“Myszy i ludzie” to piękna opowieść o bezwarunkowej przyjaźni, ludzkich tęsknotach i marzeniach.


Myszy i ludzieGeorge Milton i Lennie Small to niezwykły tandem przyjaciół. George jest silnym mężczyzną, a podążający w ślad za nim Lennie – upośledzonym gigantem o umysłowości małego dziecka. Niezdarny i nieświadomy własnej siły fizycznej nie potrafi dostosować się do społecznych norm i co chwila sprowadza na siebie i George’a mniejsze lub większe nieszczęścia.

Nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca, przyjaciele przemierzają pogrążone w Wielkim Kryzysie Stany w poszukiwaniu zarobku i akceptacji. Ich marzeniem i celem, do którego dążą, jest własna farma, na której mogliby wspólnie hodować króliki.

“Myszy i ludzie” to jedno z najznakomitszych dzieł literackich Steinbecka. To powieść tak złożona, że wymyka się wszelkim jednoznacznym interpretacjom. Przede wszystkim jest piękną historią wspaniałej przyjaźni i poświęcenia, opowieścią o skomplikowanych relacjach, ludzkich tęsknotach i marzeniach. Ale także parabolą losu człowieka, rodzajem współczesnej baśni dla dorosłych.

Powieść “Myszy i ludzie” była trzykrotnie przenoszona na ekran. Najbardziej znaną kreację postaci Lenniego stworzył John Malkovich.

***

Prostota, bezpośredniość i siła oddziaływania tej historii nadają powieści niesamowitej mocy, którą trudno dokładnie zdefiniować. Steinbeck jest geniuszem!
“Kirkus Reviews”

Ta objętościowo skromna powieść opowiada wspaniałą i wzruszającą historię dwóch włóczęgów, których połączyła niezwykła więź, zniszczona w końcu przez ludzkie słabości – nienawiść, zazdrość i samotność. Genialne!
“Magill Book Reviews”

John Steinbeck (1902–1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla 1962 za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”.

John Steinbeck
Myszy i ludzie
Przekład: Zbigniew Batko
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera w tej edycji: 2 lutego 2012
 
 

Myszy i ludzie


Kilka mil na południe od Soledad rzeka Salinas zbliża się do wzgórz, a jej nurt nabiera głębi i zielonkawej barwy. Woda w powstałej tu wąskiej zatoczce jest nagrzana, bo wcześniej, migocząc w słońcu, przepływa przez żółte piaski płycizny. Po jednej stronie rzeki złociste stoki przechodzą ku górze w zwarty skalny masyw gór Gabilan, ale drugi brzeg, od strony doliny, porastają drzewa – wierzby, pokrywające się każdej wiosny świeżą zielenią, choć w niższych partiach oblepione mułem naniesionym przez zimowe powodzie, i pochyłe sykomory o białawych cętkowanych pniach i gałęziach tworzących łukowate sklepienie nad wodą. Piaszczysty brzeg pokrywają grubą warstwą liście, tak wysuszone, że nawet przebiegająca wśród nich jaszczurka wywołuje głośny szelest. Wieczorem wychodzą z zarośli króliki, by posiedzieć na wilgotnych łachach piasku, poznaczonych licznymi tropami, wśród których można odróżnić drobne ślady szopów, większe – psów z okolicznych rancz, i trójkątne, rozszczepione odciski racic jeleni ściągających tu po zapadnięciu zmroku do wodopoju.
Pomiędzy wierzbami i sykomorami biegnie ubita ścieżka wydeptana przez chłopców z pobliskich gospodarstw, którzy przychodzą tu zażywać kąpieli w głębokiej zatoczce, a także przez utrudzonych włóczęgów, schodzących wieczorem z autostrady, by rozbić nad wodą obozowisko. Pod nachylonym nisko nad ziemią poziomym konarem olbrzymiej sykomory, wypolerowanym przez tych, którzy na nim siadywali, wznosi się kopczyk popiołu pozostałego po niezliczonych ogniskach.
