Arcydzieło komizmu, opowiadające o rzecznej eskapadzie trzech miejskich hipochondryków w czasach rodzącej się kultury masowej i powstającej mody na wycieczki.


Trzech panów w łódce„Trzech panów w łódce (nie licząc psa)” to zabawna opowieść opisująca przygody trzech londyńczyków, którzy wybrali się w podróż łodzią po Tamizie i przebyli 123 mile – z Kingston do Pangbourne.

Komiczne zdarzenia, opowiastki i anegdotki umilające trzem panom wyprawę, przyprawione specyficznym angielskim humorem, ironicznym i inteligentnym, od lat bawią czytelników na całym świecie. Urok tej książki zasadza się bowiem nie tyle na jej stylu literackim czy też użyteczności informacji, jakie zawiera (w zamyśle autora miała być poważnym przewodnikiem turystycznym), ile na jej wierności prawdzie i jedynym w swoim rodzaju przewrotnym komizmie.

„Można by pomyśleć, że po publikacji tej książki Imperium Brytyjskie znalazło się w niebezpieczeństwie… «Standard» pisał o mnie jako o zagrożeniu dla angielskiej literatury, a «The Morning Post» przedstawiał jako przykład smutnych rezultatów, których można się było spodziewać po nadmiernej edukacji niższych klas. … Mogę śmiało stwierdzić, że przez pierwsze dwadzieścia lat mojej kariery byłem najbardziej krytykowanym pisarzem w całej Anglii” – Jerome K. Jerome, „My Life and Times”

Jerome Klapka Jerome (ur. 2 maja 1859 w Walsall, zm. 14 czerwca 1927 w Northampton) – angielski pisarz i dramaturg, najbardziej znany z wydanej w 1889 humorystycznej książki podróżniczej Trzech panów w łódce (nie licząc psa).
W 1892 wraz z przyjaciółmi założył miesięcznik humorystyczny „The Idler” (Próżniak), w którym publikowali m.in. Robert Louis Stevenson, Mark Twain i Bret Harte.

Jerome K. Jerome
Trzech panów w łódce (nie licząc psa)
Przekład: Tomasz Bieroń
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera w tej edycji: 6 października 2020
 
 

Trzech panów w łódce


OD AUTORA
Książka ta na całym świecie spotkała się z bardzo przychylnym przyjęciem. Liczba sprzedanych egzemplarzy różnych jej anglojęzycznych wydań przekroczyła półtora miliona. Wiele lat temu, w Chicago, pewien emerytowany już piracki wydawca zapewniał mnie, że sprzedaż na terenie Stanów Zjednoczonych osiągnęła milion egzemplarzy. Chociaż nie przyniosło mi to żadnych korzyści materialnych, jako że książka została wydana, zanim weszło w życie prawo autorskie, sława i popularność, jaką sobie zdobyłem na rynku amerykańskim, to kapitał nie do pogardzenia. Książkę przetłumaczono, jak sądzę, na wszystkie języki europejskie, jak również na niektóre azjatyckie. Zawdzięczam jej wiele tysięcy listów od ludzi młodych i starych, zdrowych i chorych, wesołych i smutnych. Nadchodzą ze wszystkich stron świata, od mieszkańców różnych krajów. Listy te już byłyby dla mnie wystarczającą nagrodą za napisanie książki. Zachowałem kilka poczerniałych kartek z egzemplarza przysłanego mi przez pewnego młodego oficera kolonialnego z Afryki Południowej. Zostały wyjęte z plecaka martwego kolegi znalezionego na Spion Kop. Tyle dowodów rzeczowych. Pozostaje już tylko wyjaśnić zalety, którym książka zawdzięcza swoje niezwykłe powodzenie. Zadanie to przekracza moje możliwości. Napisałem książki, które wydawały mi się bardziej inteligentne bądź bardziej dowcipne. Publiczność upiera się jednak, by pamiętać mnie właśnie jako autora Trzech panów w łódce (nie licząc psa). Niektórzy z krytyków sugerowali na początku, że powodzenie u czytelników książka zdobyła sobie swą pospolitością i całkowitym brakiem humoru. Teraz już jednak wydaje się, że hipoteza ta nie rozwiązuje zagadki. Zła sztuka może odnieść chwilowy sukces u ograniczonej liczby odbiorców; nie poszerza kręgu swych miłośników przez prawie pół wieku. Doszedłem do wniosku, że jakkolwiek tłumaczyć powodzenie książki, nie przynosi mi ujmy, że ją napisałem. Jeśli rzeczywiście ją napisałem. Wcale sobie bowiem tego nie przypominam. Pamiętam tylko, że czułem się bardzo młody i idiotycznie zadowolony z siebie z przyczyn, które tylko mnie obchodzą. Było lato, a Londyn jest latem taki piękny. Rozpościerał się przed mymi oczyma niczym baśniowe miasto spowite złotą mgiełką, pracowałem bowiem w pokoju położonym wysoko nad wierzchołkami kominów. Nocą zaś światła jarzyły się hen pode mną, toteż patrzyłem w dół, jakbym zaglądał do jaskini skarbów Aladyna. Podczas tych letnich miesięcy napisałem książkę. Wydawało mi się to jedynym rozsądnym zajęciem.

