„Grona gniewu” to nie tylko lekcja historii, przede wszystkim jest to znakomita proza; klasyka w najlepszym gatunku.


Grona gniewuRozgrywająca się na przełomie lat 20. i 30. XX wieku historia amerykańskiej rodziny Joadów, którzy w czasach wielkiego kryzysu decydują się opuścić rodzinną Oklahomę pogrążoną w trudnej sytuacji ekonomicznej i w poszukiwaniu pracy, jak wielu innych mieszkańców południowych stanów Ameryki, migrują do Kalifornii.

Na miejscu okazuje się jednak, że nie ma ona nic wspólnego z mlekiem i miodem płynącą krainą znaną im z reklamowych folderów. Tam też panuje bezrobocie, a miejscowi są wrogo nastawieni do przybyszów odbierających im ostatnie miejsca pracy.

Kontrowersyjna fabuła podkreślająca wyzysk amerykańskich farmerów i ich wykorzenienie, a także zagrożenia, jakie niesie ze sobą kapitalizm, spowodowały, że przez pewien czas zakazano rozpowszechniania powieści.

W 1940 roku “Gronom gniewu” przyznano Nagrodę Pulitzera, w tym samym roku John Ford nakręcił na ich podstawie film, w którym w jednej z głównych ról wystąpił Henry Fonda. Powieść znalazła się też w czołówce 100 książek XX wieku, której listę ogłosił dziennik „Le Monde”.

John Steinbeck (1902-1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla w 1962 r. za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”. Jego najbardziej znane powieści, obok “Gron gniewu”, to “Myszy i ludzie”, “Na wschód od Edenu”, “Tortilla Flat” i “Ulica Nadbrzeżna”.

John Steinbeck
Grona gniewu
Przekład: Alfred Liebfeld
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera w tej edycji: 26 lipca 2012
 
 