Wieczorem po upalnym dniu wśród liści zaszumiał wietrzyk. Cień zaczął piąć się po zboczach ku szczytom wzgórz. Króliki na piaszczystych łachach zastygły w bezruchu jak małe rzeźby z szarego kamienia. Nagle od strony autostrady dobiegł odgłos kroków; ktoś szedł, rozgarniając nogami zeschnięte liście sykomor. Króliki pierzchły bezszelestnie i ukryły się w zaroślach. Długonoga czapla wzbiła się z wysiłkiem w powietrze i poszybowała ociężale w dół rzeki. Wszystko zamarło na chwilę, po czym na otwartą przestrzeń nad zielonkawą zatoką wyszło z gęstwiny dwóch mężczyzn.
Szli ścieżką gęsiego, ale nawet gdy już zatrzymali się na brzegu, jeden przystanął za drugim. Mieli na sobie robocze drelichowe ubrania z mosiężnymi guzikami, na głowach czarne, zdeformowane kapelusze. Obaj nieśli przerzucone przez ramię ciasno zrolowane derki. Pierwszy z wędrowców był niski, poruszał się energicznie, miał śniadą twarz o ostrych, zdecydowanych rysach i niespokojne, czujne oczy. Wszystko w nim było wyraziste: drobne, silne dłonie, smukłe ramiona, wąski, kościsty nos. Drugi, zwalisty mężczyzna o pozbawionej wyrazu twarzy, wielkich bezbarwnych oczach i szerokich barach, był jego przeciwieństwem. Stąpał ciężko jak niedźwiedź, powłócząc przy tym nogami, a jego ramiona nie kołysały się miarowo w rytmie marszu, lecz zwisały bezwładnie wzdłuż boków.
Kroczący przodem mężczyzna zatrzymał się tak raptownie, że jego towarzysz omal na niego nie wpadł. Zdjął kapelusz, zebrał palcem pot ze skórzanej wkładki i strząsnął na ziemię. Jego zwalisty kompan cisnął swoją derkę, runął na kolana i nachylił się nad zielonkawą wodą. Pił zachłannie, długimi łykami, parskając jak koń. Drobny mężczyzna krążył obok nerwowo.
– Lennie – upomniał go ostro. – Lennie, na Boga, nie pij tyle!
Tamten, niezrażony, parskał dalej. Niski mężczyzna pochylił się nad nim i potrząsnął go za ramię.
– Lennie, rozchorujesz się jak ostatniej nocy.
Pijący zanurzył w wodzie całą głowę, wraz z kapeluszem, a kiedy ją wyjął i usiadł na brzegu, woda ściekała mu strumieniami na kark i niebieską bluzę.
– O, jakie dobre – sapnął. – Łyknij też trochę, George. – Napij się, tak fest. – Roześmiał się uszczęśliwiony.
George odwiązał przytroczoną derkę i położył ją ostrożnie na ziemi.
– Nie jestem pewien, czy to dobra woda – rzekł. – Jakaś taka mętna…
Lennie zanurzył w wodzie swą wielką łapę i zaczął trzepotać palcami, wzniecając drobne bryzgi. Na powierzchni zatoczki rozeszły się kręgi, odbiły się od przeciwległego brzegu i powróciły. Lennie śledził je uważnie.
– Patrz, George! Popatrz, co zrobiłem!
George przyklęknął i raz po raz czerpiąc wodę dłonią, zaczął pić drobnymi łykami.
– Całkiem niezła – przyznał – choć przecież prawie stoi. Nigdy nie pij wody, jeśli nie płynie, Lennie. Chociaż ty żłopałbyś i z rynsztoka, gdyby cię suszyło – dodał z rezygnacją.
Chlusnął sobie wodą w twarz, przetarł mokrą dłonią podbródek i kark. Potem włożył z powrotem kapelusz, cofnął się nieco i usiadł, obejmując rękami kolana. Lennie, który pilnie mu się przyglądał, uczynił to samo. Odsunął się od wody, podciągnął kolana, objął je rękami i spojrzał na George’a, żeby się upewnić, czy siedzi dokładnie tak jak on. Zsunął nawet tak samo kapelusz na oczy.