PRZEDMOWA DO PIERWSZEGO WYDANIA
Urok tej książki zasadza się nie tyle na jej stylu literackim czy też użyteczności informacji, jakie zawiera, ile na jej niewolniczej wierności prawdzie. Każda stronica jest sprawozdaniem z autentycznych zdarzeń. Ja owe zdarzenia tylko odpowiednio ubarwiłem (za co nie żądam osobnego wynagrodzenia). George, Harris i Montmorency nie są poetyckimi ideałami, lecz osobnikami z krwi i kości — szczególnie George, który waży dwanaście pudów. Inne książki mogą przewyższać moją pod względem głębi intelektualnej i wnikliwej analizy natury ludzkiej; jeszcze inne mogą ją prześcignąć oryginalnością i grubością. Co się jednak tyczy rozpaczliwej, nieuleczalnej prawdomówności, nie odkryto jeszcze nic, co mogłoby iść z nią w zawody. Nie mylę się chyba, sądząc, że ta właśnie cecha, bardziej niż wszystkie pozostałe powaby książki, zaskarbi jej szacunek w oczach poważnego czytelnika, jak również doda wagi nauce, jaka z tej historii płynie.

Londyn, sierpień 1889 roku

ROZDZIAŁ 1

Trzech inwalidów — Cierpienia George’a i Harrisa — Ofiara stu siedmiu śmiertelnych chorób — Skuteczne recepty — Lekarstwo na dziecięce dolegliwości wątroby — Zgadzamy się, że jesteśmy przepracowani i potrzebujemy wypoczynku — Tydzień wśród spienionych grzywaczy? — George sugeruje Tamizę — Montmorency wnosi sprzeciw — Pierwotny wniosek przechodzi stosunkiem głosów trzy do jednego.

