służbę z chlebem, by nakarmić dzieci osierocone tej nocy?
Dziewczyna siedząca na ławie pod piecem zbladła i wbiła zęby w dolną wargę.
– Jestem pewna, że Dymitr Iwanowicz robi sprytne plany, by zemścić się na Tatarach, a ci, którzy ucierpieli w pożarze, będą musieli poczekać. Ale to jeszcze nie znaczy… – nie dokończyła, bo przerwał jej paniczny krzyk dobiegający z góry, a potem czyjeś szybkie kroki. Kobiety z identycznym wyrazem twarzy wbiły wzrok w drzwi. Co teraz?
Do komnaty wpadła roztrzęsiona niania. Za nią przydreptały dwie zasapane dwórki.
– Masza… Masza… zniknęła – wydyszała.
Olga natychmiast poderwała się na nogi. Masza – Maria – była jej jedyną córką, tą, która została porwana z łóżka ubiegłej nocy.
– Wezwijcie straże – rozkazała.
Młodsza dziewczyna przechyliła głowę, jakby nasłuchując.
– Nie – powiedziała. Wszystkie głowy w komnacie odwróciły się gwałtownie. Dwórki i niania wymieniły mroczne spojrzenia. – Ona wyszła na zewnątrz.
– W takim razie… – zaczęła Olga, ale dziewczyna jej przerwała:
– Wiem, gdzie jest. Pozwól, że po nią pójdę.
Olga obrzuciła dziewczynę przeciągłym spojrzeniem, które tamta odwzajemniła bez mrugnięcia. Jeszcze poprzedniego dnia Olga powiedziałaby, że nigdy nie powierzyłaby swojej szalonej siostrze żadnego ze swoich dzieci.
– Dokąd? – spytała tylko.
– Do stajni.
– Dobrze. Tylko, Wasiu, proszę przyprowadź Maszę, zanim lampy się zapalą. A jeśli jej tam nie będzie, natychmiast mnie zawiadom.
Dziewczyna ze skruszoną miną kiwnęła głową i wstała z ławy. Dopiero kiedy zaczęła iść, okazało się, że pochyla się w jedną stronę. Miała złamane żebro.

 
Wesprzyj nas