George wpatrywał się markotnie w wodę. Powieki miał zaczerwienione od słońca.
– Dojechalibyśmy autobusem do samego rancza – powiedział ze złością – gdyby ten sukinsyn kierowca wiedział, co gada. „To tylko kawałeczek drogi autostradą – mówi. – Parę kroków”. A było tego, niech go szlag, ze cztery mile! Nie chciało mu się, leniwemu skurwielowi, podjeżdżać pod bramę, i tyle! Ciekawe, czy w ogóle zatrzyma się w Soledad. Wywala nas na szosę i mówi: „To tylko kawałeczek”. Założę się, że było więcej jak cztery mile. Ale cholerny upał!
– George… – Lennie zerknął nieśmiało na swego towarzysza.
– Czego?
– Gdzie my idziemy, George?
Niski mężczyzna przygiął nerwowym ruchem rondo kapelusza i spojrzał spode łba na kumpla.
– Już zdążyłeś zapomnieć? Mam ci powtarzać od nowa? Chryste, co to za pieprzony czub!
– Zapomniałem – powiedział potulnie Lennie. – Starałem się zapamiętać, jak Boga kocham, że się starałem, George.
– Okej, okej, powiem ci jeszcze raz. Jakbym nie miał nic lepszego do roboty, tylko mówić ci w kółko, żebyś ty znów zapomniał i żebym musiał ci znów powtarzać to samo.
– Tak się starałem, tak strasznie się starałem – powiedział Lennie – i nic z tego. Ale za to pamiętam o królikach.
– A idź w cholerę z królikami! Tylko to potrafisz zapamiętać. No dobra, a teraz słuchaj i tym razem dobrze wbij sobie do głowy, bo inaczej znów się w coś władujemy. Pamiętasz, jak siedzieliśmy nad tym ściekiem na Howard Street i patrzyliśmy na tę czarną tablicę? Pamiętasz?
Twarz Lenniego rozjaśnił uśmiech.
– Jasne, George, że pamiętam. Przechodziły jakieś dziewczyny i ty powiedziałeś… powiedziałeś…
– Do diabła z tym, co powiedziałem! Pamiętasz, jak poszliśmy do Murraya i Ready’ego i dali nam tam karty pracy i bilety na autobus?
– No pewnie, George. Teraz sobie przypominam. – Ręce Lenniego powędrowały pospiesznie do bocznych kieszeni bluzy. – George – rzekł cicho – ja nie mam swojej karty. Gdzieś mi się zapodziała.
– Nigdy jej nie miałeś, ty pieprzony czubku. Ja mam tutaj obie. Myślisz, że dałbym ci twoją kartę?
Lennie uśmiechnął się z ulgą.
– Zdawało mi się, że wsadziłem ją do kieszeni. – Znów wsunął tam rękę.
George spojrzał na niego surowo.
– Co ty tam wyciągnąłeś z tej kieszeni?
– Z kieszeni? Ja nic nie mam w kieszeni – odparł chytrze Lennie.
– Wiem, że tam nic nie masz, bo trzymasz to w ręce. Co tam chowasz?
– Nic, George, słowo.
– No, jazda! Dawaj to, ale już!
Lennie cofnął zaciśniętą pięść, tak żeby George nie mógł jej dosięgnąć.
– To tylko mysz.
– Mysz? Żywa mysz?
– Aha. Mysz. Ale zdechła. Ja jej nie zabiłem, słowo, George. Znalazłem ją. Znalazłem już zdechłą.
– Dawaj ją tu!
– Och, nie zabieraj mi jej, George!
– Dawaj!
Zaciśnięte palce usłuchały polecenia i wyprostowały się powoli. George wziął mysz i cisnął ją w krzaki po drugiej stronie zatoczki.
– A w ogóle, to po co ci zdechła mysz?
– Mogłem ją sobie gładzić palcem, jakeśmy szli – odparł Lennie.
– No więc nie będziesz się bawił myszami, jak idziesz ze mną. A pamiętasz, dokąd teraz idziemy?
Zaskoczony pytaniem Lennie ukrył ze wstydem twarz między kolanami.
– Znów zapomniałem.