Było nas czterech — George, William Samuel Harris, ja i Montmorency. Siedzieliśmy w moim pokoju, paliliśmy i rozmawialiśmy o tym, jak bardzo jest z nami źle — oczywiście z medycznego punktu widzenia.
Czuliśmy się wszyscy podle, co budziło w nas poważne obawy. Harris powiedział, że miewa czasem tak gwałtowne zawroty głowy, że nie wie, gdzie góra, a gdzie dół. Na to odezwał się George, że i on ma czasem podobne wątpliwości. U mnie z kolei szwankowała wątroba. Wiedziałem, że szwankuje mi wątroba, ponieważ dopiero co przestudiowałem prospekt opatentowanych pigułek na wątrobę, gdzie wyszczególnione były rozmaite objawy, na podstawie których człowiek może rozpoznać, że szwankuje mu wątroba. Miałem je wszystkie.
Dziwna rzecz, ale jeszcze mi się nie zdarzyło, abym przeczytawszy prospekt opatentowanego lekarstwa, nie uznał, że cierpię na odnośną chorobę w jej najbardziej zjad­liwej formie. Diagnoza zdaje się zawsze dokładnie odpowiadać wszelkim boleściom, jakie kiedykolwiek odczuwałem.
Pamiętam, jak pewnego dnia poszedłem do British Museum, aby poczytać o metodzie leczenia pewnej dolegliwości, która w stopniu śladowym u mnie wystąpiła — bodajże katar sienny. Zdjąłem książkę z półki i przeczytałem wszystko, co na ten temat znalazłem. Potem, z czystego roztargnienia, zacząłem bezmyślnie przewracać kartki i leniwie przyswajać sobie wiedzę o różnych chorobach, bardzo ogólną. Wyleciało mi z głowy, w jaką doleg­liwość zagłębiłem się na początku — na pewno w jakąś straszliwą, śmiercionośną zarazę — lecz zanim dotarłem do połowy listy „objawów ostrzegawczych”, nie miałem najmniejszych wątp­liwości, że mnie dopadła.
Dłuższą chwilę siedziałem zmartwiały z przerażenia; potem, zobojętniały z rozpaczy, zacząłem znów wertować książkę. Doszedłem do tyfusu — przeczytałem objawy — odkryłem, że mam tyfus, i to od wielu miesięcy — pomyślałem sobie, ciekawe, co jeszcze mam. Przewróciłem stronicę na taniec św. Wita; zgodnie z oczekiwaniami stwierdziłem, że i pląsawica mi nie przepuściła. Postanowiłem zapoznać się ze swoim przypadkiem dogłębnie. I tak, rozpoczynając alfabetycznie, przestudiowałem chorobę Addisona, stwierdziłem, że na nią zapadam, a faza ostra czeka mnie za jakieś dwa tygodnie. Z ulgą się dowiedziałem, że choroba Brighta występuje u mnie w formie złagodzonej i, jeśliby na tym się skończyło, mogę liczyć na wiele lat życia. Cholerę miałem z poważnymi powikłaniami, a z dyfterytem chyba się urodziłem. Sumiennie przebrnąłem przez wszystkie litery alfabetu i jedyną chorobą, której mogłem się nie obawiać, było zapalenie kaletki maziowej rzepki (cierpią na to sprzątaczki, które dużo klęczą).
Z początku zrobiło mi się dość przykro. Czułem się spostponowany. Dlaczego nie mam zapalenia kaletki maziowej rzepki? W czym jestem gorszy od sprzątaczki? Po chwili jednak wzięły we mnie górę mniej zachłanne uczucia. Zreflektowawszy się, że miałem wszystkie pozostałe choroby znane medycynie, powściągnąłem swój egoizm i postanowiłem się obyć bez zapalenia rzepki. Podagra, w swej najbardziej złośliwej postaci, dorwała mnie, jak się zdaje, bez mojej wiedzy; na żółtaczkę zaś najwyraźniej cierpiałem od dzieciństwa. Po żółtaczce nie było już żadnych innych chorób, doszedłem zatem do wniosku, że nic więcej mi nie grozi.
Siedziałem pogrążony w myślach. Jakimże ciekawym muszę być przypadkiem z punktu widzenia nauki, jakimż cennym byłbym nabytkiem dla adeptów medycyny! Mając mnie, żywy almanach wszystkich chorób, nie musieliby chodzić od szpitala do szpitala. Ja sam wystarczałem za szpital, za materiał na pracę dyplomową dla wszystkich studentów.