Grona gniewu

Rozdział 1

Na czerwone pola i na część szarych pól Oklahomy ostatnie deszcze spłynęły łagodnie, nie naruszając bruzd. Pługi po wielekroć przeorały ślady strumyków. Dzięki tym deszczom wzeszła szybko kukurydza, a po obu stronach dróg wyrosły kępy bujnych chwastów i trawy – i oto ziemia szara i ziemia ciemnoczerwona zaczęły stopniowo niknąć pod kobiercem zieleni. W końcu maja niebo stało się bledsze i rozproszyły się wiosenne, kłębiaste chmury, które tak długo wisiały nad ziemią. Dzień po dniu słońce ziało żarem na kiełkujące zboże, znacząc smugą krawędź każdego zielonego pędu. Raz po raz pojawiały się jeszcze i znikały chmury, aż wreszcie nie próbowały się już nawet ukazywać. Chwasty w obronie przed suszą przybrały ciemniejszą zieloną barwę i przestały się rozrastać. Ziemię pokryła cienka, twarda skorupa, a w miarę jak bladło niebo, bladła też barwa pól: czerwone poróżowiały, a szare stały się niemal białe.
W wyżłobionych wodą bruzdach ziemia osypywała się suchymi strużkami pyłu. Krety i mrówki strącały miniaturowe lawiny. Pod ostrym słońcem, które dzień po dniu paliło żarem, źdźbła młodej kukurydzy wiotczały coraz bardziej. Tracąc swą sztywność, gięły się zrazu w łuk, a potem – w miarę słabnięcia podtrzymujących je zielonych żeberek – chyliły ku ziemi. Nadszedł czerwiec i słońce rozsrożyło się jeszcze bardziej. Brunatne smugi, znaczące brzegi listków, rozszerzały się ku żyłkom środkowym. Chwasty więdły, cofając się jak gdyby ku własnym korzeniom.
Na drogach, którymi jechały zaprzęgi, na ziemi, którą mełły koła i biły końskie kopyta, skorupa zeschłego błota pękała, wzbijając obfity kurz. Wzbijało go zresztą wszystko, co było w ruchu: człowiek idący zwykłym krokiem wznosił rzadką, sięgającą mu do piersi warstwę pyłu, zaprzęg konny kurzył na wysokość parkanu, za samochodem kłębiła się istna chmura. I kurz, nie opadając, wisiał długo w powietrzu.
Gdy minęła połowa czerwca, od strony Teksasu i zatoki napłynęły ciężkie, nabrzmiałe deszczem chmury. Ludzie w polu spoglądali w górę, węsząc i podnosząc zwilżone śliną palce, by rozpoznać kierunek wiatru. Chmury wisiały czas jakiś, wprawiając konie w stan nerwowego niepokoju, i bryznąwszy skąpymi kroplami deszczu, pośpieszyły w inne okolice. Pozostało po nich blade jak przedtem niebo i żarzące się oślepiającym blaskiem słońce. Krople deszczu utworzyły w kurzu małe kratery, spłukały tu i ówdzie zboże – i to wszystko.
Wietrzyk łagodny nadbiegł w ślad za chmurami, pędząc je ku północy i szeleszcząc z lekka schnącymi łanami kukurydzy. Dzień mijał i wiatr wzmagał się stopniowo, nieustannie, bez nagłych podmuchów. Z dróg uniósł się kurz, rozsnuł na wszystkie strony, zasypał przydrożne chwasty i skraje pól. Wiatr przybrał teraz na sile, dmąc coraz mocniej w zaskorupiałe po deszczu pola. Wirujący pył zaciemniał z wolna niebo, gdy nagle wicher runął na ziemię, wzniecił tuman kurzu i poniósł go dalej. Wiatr wzmógł się jeszcze bardziej. Zbita, twarda powierzchnia ziemi rozsypała się w proch; z pól wzniosła się kurzawa, tworząc siwe pióropusze niby ospałe kłęby dymu.
A najdrobniejszy pył nie opadał już na dół, lecz rozwiewał się na tle ciemniejącego nieba.
Wicher wzmagał się nieustannie, wciskał pod kamienie, porywał źdźbła słomy, zeschłe liście, a nawet grudki ziemi, znacząc swój bieg przez pola. Powietrze i niebo zasnuwał coraz gęstszy mrok, przez który kąsające dokuczliwym żarem słońce siało czerwonawe błyski. Nocą wiatr gnał nad ziemią jeszcze szybciej, wdzierał się podstępnie pod korzonki kukurydzy, której słabnące listeczki opierały się jego podmuchom, aż w końcu natrętny wicher wyrwał źdźbła z korzeniami i wszystkie roślinki pokładły się, wyczerpane, na ziemi, wskazując kierunek wiatru.