– Chryste – rzekł George z rezygnacją. – Będziemy pracować na ranczu, tak jak wtedy, na północy.
– Na północy?
– W Weed.
– Ach, tak. Pamiętam. W Weed.
– To ranczo, do którego idziemy, jest jakieś ćwierć mili stąd. Musimy pogadać z gospodarzem. A teraz uważaj: ja mu dam nasze karty pracy, a ty nie piśniesz nawet słówka. Będziesz tylko stał i ani pary z gęby. Jeśli gospodarz zwącha, jaki z ciebie pieprzony czub, nici z roboty. A jak zobaczy cię przy robocie, zanim usłyszy twoją gadkę, to wszystko będzie cacy. Chwytasz?
– Pewnie, George. Jasne, że chwytam.
– Okej. Więc co masz robić, jak pójdziemy do gospodarza?
– Mam… mam… – na twarzy Lenniego malował się nadludzki wysiłek – …mam nic nie gadać. Tylko stać.
– Klawo. Zuch z ciebie. Teraz powtórz to sobie parę razy, żebyś przypadkiem nie zapomniał.
– Mam nic nie gadać… mam nic nie gadać… mam nic nie gadać… – mamrotał pod nosem Lennie.
– Okej – rzekł George. – I masz nie nabroić, jak wtedy w Weed.
Lenny spojrzał na niego speszony.
– Jak wtedy w Weed?
– Jużeś zapomniał? To może lepiej ci nie przypominać, bo znów coś wykręcisz.
Twarz Lenniego rozjaśniła się nagle, jakby doznał olśnienia.
– Wygnali nas z Weed! – wykrzyknął triumfalnie.
– Gówno, nie wygnali – powiedział George z niesmakiem. – Daliśmy nogę. Szukali nas, ale nas nie dopadli.
– To pamiętam, a jakże! – Lennie zachichotał radośnie.
George wyciągnął się na piasku i podłożył ręce pod głowę. Lennie natychmiast zrobił to samo, zerkając, żeby się upewnić, czy naśladuje go dokładnie.
– Boże, ile ja mam z tobą kłopotów – westchnął George. – A byłoby tak fajnie, gdybyś nie siedział mi na karku. Życie byłoby takie proste. Może miałbym nawet jakąś dziewczynę…
Lennie leżał przez chwilę w milczeniu, po czym rzekł z ufnością:
– Dostaniemy robotę na ranczu, George.
– No tak, tyle skapowałeś. Ale spać będziemy tutaj. Mam swoje powody.
Dzień gasł szybko. Tylko szczyty gór lśniły jeszcze w świetle słońca, uchodzącym z doliny. Przez zatoczkę przemknął wąż wodny, z głową uniesioną jak miniaturowy peryskop. Trzciny chwiały się lekko, poruszane prądem wody. Gdzieś daleko, na autostradzie, słychać było nawoływania jakiegoś mężczyzny; drugi odpowiedział mu po chwili. Łagodny wietrzyk zaszeleścił w liściach sykomor i zaraz ucichł.
– Czemu nie pójdziemy na ranczo i nie zjemy kolacji, George? Teraz mają kolację na ranczu.
George przewrócił się na bok.
– Zapomnij o tym. Mnie tu dobrze. Jutro pójdziemy do roboty. Widziałem po drodze młocarnię, a to znaczy, że będziemy targać wory z ziarnem, aż nam grzbiety popękają. A dziś poleżę sobie tutaj i pogapię się w niebo. Dobrze mi tu.
Lennie podniósł się na kolana i spojrzał na niego z góry.
– To nie będzie kolacji?
– Pewnie, że będzie, jak nazbierasz trochę suchych patyków wierzbowych. Mam w tobołku trzy puszki fasoli. Rozpalisz ognisko. Dam ci zapałki, jak już nazbierasz patyków. Podgrzejemy fasolę i będzie kolacja.
– Ja lubię fasolę z keczupem – powiedział Lennie.
– Ale nie ma keczupu. Idź nazbierać patyków. I nie marudź z tym za bardzo, bo robi się ciemno.