Potem zacząłem się zastanawiać, ile mi jeszcze zostało życia. Spróbowałem się zbadać. Ująłem palcami przegub. Z początku w ogóle nie wyczuwałem tętna. Potem ni stąd, ni zowąd jakby się wzbudziło. Wyjąłem zegarek i zacząłem mierzyć. Wyszło mi sto czterdzieści siedem na minutę! Położyłem dłoń na sercu. Nic nie czułem. Przestało bić. Później doszedłem do przekonania, że cały czas jest na swoim miejscu i pracuje jak należy, tylko ja nie potrafię tego dowodnie stwierdzić. Opukałem się po całym tułowiu, od talii aż po głowę, zahaczając odrobinę o boki i górną część pleców. Niczego się jednak nie domacałem ani nie dosłuchałem. Spróbowałem obejrzeć sobie język. Wysunąłem go maksymalnie do przodu, zamknąłem jedno oko i usiłowałem mu się przyjrzeć drugim. Widziałem tylko koniuszek, co nic mi nie dało, prócz tego, iż utwierdziłem się w przekonaniu, że mam szkarlatynę.
Wszedłem do czytelni jako szczęśliwy, zdrowy człowiek. Wyszedłem jako niedołężny wrak.
Udałem się do swojego lekarza. To mój stary kumpel, więc kiedy mi się zdaje, że jestem chory, mierzy mi tętno, ogląda język i opowiada o pogodzie, nie biorąc za to wszystko ani grosza. Pomyślałem sobie, że mu się odwdzięczę, idąc do niego teraz. „Lekarz potrzebuje praktyki” — myślałem. „Ja mu ją zapewnię. Wypraktykuje na mnie więcej niż na tysiącu siedmiuset zwyczajnych, tuzinkowych pacjentów z dwiema chorobami na krzyż”. Poszedłem więc prosto do niego, a on spytał:
— No, co tam? Co ci dolega?
Odparłem:
— Nie będę zabierał ci czasu, drogi chłopcze, mówiąc, co mi dolega. Życie jest krótkie, więc mógłbyś nie doczekać końca. Powiem ci za to, co mi nie dolega. Nie mam zapalenia rzepki. Dlaczego nie mam zapalenia rzepki, to dla mnie zagadka, ale fakt pozostaje faktem. Wszystko inne mam jednak bezapelacyjnie.
Następnie opowiedziałem mu, w jaki sposób to odkryłem. A on otworzył mi usta i zajrzał do środka; złapał mnie za przegub, potem zaprawił mnie bykiem w klatkę piersiową, gdy się tego najmniej spodziewałem — co muszę uznać za objaw tchórzostwa. Następnie usiadł i wypisał receptę, złożył na pół i podał mi, a ja wsunąłem ją do kieszeni i wyszedłem.
Nie zajrzałem do recepty. Udałem się prosto do najbliższej apteki. Aptekarz wziął ode mnie receptę, przeczytał i oddał mi.
Powiedział, że tego nie prowadzi.
— Jest pan aptekarzem? — spytałem.
— Jestem aptekarzem — odparł. — Gdybym miał sklep spożywczy połączony z pensjonatem, być może zrobił­bym coś dla pana. Jako aptekarz mam ograniczone moż­li­wości.
Przeczytałem receptę. Brzmiała następująco:
1 x befsztyk plus 1 x kwarta piwa co sześć godzin.
1 x dziesięciomilowy spacer co rano.
1 x łóżko punkt jedenasta co wieczór.
I nie zaśmiecaj sobie głowy sprawami, których nie rozumiesz.
Zastosowałem się do wskazówek, z tym szczęśliwym — mówię za siebie — rezultatem, że memu życiu chwilowo nie zagraża niebezpieczeństwo.
Wracając jednak do prospektu pigułek na wątrobę — ponad wszelką wątpliwość miałem wszystkie wymienione tam objawy, z których najważniejszym była „ogólna niechęć do wszelkiego rodzaju pracy”.
Nie da się opisać, co ja się w tym względzie nacierpiałem. Już jako osesek byłem męczennikiem tej choroby. W wieku chłopięcym do rzadkości należały dni, kiedy wypuszczała mnie ze swych szponów. Nikt wtedy nie wiedział, że przyczyna tkwi w wątrobie. Medycyna była wszak znacznie słabiej rozwinięta, toteż wszyscy składali to na karb lenistwa.
