Dziennik niezwykłej podróży z lat 20. XX wieku. Alexandra David-Néel utrwaliła w nim Tybet, którego już nie ma. Bez uprzedzeń, ale i bez upiększeń opisała świat, który fascynował ją jako badaczkę i poruszał serce.


Podróż do LhasyJest rok 1924. Po ośmiu miesiącach wyczerpującej wędrówki, pokonując głód, mróz, własne słabości i czyhające na drodze pułapki, ukrywając się pod przebraniem tybetańskiej pątniczki, Aleksandra David-Néel jako pierwsza Europejka dociera do Lhasy – niedostępnej wówczas dla obcokrajowców stolicy Tybetu.

Jej jedynym towarzyszem jest Jongden – młody tybetański mnich, cały ekwipunek mieści się w dźwiganym na plecak tobołku, a za oręż służy pomysłowość i niezłomny hart ducha. Wkraczając do Lhasy, ta na pozór krucha francuska orientalistka odnosi zwycięstwo nad granicami ustanowionymi przez ludzi i realizuje marzenie, podyktowane nie próżnością, ale miłością do tego kraju, ludzi, obyczajów, filozofii i religii.

W dzienniku z tej niezwykłej podróży Aleksandra David-Néel utrwaliła Tybet, którego już nie ma. Bez uprzedzeń, ale i bez upiększeń opisała świat, który fascynował ją jako badaczkę i poruszał serce. Wiele z obserwacji, jakie poczyniła w Lhasie okazało się ponurym proroctwem, tym cenniejszym staje się więc to świadectwo przeszłości, kiedy Tybet należał do Tybetańczyków.

Alexandra David-Néel Urodzona w 1868 roku w Saint-Mandé pod Paryżem, a zmarła w Digne w 1969 roku Alexandra David-Néel wyruszyła w wieku dwudziestu trzech lat do Sri Lanki i odtąd będzie już nieustannie przemierzać kontynent azjatycki. Uczennica geografa Elisée Reclusa, poliglotka, podczas swej długiej wędrówki od Indii po Tybet była kolejno odkrywczynią, reporterką i etnografką. Jej spostrzeżenia zebrane w trylogii, ukazywały się w latach 1926–1933, zaś pierwszy tom zatytułowany Voyage d’une Parisienne à Lhassa odniósł światowy sukces. Ale nazwisko tej podróżniczki pozostaje przede wszystkim związane z szerzeniem pewnego systemu myślowego i pewnej duchowości, której głębia uchodziła dotychczas uwadze ludzi Zachodu.
Alexandra David-Néel poświęciła wiele swoich prac – tekstów wprowadzających i powieści inicjacyjnych – buddyzmowi, w tym Le Bouddhisme du Bouddha czy Mipam, lama pięciu mądrości1. Z kolei korespondencja tej podróżniczki z mężem, zebrana w Journal de voyage, odzwierciedla drogę przebytą przez tę niezwykle odważną kobietę, która podczas swego stuletniego życia dała się poznać jako jedna z największych zachodnioeuropejskich depozytariuszek mądrości Wschodu.

Alexandra David-Néel
Podróż do Lhasy
Przekład: Iwona Badowska
Wydawnictwo Akademickie Dialog
Premiera: 25 października 2013 (papier), 24 listopada 2020 (ebook)
 
 