Lennie dźwignął się ociężale z ziemi i po chwili zniknął w zaroślach. George leżał sobie dalej, pogwizdując z cicha. Nagle od strony, w której zniknął Lennie, rozległ się plusk wody. George przestał gwizdać i wytężył słuch.
– Biedny sukinsyn – mruknął, a potem zaczął znów pogwizdywać.
Po chwili z krzaków wynurzył się Lennie. Niósł jedną wierzbową gałązkę. George usiadł raptownie.
– No dobra – rzekł surowo. – Dawaj tę mysz.
Lennie usiłował przybrać minę niewiniątka.
– Jaką mysz, George? Ja nie mam żadnej myszy.
George wyciągnął rękę.
– No, jazda, dawaj ją! I nie próbuj mnie nabierać!
Lennie zawahał się, cofnął i spojrzał spłoszonym wzrokiem w stronę zarośli, jakby rozważał, czy nie czmychnąć.
– Oddasz mi ją po dobroci czy mam ci przyłożyć?
– Ale co mam ci oddać, George?
– Już ty dobrze wiesz, co, do cholery! Dawaj tę mysz!
Lennie sięgnął z ociąganiem do kieszeni.
– Nie wiem, czemu nie mogę jej mieć – powiedział łamiącym się głosem. – To niczyja mysz. Ja jej nie ukradłem. Leżała na drodze.
Wyciągnięta władczo ręka George’a nie cofała się. Z oporami, jak terier, który nie chce oddać piłki swemu panu, Lennie zbliżył się, cofnął, podszedł znowu. George zniecierpliwiony strzelił palcami i Lennie jak na komendę położył mu mysz na dłoni.
– Nie robiłem nic złego, George. Tylko ją głaskałem.
George wstał i cisnął mysz w ciemniejące krzaki, jak mógł najdalej. Potem podszedł do wody i umył ręce.
– Ty głupi wariacie! Myślałeś, że nie zauważę twoich mokrych nóg i nie domyślę się, że wlazłeś po nią do wody? – Usłyszał, że Lennie szlocha, i odwrócił się gwałtownie w jego stronę. – Jezu Chryste! Taki wielki chłop, a beczy jak niemowlę!
Wargi Lenniego drżały, w oczach wezbrały mu łzy.
– No, Lennie. – George położył mu rękę na ramieniu. – Nie zabrałem ci jej, żeby ci zrobić na złość. Ta mysz zaczynała cuchnąć. A poza tym rozgniotłeś ją na placek tym głaskaniem. Znajdę ci nową i będziesz mógł ją sobie trochę potrzymać.
Lennie usiadł ze zwieszoną głową.
– Nie wiem, skąd wziąć inną mysz. Pamiętam, że jedna taka pani dawała mi zawsze myszy, jak je złapała. Ale tu nie ma tej pani.
– Pani, powiadasz? – rzekł drwiąco George. – Nawet nie pamiętasz, kto to był. To była twoja ciotka Klara. A przestała ci dawać myszy, bo je zawsze dusiłeś.
Lennie spojrzał na niego ze smutkiem.
– Takie były malutkie – usprawiedliwiał się. – Ja je głaskałem, a one gryzły mnie w palce, no to ściskałem im trochę łebki, a one od razu zdychały, takie były malutkie. Ach, jak bym chciał, żebyśmy już mieli króliki! One nie są takie małe.
– Do diabła z królikami! Swoją drogą, tobie nie można dać żywej myszy. Ciotka Klara dała ci kiedyś gumową, ale taka ci nie pasowała.
– Nie dało się jej głaskać – rzekł Lennie.
Ognisty blask zachodzącego słońca spełzł ze szczytów, na dolinę spłynął zmierzch i półmrok zapanował wśród wierzb i sykomor. Wielki karp wynurzył głowę z wody, zaczerpnął powietrza i zniknął tajemniczo w ciemnej toni, pozostawiając kręgi na wodzie. W górze znów zaszeleściły liście, porwane wiatrem kłaczki wierzbowych bazi osiadły na powierzchni zatoki.
– Pójdziesz w końcu po ten chrust? – zapytał George. – Za tą sykomorą leży pełno patyków naniesionych przez prąd. Pozbieraj je.