— Ty paskudny leniu, ty — mawiali — może byś tak wstał i zabrał się do jakiejś pracy, co? — Nie wiedzieli, oczywiście, że jestem chory.
Nie aplikowali mi żadnych pigułek, tylko kuksańce w głowę. Jednak, choć wyda się to dziwne, owe kuksańce w głowę często mnie uzdrawiały, ale tylko na jakiś czas. Jeden taki kuksaniec znacznie skuteczniej leczył moją wątrobę i znacznie silniej pobudzał mnie do tego, by bez dalszej zwłoki zrobić, co mi każą, niż teraz cała fiolka pigułek.
Powiem wam zresztą, że często tak jest — te proste, staroświeckie środki czasem działają skuteczniej niż cała ta nowoczesna farmakologia.
Siedzieliśmy tak przez pół godziny, opisując sobie nawzajem swoje dolegliwości. Wyjaśniłem George’owi i Williamowi Harrisowi, jak się czuję, gdy wstaję rano; William Harris opowiedział nam, jak się czuje, gdy kładzie się spać, George zaś stanął na dywaniku przed kominkiem i odegrał przejmującą scenę, która nam zobrazowała, jak się czuje w nocy.
George tylko wyobraża sobie, że jest chory, ale powiem wam, że tak naprawdę to okaz zdrowia.
W tym momencie zapukała do drzwi pani Poppets, aby spytać, czy jesteśmy gotowi do kolacji. Uśmiechnęliśmy się do siebie melancholijnie i orzekliśmy, że chyba lepiej będzie coś przekąsić. Harris powiedział, że na pusty żołądek człowieka łatwiej imają się choroby. Gdy pani Poppets wniosła tacę, zasiedliśmy przy stole i przegryźliśmy odrobinę steku z cebulą, a na deser zjedliśmy po kawałeczku ciasta z rabarbarem.
Musiałem być wtedy bardzo osłabiony, albowiem już po półgodzinie robiłem wrażenie człowieka mało zainteresowanego jedzeniem — co mi się bardzo rzadko zdarza — i nie miałem ochoty na ser.
Dopełniwszy tego obowiązku, dolaliśmy sobie wina, zapaliliśmy fajki i wróciliśmy do rozmowy na temat stanu naszego zdrowia. Co nam tak naprawdę dolegało, żaden z nas nie był pewien. Byliśmy jednak całkowicie zgodni w opinii, że cokolwiek to jest, przyczyn należy szukać w przepracowaniu.
— Potrzeba nam odpoczynku — zawyrokował Harris.
— Odpoczynku i całkowitej odmiany — potwierdził George. — Przeciążenie szarych komórek doprowadziło nas do ogólnego wyczerpania organizmu. Zmiana otoczenia i brak konieczności myślenia przywrócą nam równowagę psychofizyczną.
George ma kuzyna, który w kartotekach policyjnych zazwyczaj figuruje jako student medycyny, stąd też wypowiedzi George’a zatrącają czasem lekarskim żargonem.
Zgodziłem się z nim i zasugerowałem, że powinniśmy znaleźć jakieś odludne miejsce z dala od tłumu i zgiełku, gdzie prześnilibyśmy słoneczny tydzień pośród ospałych uliczek; jakiś na poły zapomniany zakątek, który dobre wróżki ukryły przed zakusami hałaśliwego świata; jakieś orle gniazdo na skalnych turniach czasu, gdzie docierałby tylko cichutki poszum wezbranych fal dziewiętnastego stulecia.
Harris odparł, że umrzemy z nudów. Powiedział, że wie, o jakim miejscu myślę: wszyscy kładą się spać o ósmej, za żadne pieniądze nie można dostać dzienników sportowych, a po tytoń trzeba dymać dziesięć mil.
— Nie — odparł Harris — kiedy potrzeba odpoczynku i odmiany, nie ma jak podróż morska.
Stanowczo zaprotestowałem przeciwko podróży morskiej. Podróż morska może wyjść człowiekowi na zdrowie, jeśli trwa parę miesięcy, ale tygodniowa bywa zabójcza.