Podróż do Lhasy

WPROWADZENIE

Ośmiu miesięcy wędrówki w niezwyczajnych warunkach, poprzez niezbadane w większości regiony, nie da się opowiedzieć na dwustu lub trzystu stronach. Prawdziwy dziennik z tej podróży musiałby składać się z kilku opasłych tomów. Czytelnik znajdzie więc tutaj jedynie zwięzłą opowieść o wydarzeniach, które, jak przypuszczam, będą mogły go szczególnie zainteresować i dać mu jakieś pojęcie o kraju, z którym mocno się zżyłam wcielając się w rolę tybetańskiej żebraczki.
Zresztą ta wyprawa do Lhasy w przebraniu żebrzącej pątniczki to tylko jeden z epizodów moich długich, bo rozciągających się na kolejnych czternaście lat, podróży na Wschód. Opisanie początku tych wypraw wykracza poza ramy niniejszego wstępu, niemniej poczuwam się do udzielenia kilku wyjaśnień dotyczących wyboru takiego osobliwego przebrania, kiedy udawałam się do Lhasy.
Miałam już za sobą jeden pobyt w Azji, kiedy w 1910 roku otrzymałam z Ministerstwa Szkolnictwa polecenie ponownego udania się do Indii.
W roku następnym, przebywając w pobliżu Madrasu, dowiedziałam się, że władca Tybetu, Dalajlama, uciekł ze swojego kraju, zbuntowanego wówczas przeciwko Chinom, i rezyduje w Himalajach.
Tybet nie był mi tak zupełnie obcy. W College de France byłam uczennicą profesora Edouarda Foucaux, uczonego, tybetologa, miałam też nieco pojęcia o literaturze tybetańskiej. Rzecz jasna, że nie mogłam pominąć takiej wyjątkowej okazji; musiałam zobaczyć lamę-króla i jego dwór.
Ale być przyjętą przez Dalajlamę to nie taka łatwa sprawa. Odmawiał on bowiem uparcie udzielania audiencji kobietom cudzoziemkom. Przeczuwając kłopoty, zaopatrzyłam się w listy polecające od wybitnych osobistości świata buddyjskiego. Te listy, przetłumaczone na użytek władcy Tybetu, musiały go widać zaintrygować, bo oświadczył niezwłocznie, że z przyjemnością ze mną porozmawia.
Tego mnicha-króla otaczał dziwny dwór złożony z duchownych, ubranych w ciemnoczerwone szaty z samodziałowej tkaniny, przyozdobione żółtym atłasem i złocistym brokatem, którzy opowiadali fantastyczne historie rozprawiając o tej wręcz baśniowej krainie. Oczywiście słuchając ich zdawałam sobie dobrze sprawę z tendencji do przesady, typowej dla ludzi Wschodu, ale mimo to wyczuwałam instynktownie, że za tymi zalesionymi zboczami, nad którymi wznosiły się w oddali ośnieżone ostre szczyty, znajdował się kraj naprawdę inny od wszystkich pozostałych. Czyż muszę dodawać, że niemal od razu zawładnęło mną pragnienie przedostania się tam?
Nareszcie w czerwcu 1912 roku, po dłuższym pobycie wśród Tybetańczyków, spojrzałam po raz pierwszy na Tybet. Już sama powolna wspinaczka ku wysokim przełęczom była cudowna, ale potem, nagle, roztoczył się przede mną ten niezwykły bezmiar tybetańskich płaskowyży, kończących się gdzieś w oddali niewyraźnym widokiem skalnych bloków, sinawo-oranżowych, przybranych śnieżnymi czapami.
Co za widok! Przykuł mnie na zawsze swoim czarem. Mój zachwyt budził jednak nie tylko zewnętrzny aspekt Tybetu. Ten kraj przyciągnął mnie również jako orientalistkę.
Postanowiłam zgromadzić podstawowe dzieła tybetańskie, chciałam, żeby to były oryginały, które nie figurują w zbiorach Kandżuru i Tendżuru, składających się, jak wiadomo, z tłumaczeń. Nie przepuściłam żadnej okazji rozmowy z wykształconymi lamami, mistykami czy uznawanymi za wybitnych adeptami ezoterycznych doktryn i starałam się dotrzymywać im towarzystwa.
Te pasjonujące badania umożliwiły mi wniknięcie w świat ludzi po stokroć bardziej tajemniczych aniżeli tybetańskie pustkowia, w świat samotników i czarowników żyjących w ukryciu pośród zaśnieżonych grani.
Błędem byłoby sądzić, że Tybet był zawsze tą ziemią zakazaną i ściśle strzeżoną, jaką stał się w naszych czasach. Choć trudno w to uwierzyć, strefa zakazana powiększyła swój obszar. Na himalajskich szlakach, łatwo dostępnych jeszcze piętnaście lat temu, ustawiono posterunki uniemożliwiające dostęp nie tylko do samej granicy, ale już na odległość pięćdziesięciu kilometrów od niej. Tak więc turyści pragnący zwiedzić Sikkim musieli się zaopatrzyć w specjalne pozwolenie, na którym znajdowała się adnotacja, że użytkownik tego dokumentu „nie ma prawa wejścia na teren Nepalu, Bhutanu ani Tybetu, nie wolno mu zwiedzać żadnych miejsc ani podróżować bądź usiłować podróżować innymi drogami niż te, które są wymienione w niniejszym pozwoleniu”. Do przestrzegania powyższych warunków każdy posiadacz musiał się zobowiązać własnoręcznym podpisem.