Nadszedł świt, dzień jednak nie wstawał. Na szarym niebie ukazało się czerwone słońce – zamglona, krwawa tarcza, sącząca skąpe, przyćmione jak o zmierzchu światło. W miarę jak dzień upływał, zmierzch zapadał z powrotem w ciemność, a nad powalonym zbożem wciąż zawodził i skomlił wiatr.
Ludzie kryli się po domach, a wychodząc, osłaniali nosy chusteczkami, oczy zaś okularami ochronnymi.
Nadeszła noc, noc o nieprzeniknionym mroku, gwiazdy bowiem nie mogły przebić się przez kurzawę nad ziemią, a światła padające z okien nie przedostawały się nawet poza dziedzińce domostw. Pył tak pomieszał się z powietrzem, że była to jak gdyby emulsja powietrza i kurzu. Domy zamknięto szczelnie, drzwi i okna poobtykano szmatami, do wnętrz wdzierał się jednak kurz drobny, niedostrzegalny w powietrzu i niby kwietny pyłek osiadał na stołkach, stołach, naczyniach. Ludzie raz po raz strzepywali go z ramion, na progach kładł się on cienką warstwą.
O północy wiatr ustał, pozostawiając ziemię w spokoju. Nasycone pyłem powietrze tłumiło wszelkie odgłosy, bardziej niż tłumi je mgła. Ludzie, leżąc w łóżkach, usłyszeli, że wiatr ucichł. Obudzili się, gdy wyjąca wichura pognała dalej. Leżeli bez ruchu, wsłuchani w głęboką ciszę. Po pewnym czasie odezwały się koguty, ale głosy ich były stłumione. Ludzie przewracali się niespokojnie w łóżkach, nie mogąc doczekać się ranka. Wiedzieli, że upłynie sporo czasu, zanim kurz opadnie na ziemię. Rano wisiał w powietrzu niby mgła, a słońce czerwieniło się jak świeża krew. Z nieba przez cały ten dzień i następny spadał na ziemię pył, jak przesiany przez sito, pokrywając ją równą warstwą. Osiadał na kukurydzy, na słupach ogrodzeń, na drutach, zasypał dachy, chwasty i drzewa.
Ludzie wyszli z domów, wdychając kąsające żarem powietrze i osłaniając nosy. Wyszły z domów i dzieci, nie biegały jednak i nie pokrzykiwały jak zwykle po deszczu. Mężczyźni zatrzymali się u płotów, patrząc na zniszczoną, schnącą w oczach kukurydzę i na nieliczne plamy zieleni przebłyskujące tu i ówdzie spod powłoki kurzu. Patrzyli w milczeniu, nie ruszając się prawie z miejsca. Wyszły z domów i kobiety, by stanąć u boku swych mężczyzn i wyczuć, czy się oni tym razem nie załamią. Badały ukradkiem wyraz ich twarzy, mniejsza bowiem o zboże, byle pozostało coś innego, o wiele ważniejszego. Nieopodal stały dzieci, rysując w kurzu palcami bosych stóp i również starając się przeniknąć dziecinną intuicją, czy ich rodzice załamią się, czy nie. Od czasu do czasu przyglądały się ukradkiem twarzom mężczyzn i kobiet i znowu rysowały palcami stóp równe linie w kurzu. Konie podeszły do koryt z wodą i zanurzyły w niej pyski, odgarniając szary nalot, który osiadł na powierzchni. Po chwili z twarzy zapatrzonych przed siebie mężczyzn znikł wyraz tępego osłupienia, ustępując miejsca twardej, upartej zaciekłości. Teraz kobiety wiedziały, że są bezpieczne i że mężczyźni już się nie załamią. I wtedy spytały: „Cóż poczniemy?”. Odpowiedź każdego z mężczyzn brzmiała: „Nie wiem”. Mimo to wszystko było już dobrze. Wiedziały o tym kobiety, wiedziały i obserwujące dorosłych dzieci. I kobiety, i dzieci czuły w głębi duszy, że nie złamie ich żadne nieszczęście, skoro mężczyźni wzięli się w garść. Kobiety wróciły do domów, do swoich zajęć, dzieci zaczęły się bawić, nieco onieśmielone z początku. W miarę jak dzień mijał, słońce traciło swą krwawoczerwoną barwę, zionąc wciąż oślepiającym żarem na zasypaną lotnym piaskiem ziemię. W progach domostw zasiedli mężczyźni, przekładając bezwiednie z ręki do ręki patyczki i małe kamyki. Rozmyślając i obliczając, siedzieli tak w milczeniu.