Wyruszasz w poniedziałek, wbiwszy sobie uprzednio do głowy, że spędzisz przyjemnie czas. Beztrosko machasz chłopcom rączką na pożegnanie, zapalasz swoją największą fajkę i paradujesz po pokładzie, jakbyś był kapitanem Cookiem, sir Francisem Drakiem i Krzysztofem Kolumbem w jednej osobie. We wtorek żałujesz, że nie zostałeś w domu. W środę, czwartek i piątek żałujesz, że się urodziłeś. W sobotę jesteś w stanie przełknąć kapkę bulionu, usiąść na pokładzie i odpowiedzieć słodkim, boleściwym uśmiechem, gdy życzliwi ludzie zapytają, jak się czujesz. W niedzielę zaczynasz znowu chodzić i przyjmować stałe pokarmy. W poniedziałek rano, gdy z torbą i parasolem w dłoni stoisz przy burcie, wyczekując zejścia na ląd, morze zaczyna ci się bardzo podobać.
Pamiętam, że mój szwagier wybrał się kiedyś dla zdrowia w krótką podróż morską. Wykupił kajutę na rejs z Londynu do Liverpoolu i z powrotem. Gdy dopłynął do Liverpoolu, interesowało go już tylko, czy zdoła odsprzedać bilet powrotny.
Wieść gminna głosi, że oferta krążyła po całym mieście, z olbrzymią zniżką. Ostatecznie sprzedał bilet, za osiemnaście pensów, pewnemu młodzieńcowi o żółtawej cerze, któremu lekarz zalecił, aby udał się nad morze i zażył trochę ruchu.
— Nad morze! — zakrzyknął mój szwagier, serdecznym gestem wciskając mu bilet w dłoń. — Starczy panu morza na całe życie. A co dopiero ruch! Zażyje pan więcej ruchu, siedząc na tym statku kołkiem, niż gdyby pan na suchym lądzie fikał kozły.
On sam — mój szwagier — wrócił pociągiem. Powiedział, że Kolej Północno­‍-Zachodnia jest dlań wystarczająco dobroczynna.
Inny gość, którego znałem, popłynął na tygodniowy rejs wokół wybrzeża. Zanim podnieśli kotwicę, steward przyszedł go zapytać, czy będzie wybierał poszczególne posiłki, czy też z góry zamówi pełne wyżywienie.
Steward polecił metodę drugą jako znacznie tańszą. Powiedział, że za dwa funty pięć szylingów można jeść do syta przez cały tydzień. Na śniadanie będzie ryba, a następnie mięso z rusztu. Lunch, o godzinie pierwszej, składa się z czterech dań. Na obiad, o szóstej, podaje się zakąskę, zupę, rybę, pieczeń, drób, sałatę, słodycze, ser i deser. O dziesiątej lekka kolacja z wędlin.
Mój przyjaciel pomyślał, że abonament to rzeczywiście lepszy interes (ma niezły spust), toteż dobił targu.
Gdy przyszła pora lunchu, statek właśnie odpłynął z Sheer­ness.
Mój znajomy nie czuł się tak głodny, jak tego oczekiwał, więc zadowolił się odrobiną gotowanej wołowiny i poziomkami ze śmietaną. Po południu dużo rozmyślał i momentami mu się wydawało, że od tygodni nie je nic innego prócz gotowanej wołowiny. Były jednak chwile, kiedy odnosił wrażenie, że od lat żywi się wyłącznie poziomkami ze śmietaną.
Również wołowina i poziomki ze śmietaną nie robiły wrażenia szczęśliwych — wydawały się wręcz wzburzone.
O szóstej przyszli mu powiedzieć, że obiad gotowy. Oświadczenie to nie wzbudziło w nim entuzjazmu, lecz czuł, że musi odrobić część z dwóch funtów pięciu szylingów, toteż, trzymając się lin i innych przedmiotów, zszedł na dół. U dołu drabiny przywitał go przyjemny aromat cebuli i szynki na ciepło, zmieszany z zapachem ryb i warzyw. Gdy podszedł steward i zapytał z przymilnym uśmiechem: — Co panu podać? — odparł słabym głosem: — Niech pan mnie poda na górę.
Błyskawicznie wciągnęli go po drabinie, umieścili po zawietrznej i zostawili samego.
Przez następne cztery dni wiódł skromne, wolne od szaleństw życie na kapitańskich sucharach dietetycznych (na dietetycznych sucharach kapitana, powiedzmy dla większej jasności) i wodzie sodowej. Wszakże gdy miało się ku sobocie, stanął na nogi i zszedł na dół na cienką herbatę i suchą grzankę, w poniedziałek zaś zajadał ze smakiem rosół z kury. We wtorek opuścił statek i spoglądał z żalem, jak odpływa pod parą w morze.
— Zaraz zniknie — powiedział — zaraz zniknie z żarciem za dwa funty, które mi się należy.