Granicę chińsko-tybetańską Chińczycy pozostawili wolną, natomiast regiony, które niedawno zostały wyłączone spod ich kontroli objęto zakazem wstępu. A zatem nie wolno było poruszać się po kraju, który podróżnicy jeszcze nie tak dawno przemierzali wedle swojego upodobania i gdzie w czasach dawniejszych osiedlali się misjonarze.
Chciałabym tu wymienić, spośród wielu innych, naszego rodaka, uczonego pana Jacquesa Bacot, który przemierzał prowincję Carong i zwiedzał Mengon w 1909 roku, angielskiego kapitana F. Kingdona Warda1 podróżującego po tych samych miejscach w 1911 i 1914 roku, a także kapitana (obecnie już pułkownika) Baileya, również Anglika, który w 1911 roku sporządził mapę części Carongu. Wspomnę również, że około 1860 roku Societé des Missions Etrangères w Paryżu miało tu swoje posiadłości, wyłączywszy prowincję Carong.
Interesujących szczegółów dostarczył na ten temat Anglik Edmund Candler2, który wchodził w skład ekspedycji brytyjskiej wysłanej do Lhasy w 1904 roku.
„Trzeba pamiętać, że Tybet nie zawsze był zamknięty dla cudzoziemców… Aż do końca XVIII wieku jedynie przeszkody wynikające z ukształtowania kraju i jego klimatu (physical obstacles), utrudniały drogę do stolicy”.
Jezuici i kapucyni docierali do Lhasy, spędzali tu dłuższy czas, zachęcani do tego nawet przez rząd tybetański. Pierwsi Europejczycy3, którzy udali się do Lhasy i pozostawili autentyczne relacje ze swoich podróży, to ojcowie Grueber i d’Orville; dotarli oni do Tybetu z Chin drogą przez Sining i przebywali w Lhasie dwa miesiące.
W 1715 roku przybyli do Lhasy jezuici, ojcowie Desideri i Freyere. Desideri spędził tu trzynaście lat. W 1719 roku przybył z kolei Horacy de la Penna i misjonarze kapucyni. Wybudowali tu kaplicę, przytułek, a także nawrócili wiele osób. Kapucynów ostatecznie wypędzono, ale nastąpiło to dopiero w 1740 roku4.
Holender Van der Putte był pierwszym świeckim, który dotarł do stolicy Tybetu. Przybył tu w 1720 roku i pozostał przez kilka lat.
Po tej dacie nie istnieją żadne relacje odnoszące się do Europejczyków odwiedzających Lhasę, aż do roku 1811, kiedy miał tu dotrzeć Thomas Manning, pierwszy z Anglików. Manning przybył w orszaku generała chińskiego, którego spotkał w Phari Dzong5, i który był mu wdzięczny za opiekę lekarską, jako że Manning był medykiem. Przebywał w stolicy przez miesiąc… Ostrzeżony, że jego życie jest w niebezpieczeństwie, powrócił do Indii tą samą drogą, jaką tu przybył”6.
W 1846 roku ojcowie lazaryści Huc i Gabet zamknęli listę podróżników, którzy dotarli do Lhasy. Od tej pory wszyscy badacze będą musieli zawracać z drogi. Zdarzało się jednak, że niektórzy, zanim zostali zatrzymani podczas wędrówki, docierali w pobliże stolicy poruszając się wzdłuż brzegów Namco Czimo (jezioro Tengri), jak to było w przypadku Bonvalota, towarzyszącego księciu Henrykowi Orleańskiemu, czy Dutreuila z Rhins, podróżującego razem z panem Fernandem Grenard w 1893 roku.
Obecnie niemożliwością jest, ażeby cudzoziemiec mógł poruszać się swobodnie po tych terenach.
Około 1901 roku, po stłumieniu powstania bokserów, w Lhasie wywieszono oficjalne pisma, w których rząd chiński oświadczał, że Tybet jest otwarty dla cudzoziemców i zachęcał Tybetańczyków do udzielania im gościny. Faktycznie, w naszych czasach wszystkie części terytorium tybetańskiego pozostające pod nadzorem Chin są dostępne dla podróżujących.
Kilka lat po moich pierwszych wyprawach na płaskowyże południowego Tybetu złożyłam wizytę Taszilamie7 w Szigace. Przyjął mnie niezwykle serdecznie. Zachęcał do kontynuowania studiów tybetańskich i, żeby mi to ułatwić, ofiarowywał gościnę w sąsiedztwie swojej siedziby.