Lennie obszedł drzewo i po chwili wrócił z naręczem suchych gałęzi i liści. Rzucił je w popiół po dawnym ognisku i ruszył po następną porcję. Była już prawie noc. Tuż nad wodą, muskając niemal skrzydłem jej lustro, przemknął gołąb. George podszedł do sterty i podpalił suche liście. Płomień strzelił w górę spomiędzy gałązek i natychmiast zaczął je lizać. George rozwinął węzełek i wyjął z niego trzy puszki fasoli. Postawił je przy ogniu tak, by nie sięgały ich płomienie.
– Starczyłoby tej fasoli dla czterech chłopa – powiedział.
Lennie spojrzał na niego ponad ogniem.
– Ja lubię fasolę z keczupem – powtórzył z tępym uporem.
– Ale go nie mamy – wybuchnął George. – Zawsze zachciewa ci się tego, czego nie ma. Boże, jakie proste byłoby życie, gdybym był sam! Miałbym stałą robotę, zasuwałbym i miałbym święty spokój. Żadnych kłopotów, a pod koniec miesiąca zgarnąłbym swoje pięć dych, poszedłbym do miasta i mógłbym dostać wszystko, czego dusza zapragnie. Zabawiałbym się w burdelu przez całą noc. Mógłbym jeść, gdzie mi się podoba, w hotelu albo gdzie indziej, i zamawiać, co bym chciał. I tak, cholera, co miesiąc. Kupiłbym galon whisky i rżnąłbym w karty albo w bilard.
Lennie przyklęknął i patrzył ponad ogniskiem na zirytowanego George’a. Twarz miał stężałą z przerażenia.
– A co mam zamiast tego? – ciągnął George z wściekłością. – Ciebie! Nie możesz się utrzymać w żadnej robocie, a i ja tracę każdą przez ciebie i muszę się włóczyć po całym stanie. To jeszcze nie jest najgorsze. Wciąż się w coś pakujesz. Wciąż odwalasz jakieś numery, a ja cię muszę z tego wyciągać. – George prawie krzyczał. – Ty pieprznięty sukinsynu! Przez ciebie wciąż pakuję się w jakieś gówno! – Przybrał ton przedrzeźniających się smarkul: „Ja chciałem tylko dotknąć jej sukienki… Chciałem tylko ją pogłaskać jak mysz…”. Skąd ona, do diabła, miała wiedzieć, że chciałeś tylko dotknąć jej sukienki? Dziewucha się wyrywa, a ty ją ściskasz, jakby to była mysz. Narobiła wrzasku i musieliśmy się przez cały dzień chować w rowie przed facetami, co nas szukali. A potem wiać stamtąd po ciemku, gdzie pieprz rośnie. Ciągle coś takiego odwalasz, bez przerwy! Najlepiej wsadziłbym cię do klatki z milionem myszy i bawiłbyś się ile wlezie. – Nagle cała jego złość wyparowała. Spojrzał przez ogień na udręczoną twarz Lenniego i zawstydzony utkwił wzrok w płomieniach.
Było już zupełnie ciemno, ale ogień oświetlał pnie drzew i wygięte gałęzie nad głowami mężczyzn. Lennie wolno, ostrożnie okrążył na czworaka ognisko, aż znalazł się obok George’a. Przysiadł na piętach. George udawał, że go nie widzi. Obrócił puszkę z fasolą, aby nagrzała się od drugiej strony.
– George – szepnął Lennie ledwie dosłyszalnie. Żadnej odpowiedzi. – George!
– Czego?
– Ja tylko żartowałem. Wcale nie chcę fasoli z keczupem. Nie tknąłbym go, nawet jakby tu stał.
– Jakby był, tobyś dostał.
– Nie ruszyłbym go, George. Zostawiłbym wszystko tobie. Mógłbyś polać sobie fasolę do woli, a ja nawet bym go nie tknął.
George wciąż patrzył posępnie w ogień.
– Kiedy sobie pomyślę, jakie miałbym bez ciebie fajne życie, to aż mi odbija. Nie mam z tobą chwili spokoju.