Dodał, że jeśliby mu dali jeszcze jeden dzień, zdołałby wyrównać rachunek.
Całym sercem opowiedziałem się więc przeciwko podróży morskiej. Nie ze względu na mnie, wyjaśniłem. Ja nigdy nie miewam nudności. Bałem się jednak o George’a. George powiedział, że nic mu nie będzie, a pomysł mu się dosyć podoba, ale radziłby Harrisowi i mnie, żebyśmy nie byli chojrakami, bo jest pewien, że obaj się pochorujemy. Harris powiedział, że dla niego zawsze było tajemnicą, w jaki sposób ludzie dostają choroby morskiej — muszą chyba symulować — on sam wiele razy próbował, ale nigdy mu się nie udało.
Potem opowiadał anegdoty o tym, jak pływał przez La Manche przy tak rozszalałym morzu, że pasażerów trzeba było przywiązywać do koi, a jedynymi ludźmi na pokładzie, którzy nie mieli nudności, byli on i kapitan. Czasami nudności oszczędzały jego i drugiego bosmana, ale ogólnie zawsze jego i jeszcze kogoś innego. Z wyjątkiem tych rejsów, kiedy tylko jego jednego.
To dziwne, ale nikt nigdy nie cierpi na chorobę morską na lądzie. Na morzu spotyka się tłumy ludzi w bardzo złym stanie, cała załoga i wszyscy pasażerowie, jeden w drugiego. Nie widziałem jednak jeszcze człowieka na lądzie, który doświadczyłby choroby morskiej. Gdzie się podziewają niezliczone tysiące kiepskich marynarzy, gdy zejdą na ląd, jest dla mnie zagadką.
Gdyby większość ludzi była podobna do gościa, którego spotkałem kiedyś na statku do Yarmouth, miałbym dość proste wytłumaczenie tej pozornej tajemnicy. O ile sobie przypominam, właśnie odbiliśmy od Południowego Mola, a człowiek ten bardzo niebezpiecznie wychylał się przez otwór ładunkowy. Podbiegłem mu z pomocą.
— Halo! Niech się pan trochę cofnie — powiedziałem, szarpiąc go za ramię — bo się pan znajdzie za burtą.
— Częściowo o to chodzi — jęknął, po czym nic więcej nie udało mi się z niego wydobyć, toteż musiałem go zostawić.
Trzy tygodnie później spotkałem go w kawiarni hotelu w Bath, gdzie opowiadał o swych wojażach i wyjaśniał z entuzjazmem, jak bardzo kocha morze.
— Prawdziwy wilk morski nigdy nie choruje! — zakrzyknął w odpowiedzi na zawistne dociekania pewnego nieśmiałego młodego człowieka. — Chociaż, muszę przyznać, że raz mi się zdarzyło dostać lekkich mdłości. Było to koło przylądka Horn. Następnego dnia statek poszedł na dno.
— Czy nie był pan kiedyś trochę roztrzęsiony na Południowym Molu i chciał pan się znaleźć za burtą? — wtrąciłem.
— Na Południowym Molu! — odparł z wyrazem zdumienia na twarzy.
— Tak, kurs do Yarmouth, trzy tygodnie przed zeszłym piątkiem.
— A, tak, tak — pojaśniał — już sobie przypominam. Rzeczywiście bolała mnie głowa tego popołudnia. Od tych korniszonów, wie pan. Najbardziej skandaliczne korniszony, jakich zdarzyło mi się skosztować na porządnym statku. Pan też jadł?
Jeśli o mnie chodzi, odkryłem znakomity środek zapobiegawczy przeciwko chorobie morskiej — balansowanie. Trzeba stanąć na środku pokładu, a gdy statek wznosi się i opada, należy tak manewrować ciałem, żeby zawsze było wyprostowane. Kiedy dziób statku idzie do góry, trzeba się pochylić do przodu, prawie dotykając nosem pokładu; kiedy zaś unosi się rufa, należy się odchylić do tyłu. Ta metoda jest jednak dobra na parę godzin; trudno tak balansować przez tydzień.
— Popłyńmy w górę Tamizy — odezwał się George.
Oznajmił, że potrzebujemy świeżego powietrza, ruchu i ciszy; stała zmiana otoczenia pozwoli nam zająć czymś myśli (tylko co zrobi ze sobą Harris, który nie myśli?), ciężka praca zaś znakomicie wpłynie na apetyt i sen.

 
Wesprzyj nas