Otrzymałam również pozwolenie na korzystanie z tamtejszych bibliotek i prowadzenie badań z pomocą wykształconych lamów. Była to wyjątkowa okazja, ale niestety nie dane mi było z niej skorzystać.
W następstwie mojej wizyty u Taszilamy mieszkańcy wioski oddalonej o jakieś dziewiętnaście kilometrów od domku, w którym mieszkałam, musieli zapłacić rezydentowi brytyjskiemu, i to bezzwłocznie, karę pieniężną w wysokości dwustu rupii za to, że nie poinformowali go o moim odjeździe. Rezydent, który obciążył ich tą karą, nie wziął w ogóle pod uwagę faktu, że ci ludzie nie mogli wiedzieć gdzie się poruszam, ponieważ wyruszyłam z klasztoru położonego na terytorium tybetańskim, a oddalonego o trzy lub cztery dni drogi od ich wioski. Mieszkańcy gór zemścili się na mnie, stosownie do swojej mentalności nieoświeconych gwałtowników, plądrując mój domek. Na próżno składałam skargę. Odmówiono mi sprawiedliwości i nakazano opuścić kraj w przeciągu dwóch tygodni.
To postępowanie, niegodne ludzi cywilizowanych, obudziło we mnie pragnienie zemsty, zemsty wyszukanej, właściwej duchowi Paryża, miasta, z którego przecież pochodzę. Musiałam jednak wykazać cierpliwość.
Kilka lat później, kiedy podróżowałam po Khamie (wschodnim Tybecie) rozchorowałam się. Postanowiłam udać się do Bathangu, gdzie mieścił się szpital misyjny, którym kierowali lekarze angielscy lub amerykańscy. Bathang jest ważnym miastem tybetańskim, pozostającym pod kontrolą Chin, podobnie jak Kardze, w pobliżu którego wówczas się znajdowałam.
Oddziały wojskowe z Lhasy, które od niedawna zawładnęły częścią tego kraju, stacjonowały między tymi dwoma miastami i Bathang był niedostępny dla obcokrajowców.
Na posterunku granicznym tybetański oficer zapytał mnie przede wszystkim, czy mam pozwolenie od konsula angielskiego rezydującego w Tacienlu8, a nazywał go „ważnym człowiekiem” z Tacienlu. Jeżeli będę miała to pozwolenie, wyjaśnił, będę mogła poruszać się swobodnie po Tybecie, natomiast bez niego nie mogę przekroczyć granicy.
Udało mi się jednak powędrować dalej, a on w tym czasie wysłał kuriera do swojego przełożonego z zapytaniem o dalsze rozkazy. Kilka dni później zostałam zatrzymana przez innego oficera i znowu usłyszałam o tym „ważnym człowieku” z Tacienlu. Widać, jakiś nowy święty Piotr dzierżący klucze od Krainy Śniegu.
Podczas tej podróży choroba nasiliła się. Przedstawiłam moją sytuację Tybetańczykom, szczerze mi współczuli, ale lęk przed „ważnym człowiekiem” nie pozwalał tym zastraszonym funkcjonariuszom okazać mi wrodzonej dobroci i pozwolić na kontynuowanie wędrówki do szpitala. Musiałam zrezygnować z obranego celu, lecz odmówiłam zawrócenia z drogi, do czego chciano mnie nakłonić, i oświadczyłam, że skoro nie mogę iść do Bathangu, udam się do Dziekundo.
Dziekundo jest małym miastem położonym na drodze do Lhasy, poza strefą podbitą i pozostającą pod kontrolą Chin. Domyślałam się, że wędrówka przez terytorium, które na nowo znalazło się pod zwierzchnictwem Lhasy może być interesująca z wielu powodów.
Dni upływały na negocjacjach. Oficerowie siedzieli w namiocie, przed którym powiewała flaga Tybetu: karmazynowa z wyhaftowanym lwem. Dookoła obozowali żołnierze, a wśród nich dwóch muzyków „uzbrojonych” w proste trąbki. Moi ludzie i ja, bez flagi i trąbek, zajmowaliśmy dwa namioty ustawione w pewnej odległości od namiotu Tybetańczyków. Nieszczęśni drokpowie9, których zły los przywiódł w te strony musieli płacić baranami, masłem, mlekiem i serem w tej rozgrywającej się komedii. To oni żywili aktorów tego spektaklu. Taki jest zwyczaj w Tybecie. Przemowy następowały jedne po drugich, na romantycznym i spokojnym tle starego królestwa Derge. Kiedy mówcy, zachrypnięci i wycieńczeni milkli wreszcie, zabierano się do jedzenia.
Ostatecznie wszyscy zrozumieli, że chyba muszą mnie pozbawić życia, jeżeli chcą mi przeszkodzić w wędrówce do Dziekundo i ustąpili. Moje nadzieje się spełniły, wędrówka przez ten region była ciekawa i w efekcie błogosławiłam przygodę, która sprowadziła mnie do Dziekundo, ponieważ pobyt w tej okolicy stał się okazją do nowej serii wspaniałych podróży.