Lennie wciąż klęczał. Zapatrzył się w ciemność za rzeką.
– George, czy ty chcesz, żebym sobie poszedł i zostawił cię samego?
– A dokąd ty, do cholery, mógłbyś pójść?
– Mógłbym. Poszedłbym w góry i znalazłbym tam sobie jakąś jamę.
– Tak? A co byś jadł? Nie masz na tyle pomyślunku, żeby skombinować coś do żarcia.
– Coś bym zawsze znalazł. Nie muszę jeść samych dobrych rzeczy, z keczupem i w ogóle. Leżałbym sobie na słońcu i nikt by na mnie nie krzyczał. A jakbym złapał mysz, tobym ją sobie trzymał. Nikt by mi jej nie zabrał.
George rzucił mu krótkie, badawcze spojrzenie.
– Byłem wredny, co?
– Jak mnie nie chcesz, to mogę iść w góry i znaleźć sobie jamę. Mogę sobie iść choćby zaraz.
– Nie, słuchaj, Lennie, ja tylko tak żartowałem. Chcę, żebyś został. A z tymi myszami chodzi tylko o to, że zawsze je zabijasz. – Zamilkł na chwilę. – Wiesz co, Lennie? Jak tylko nadarzy się okazja, dostaniesz ode mnie szczeniaka. Może go nie udusisz. To lepsze od myszy. I można go mocniej głaskać.
Lennie nie połknął haczyka. Wyczuł, że teraz on ma przewagę.
– Jak mnie nie chcesz, to tylko powiedz, a od razu pójdę w góry i będę tam żył sam. I nikt mi nie zabierze myszy.
– Chcę, żebyś został, Lennie. O Jezu, przecież jak będziesz sam, to jeszcze wezmą cię za kojota i zastrzelą. Nie, zostań ze mną. Ciotka Klara, choć nie żyje, na pewno nie chciałaby, żebyś się pałętał po świecie sam.
– Opowiedz mi… tak jak kiedyś – zagadnął go chytrze Lennie.
– O czym?
– O królikach.
– Ty mnie tu nie podpuszczaj – odburknął George.
– No, George. Opowiedz, co? Tak jak kiedyś – nalegał Lennie.
– Rajcuje cię to, no nie? No dobrze, opowiem ci, a potem zjemy kolację.
Głos George’a nabrał głębi. Wymawiał słowa rytmicznie, jakby już nieraz recytował ten tekst.
– Tacy jak my, co to pracują na ranczach, to najbardziej samotni goście na świecie. Nie mają rodziny. Nie mają własnego kąta. Przychodzą na ranczo, zarobią trochę forsy, a potem idą do miasta i przepuszczają wszystko. I zanim się obejrzysz, już zasuwają na inne ranczo. Nie mają żadnej przyszłości ani planów.
Lennie był wniebowzięty.
– No właśnie. A teraz powiedz, jak to jest z nami.
– Z nami to całkiem inna sprawa. My mamy przyszłość. Mamy do kogo otworzyć gębę, mamy kogoś, kto się choć trochę nami przejmuje. Nie musimy siedzieć w żadnej knajpie i przepuszczać forsy, jak ci, co nie mają się gdzie podziać. Jak taki gość trafi do paki, to może tam zgnić i nikt palcem nie kiwnie. Ale z nami jest inaczej.
– Z nami jest całkiem inaczej – powtórzył Lennie. – A dlaczego? Bo… bo ja mam ciebie, a ty masz mnie. Właśnie dlatego. – Roześmiał się radośnie. – Mów dalej, George!
– Umiesz to już na pamięć. Możesz dalej zasuwać sam.
– Nie, mów ty. Ja już trochę zapomniałem. Opowiedz, jak to będzie.
– No, dobra. Kiedyś uskładamy trochę forsy i będziemy mieli własny domek i kilka akrów, i krowę, i parę świń, i…
– I będziemy żyli z tego, co da ziemia! – zawołał Lennie. – I będziemy mieli króliki! Mów dalej, George, opowiedz, co będziemy mieli w ogrodzie i o klatkach z królikami, o deszczu w zimie i o piecu, i o śmietanie na mleku, takiej gęstej, że można ją kroić nożem. Opowiadaj o tym, George.