Kiedy przebywałam w Dziekundo pojawił się tam pewien Duńczyk powracający z Czang Nagczuki, gdzie zatrzymano go na drodze w kierunku Lhasy. Nie mogąc dotrzeć do celu swojej wyprawy postanowił wrócić do Szanghaju, dokąd wzywały go interesy. A bezpośrednia droga wiodła właśnie tym szlakiem, na którym ja stoczyłam batalię w lecie ubiegłego roku. Zanim jeszcze Duńczyk zdołał dotrzeć do strefy zakazanej, już czekali nań żołnierze i zmusili go do zawrócenia z drogi. Nieszczęsny podróżnik na próżno tłumaczył im, że zrezygnował już z wędrówki po interiorze Tybetu, że zmienił już kierunek swojej trasy i chce tylko dostać się do głównej drogi, aby powrócić do Chin. Nie słuchano go, przymuszono do obrania drogi na północ, przez pustynne tereny, gdzie grasowały bandy rozbójników. W tej sytuacji, rzecz jasna, musiał jeszcze zorganizować specjalną karawanę, aby zabrać żywność i bagaże na przynajmniej miesięczną podróż. Po tym czasie, oddalając się znacznie od zamierzonego celu podróży, znalazł się w Siningu na terytorium Gansu, skąd wiele miesięcy wcześniej wyruszył w drogę mając nadzieję dotrzeć do Lhasy. A z Siningu miał jeszcze dwa miesiące drogi do Szanghaju. Gdyby pozwolono mu udać się główną drogą, miałby szansę podróżować w lektyce i nocować w oberżach na każdym etapie drogi, nie mówiąc o tym, że cała podróż trwałaby o połowę krócej.
Zdarzenia tego rodzaju stanowiły prawdziwą prowokację wobec podróżujących, a ja nie potrafiłam pozostać obojętnym świadkiem. Zatrzymana w Dziekundo postanowiłam więc, podobnie jak duński podróżnik, nie udawać się na północ, lecz spróbować przedostać się przez zakazaną krainę aż do brzegów rzeki Saluin i zwiedzić ciepłe doliny Carongu i Całarongu.
Ale czy dotrę do Lhasy? Wydawało się to niemożliwe, ale nie z całą pewnością; zresztą, nie dysponowałam na ten temat żadną konkretną wiedzą.
Opuściłam Dziekundo pod koniec zimy, towarzyszył mi jeden ze służących. Większość przełęczy górskich była jeszcze niedostępna i nasza wędrówka w śniegu przypominała dramat. Mój towarzysz i ja przezwyciężyliśmy jakoś wszystkie realne przeszkody, przeszliśmy niezauważeni obok posterunku granicznego, tuż pod oknami funkcjonariusza odpowiedzialnego za ochronę granicy, i kiedy już zbliżaliśmy się do brzegów Saluinu zostaliśmy zatrzymani.
Nie, nie zostaliśmy rozpoznani. Przyczyna wpadki była zupełnie inna.
Uważałam, że w podróży tego rodzaju, kiedy się przemierza prawie nieznany kraj, dobrze byłoby, oprócz indywidualnych poszukiwań, zbierać materiały, które mogą zainteresować innych.
Mój przybrany syn, lama Jongden, szedł za nami w odległości kilku dni marszu, towarzyszył mu służący, prowadzili siedem mułów. Nasze spotkanie miało nastąpić na dalszym odcinku drogi. W podróżnych torbach, które miał ze sobą, znajdowały się aparaty fotograficzne, kilka przyrządów, trochę papieru na sporządzenie zielników etc. Oczywiście, wszystkie te rzeczy przyciągnęły uwagę funkcjonariusza, który przeglądał bagaże, a ponieważ wiedział o mojej obecności w Dziekundo, domyślał się, że muszę być gdzieś w okolicy. Nie pozwolił wędrować dalej małej karawanie i wysłał żołnierzy na wszystkie strony, aby mnie odszukali. Żołnierze znaleźli mnie i taki był koniec tej całej przygody.
Koniec, ale tylko w tym przypadku. Daleka byłam od uznania siebie za pokonaną. Zawsze kierowałam się zasadą, żeby nie akceptować porażki, bez względu na jej rodzaj i tego, komu ją zawdzięczam.
To właśnie wtedy mój zamiar dotarcia do Lhasy, nieco chwiejny do tej pory, ugruntował się na dobre. Żadna rekompensata nie wchodziła w grę. Wiedziałam, że muszę zrealizować swój zamiar za wszelką cenę. Złożyłam nawet odpowiednią przysięgę i to naprzeciwko posterunku granicznego, do którego mnie odprowadzono.
Chęć pomszczenia własnej porażki nie była jednak moim jedynym celem. O wiele bardziej zależało mi na zwróceniu uwagi na zjawisko, osobliwe w naszych czasach, jakim stały się tereny zakazane.
I nie chodzi tu tylko o Lhasę. Blokada szlaków komunikacyjnych w Azji rozciąga się w przybliżeniu od 78° do 99° długości i od 27° do 30° szerokości geograficznej.
Gdybym mówiła o tych sprawach mając na względzie swoje niepowodzenia, niektórzy byliby skłonni sądzić, że popycha mnie do tego doznana uraza. Należało więc najpierw odnieść sukces, dotrzeć do samej Lhasy i w ten sposób wykreślić interes osobisty. I tak właśnie postąpiłam.
Zanim zakończę, pragnę jeszcze uspokoić moich licznych angielskich przyjaciół, że krytykując postępowanie ich rządu w Tybecie, nie kieruje mną żadne uczucie antypatii wobec narodu angielskiego. Wręcz przeciwnie. Już w dzieciństwie, kiedy spędzałam wakacje na wybrzeżach Kentu, spontanicznie polubiłam Anglików i ich zwyczaje. A później, podczas moich długich pobytów na Wschodzie, moja sympatia względem nich jeszcze wzrosła. Do tego wypada dołączyć moją szczerą wdzięczność za serdeczne przyjęcia, jakie spotykały mnie w tylu angielskich rezydencjach, których gospodarze robili co mogli, ażebym czuła się u nich jak u siebie w domu.
W Anglii, podobnie jak w moim kraju, czy zresztą w każdym innym, polityka prowadzona przez rządy odzwierciedla w niewielkim stopniu najlepsze strony charakteru ich obywateli. Przypuszczam, a nie sądzę, abym się bardzo myliła, że obywatele Wielkiej Brytanii i dominiów podzielają niewiedzę obywateli innych mocarstw na temat praktykowanych w ministerialnych kuluarach manipulacji sprawami kolonii czy dalekich protektoratów.
Moje relacje wzbudzą zapewne zdziwienie wielu czytelników, a zwłaszcza chrześcijańskich misjonarzy, którzy mają prawo zapytywać, jak to się dzieje, że naród, który mieni się chrześcijańskim, zakazuje Ewangelii i tym, co ją głoszą broni wstępu do tego czy innego kraju, a jednocześnie swobodnie wysyła tam swoje wojska i sprzedaje broń.
Chciałabym jeszcze wyjaśnić kwestię ortografii wyrazów tybetańskich. Podaję je w pisowni fonetycznej, ażeby czytelnik miał możliwość wymówić je w sposób zbliżony do wymowy Tybetańczyków. Wyjątkowo, kilkakrotnie napisałam ph, żeby odróżnić jedno z trzech p w alfabecie tybetańskim, jak w przypadku słowa philing (cudzoziemiec), które należy wymawiać pi line que. Dźwięk f nie istnieje w języku tybetańskim. Trzecie p i trzecie t, zapisywałam jako b i d, zgodnie ze zwyczajem przyjętym przez orientalistów, jakkolwiek te litery odpowiadają dźwiękom b i d tylko wtedy, kiedy poprzedza je niewymawiana litera – przedrostek.
Ortografia tybetańska, bardzo skomplikowana, jest również niezwykle myląca dla tych, którzy nie potrafią odczytywać słów zapisanych literami tybetańskimi. Dla przykładu słowo wymawiane jako naldżor pisze się: rnal ‘byor; słowo wymawiane jako dolma jest zapisane: sgrol ma etc.
Co do nazwy Tybet, warto wiedzieć, że jest terminem nieznanym dla Tybetańczyków. Jej pochodzenie pozostaje niejasne. Tybetańczycy nazywają swój kraj Pojul lub, w sposób poetycki, literacki: Gangjul (Kraj Śniegów). Sami określają siebie jako Popa. Niektórzy odnajdują pochodzenie terminu Tybet w dwóch słowach tybetańskich: tod bod (stod bod) wymawianych: to po. To oznacza wysoki. Nazwę Wysoki Tybet stosuje się niekiedy na określenie Tybetu Środkowego, natomiast prowincje wschodnie są określane jako Dolny Tybet. Jednakże gdybyśmy chcieli uznać pochodzenie pierwszej sylaby słowa Thibet, „thi” od to (stod), wymagałoby to odwrócenia kolejności miejsc przyznawanych przez gramatykę tybetańską rzeczownikom i przymiotnikom. Zgodnie z regułami tej gramatyki przymiotnik umieszczony jest po rzeczowniku. A zatem, Po-to czyli Tybet Wysoki, Po-me czyli Tybet Dolny.
Jak już wcześniej wyjaśniłam, jedynie zachowanie ścisłego incognito dawało mi szansę na dotarcie do Lhasy. Nie mogłam nosić w torbie żebraczki aparatu fotograficznego, gdyż ani Jongden, ani ja nie mogliśmy zostać schwytani w trakcie fotografowania… Większość fotografii zamieszczonych w tej książce to zdjęcia z moich poprzednich wypraw do Tybetu. Te zaś, które odnoszą się do Lhasy i jej okolic, nabyłam od miejscowych fotografów.
Po przybyciu do Lhasy, zarówno mój przybrany syn, jak i ja, zrezygnowaliśmy z roli żebraków, awansując do nieco wyższej warstwy społecznej, co pozwoliło nam przyznać się do posiadania jakichś pieniędzy. Dzięki temu mogliśmy płacić za usługi tutejszych fotografów. A tych, zarówno zawodowych jak i amatorów, w Tybecie nie brakowało.