– Czemu sam nie opowiesz? Przecież wiesz to wszystko.
– Nie, mów ty. Jak mówię ja, to nie jest to samo. No, George, mów. Powiedz, jak będę doglądał królików.
– No więc – podjął opowieść George – będziemy mieli duży zagon warzyw, zagrodę dla królików i kurcząt. A kiedy zimą będzie padało, powiemy sobie po prostu: „A, diabli z robotą”, napalimy porządnie w piecu i będziemy słuchać, jak deszcz bębni o dach. Ech, głupoty! – Wyciągnął z kieszeni scyzoryk. – Starczy tego dobrego.
Wbił ostrze w jedną z puszek, otworzył ją i podał Lenniemu. Potem otworzył drugą puszkę. Wyciągnął z bocznej kieszeni dwie łyżki i podał jedną swemu towarzyszowi.
Siedzieli przy ognisku, pakowali fasolę do ust i przeżuwali pracowicie. Kilka pojedynczych ziaren wymknęło się Lenniemu z ust. George podniósł do góry łyżkę.
– Co powiesz jutro, kiedy gospodarz cię o coś zapyta?
Lennie przestał żuć i przełknął fasolę. Na jego twarzy malowało się skupienie.
– Ja… ja… nic nie powiem.
– Zuch. W porządku, Lennie. Może trochę ci się polepsza. Jak będziemy już mieli te parę akrów, pozwolę ci doglądać królików. A już na pewno, jeśli będziesz pamiętał, co masz robić, tak jak teraz.
Lennie wprost pęczniał z dumy.
– Ja umiem zapamiętać różne rzeczy – zapewnił.
George znów zaczął wymachiwać łyżką.
– Słuchaj, Lennie. Chciałbym, żebyś się rozejrzał.
Potrafisz zapamiętać to miejsce, co? Ranczo jest jakieś ćwierć mili stąd. Trzeba tylko iść wzdłuż rzeki.
– Jasne, że zapamiętam – zapewnił go Lennie. – Przecież pamiętałem, że mam się jutro nie odzywać, no nie?
– Zgadza się, pamiętałeś. No więc posłuchaj mnie, Lennie. Jeśli znów coś nabroisz, tak jak zwykle, masz przyjść prosto tutaj i schować się w krzakach.
– Schować się w krzakach – powtórzył powoli Lennie.
– Schowasz się w krzakach i będziesz siedział, dopóki po ciebie nie przyjdę. Potrafisz to zapamiętać?
– Jasne, że potrafię, George. Schować się w krzakach, dopóki nie przyjdziesz.
– Ale ty nic nie nabroisz, bo inaczej nie pozwolę ci doglądać królików. – George cisnął pustą puszkę w zarośla.
– Nic nie nabroję, George. I nie pisnę ani słowa.
– Okej. Przynieś tutaj do ognia swoją derkę. Będzie się tu dobrze spało z niebem i liśćmi nad głową. Nie dorzucaj do ogniska. Niech wygaśnie.
Rozpostarli derki na piasku. W miarę jak przygasał płomień, zmniejszał się krąg światła, znikały nachylone gałęzie i tylko blada poświata wydobywała z mroku pnie drzew.
– Śpisz, George? – odezwał się w ciemności Lennie.
– Nie. Czego chcesz?
– Będziemy mieli króliki różnych kolorów.
– Jasne – odpowiedział sennie George. – Czerwone, niebieskie, zielone… Miliony królików.
– I takie puszyste, George, jak te, co je widziałem na targu w Sacramento.
– No jasne, że puszyste.
– Bo ja mogę sobie pójść i żyć w jamie, George.
– A idź sobie choćby w diabły! – rzekł George. – Zamknij się wreszcie.
Dogasające ognisko rzucało czerwony blask. Na wzgórzu od strony rzeki zawył kojot, z drugiego brzegu odpowiedziało mu ujadanie psa. Liście sykomor szeptały, poruszane łagodnym, nocnym wietrzykiem.

 
Wesprzyj nas