Przypisy:

1 Ponownie udał się on do Tybetu, do krainy Pemakoczen, w 1924 roku. Został tam wysłany bądź uzyskał pozwolenie na wyjazd od rządu angielskiego. Kapitan Kingdon Ward był biologiem, pisał ciekawe relacje ze swoich podróży.

2 The unveilling of Lhasa (Lhassa dévoilée) Edmunda Candlera.

3 Przypuszcza się, że ojciec Oderyk z Pordenone wyprawił się do Lhasy w 1325 roku, ale autentyczność jego relacji budzi wątpliwości (notatka Edmunda Candlera).

4 Autor pisze w jednej z notatek, że kiedy przebywał w Lhasie, natrafił w Dżokhangu na dzwon noszący napis: Te deum laudamus, który najprawdopodobniej należał do kapucynów.

5 Oznacza to, że swobodnie dotarł do tego miejsca, co obecnie stało się niemożliwe.

6 Do tej listy należy jeszcze dodać Bogle’a w 1774 roku i Turnera w 1783, którzy udali się nie do Lhasy, lecz do Szigace jako posłowie Warrena Hastingsa, gubernatora Indii, wysłani do Taszilamy.

7 Inny, stosowany dawniej przez Europejczyków, a pochodzący od nazwy klasztoru Taszilhunpo, tytuł odnoszący się do Panczenlamy (przyp. red.).

8 Tacienlu (obecnie Darcedo, chiń. Kangding – przyp. red.) tybetańskie miasto, ważny ośrodek handlu położony we wschodniej części Khamu, należy do prowincji Sichuan (Chiny).

9 Drokpa (tyb. ’brog pa – przyp. red.), dosłownie ‘ludzie z pustkowia, koczownicy’. Pasterze mieszkający pod namiotami; żyją z hodowli, nie uprawiają ziemi.

 
Wesprzyj nas