Rozdział 2

Przed małą przydrożną restauracyjką stał wielki samochód ciężarowy. Z pionowej rury wydechowej dochodził stłumiony odgłos, a nad jej wylotem unosił się niemal niewidoczny siny obłoczek dymu. Wóz był nowy, lśniący czerwonym lakierem, zaopatrzony z boków w napis z dwunastocalowych liter: „Towarzystwo transportowe Oklahoma City”. Nowe były również bliźniacze opony; u skobla na tylnych drzwiach sterczała mosiężna kłódka. Zza siatek osłaniających okna restauracji dochodziły tony nadawanej przez radio spokojnej tanecznej melodii, przyciszonej jak zwykle, gdy nikt właściwie nie słucha. Mały wentylator obracał się bezszelestnie w okrągłym otworze nad wejściem, muchy brzęczały, tłukąc się gorączkowo o siatki u drzwi i okien. W lokalu siedział na stołku jedyny gość, kierowca ciężarówki, wspierając się łokciami o kontuar i patrząc sponad filiżanki z kawą na samotną, chudą kelnerkę. Mówił do niej szorstką, niedbałą gwarą tamtejszych gościńców.
– Spotkałem go jakieś trzy miesiące temu. Po operacji. Coś mu tam wycięli. Zapomniałem co.
Na to kelnerka:
– Nie ma chyba tygodnia, jak go widziałam. Wyglądał już dobrze. Jak nie jedzie od niego wódą – do rany go przyłożyć.
U siatki osłaniającej drzwi bzykały raz po raz muchy. Z maszynki do kawy buchnął strumień pary, kelnerka, nie odwracając się, sięgnęła poza siebie i wyłączyła kontakt.
Mężczyzna idący brzegiem szosy przeszedł na drugą stronę i zbliżył się do ciężarówki. Wolnym krokiem podszedł od przodu, położył rękę na lśniącym błotniku, rzucając okiem na napis na szybie: „Pasażerów nie zabieramy”. Przez chwilę miał zamiar ruszyć w dalszą drogę, rozmyślił się jednak i usiadł na stopniu, osłonięty wozem od strony restauracji.
Wyglądał najwyżej na lat trzydzieści. Oczy miał ciemnopiwne, gałki oczne z lekka zabarwione brązowym pigmentem, kości policzkowe szerokie i wydatne. Głębokie bruzdy przecinały mu policzki, załamując się łukiem przy ustach. Górna warga była długa, wystające jednak zęby sprawiały, że stale zwarte usta mężczyzny musiały być napięte. Ręce miał twarde i spracowane, palce grube o paznokciach szerokich i porysowanych jak muszle małych skorupiaków. Dłonie w miejscu między kciukiem a palcem wskazującym pokryte były lśniącymi odciskami.
Mężczyzna miał na sobie nowe ubranie – wszystko, co nosił, było nowe i tanie. Daszek nowiutkiej szarej czapki był wciąż jeszcze sztywny, a jej guzik na swoim miejscu, nie wyglądała więc na zdefasonowane, wypchane nakrycie głowy, którym człowiek posługuje się najrozmaiciej – jako torbą na zakupy, ręcznikiem, chustką do nosa. Nowy był również garnitur z szarej, lichej tkaniny, o czym świadczyły kanty zaprasowanych spodni. Niebieska perkalowa nakrochmalona koszula zachowała swą sztywność i gładkość. Marynarka była za obszerna, spodnie na tak wysokiego mężczyznę – przykrótkie. Mimo zbyt szerokiej marynarki zbyt krótkie były również jej rękawy, chociaż przód zwisał luźno z brzucha. Na nogach mężczyzna miał nowe, żółte trzewiki w rodzaju kamaszy wojskowych z niewyprawionej skóry, o podeszwach nabijanych stalowymi ćwiekami i podkówkami chroniącymi obcasy.
Siadłszy na stopniu, zdjął czapkę i otarł nią twarz. Włożył czapkę z powrotem i pociągnął za daszek, dając początek jego ruinie. Potem przyjrzał się bacznie swym butom, nachylił się, rozluźnił sznurowadła i już ich nie zawiązał. Nad jego głową unosiły się obłoczki niebieskawego dymu, a z rury wydechowej silnika Diesla dochodził szmer gazów.
Płynąca z restauracji muzyka ucichła, z głośnika rozległ się męski głos, kelnerka nie wyłączyła jednak radia – nie zauważyła, że skończyła się melodia taneczna. Jej błądzące po omacku palce wyczuły za uchem jakąś obrzmiałość. Usiłowała ją dojrzeć w lustrze za kontuarem, nie chcąc zaś, by dostrzegł to kierowca, udawała, że poprawia włosy.
– W Shawnee była wielka zabawa taneczna. Podobno zakatrupiono tam kogoś. Nic pani o tym nie słyszała? – spytał kierowca.
– Nie – odpowiedziała kelnerka, dotykając troskliwie guza za uchem.
Mężczyzna siedzący na stopniu wstał, wyjrzał znad maski samochodu i przez chwilę obserwował uważnie restaurację. Usiadł znowu, wyjął z bocznej kieszeni woreczek tytoniu i bibułki. Nieśpiesznie, z wprawą skręcił papierosa, obejrzał go uważnie, wygładził. Zapaliwszy wreszcie, wepchnął płonącą zapałkę w piasek pod nogami.
Zbliżało się południe, słońce wdzierało się coraz bardziej w cień wozu. Kierowca w restauracji zapłacił rachunek, otrzymaną zaś resztę – dwie monety pięciocentowe – wsunął w szczelinę automatu. Obracające się walce nie wyrzuciły nic w zamian.
– Tak je zawsze ustawią, że człowiek nie może nic wygrać – sarknął w stronę kelnerki.
– Nie ma nawet dwóch godzin, jak gość wygrał stawkę – obruszyła się kelnerka. – Trzy osiemdziesiąt! A pan kiedy będzie tędy wracał?
Uchylając osłonięte siatką drzwi, odpowiedział:
– Za jakiś tydzień, dziesięć dni. Muszę jechać do Tulsy, a tam zawsze człowiek zmarudzi dłużej, niż myśli.
– Nie wpuszczaj pan much! – zirytowała się nagle kelnerka. – Jedno z dwojga: albo pan wchodzi, albo wychodzi.
– Do zobaczenia! – pożegnał się kierowca i pchnął drzwi. Zamknęły się za nim z trzaskiem. Stanął w słońcu, odwijając z opakowania gumę do żucia. Był to mężczyzna ciężki, o szerokich barach i wydatnym brzuchu. Twarz miał czerwoną, niebieskie oczy dalekowidza były wąskie jak szparki od ciągłego mrużenia ich w ostrym świetle. Miał na sobie wojskowe spodnie i wysokie, sznurowane buty. Przytrzymując gumę wargami, zawołał przez siatkę:
– A niech pani nie zmaluje tu czegoś, bo mi ludzie powiedzą i będzie pani żałowała.
Kelnerka stała tyłem do niego, przeglądając się w lustrze. W odpowiedzi mruknęła coś pod nosem. Kierowca żuł z wolna gumę, raz po raz rozwierając szeroko szczęki i mlaskając głośno. Idąc ku wielkiej, czerwonej ciężarówce, ugniatał gumę zębami i obracał ją na wszystkie strony pod językiem.
Amator jazdy na łebka podniósł się ze stopnia, spoglądając przez szyby samochodu.
– Podwiezie mnie pan kawałek, panie mechanik?
Kierowca obejrzał się szybko, rzucając okiem na restaurację.
– Nie widziałeś, bracie, napisu: „Pasażerów nie zabieramy”?
– Ano, ślepy nie jestem. Czasem jednak trafi się równy chłop, co podwiezie, choćby mu nawet jakiś bogaty drań kazał wywieszać plakat z napisem.
Gramoląc się z wolna do wozu, kierowca rozważał treść tej odpowiedzi. Jeśli odmówi, nie będzie równym chłopem, a nadto musi jeszcze obwozić napis, że nie wolno mu zabierać do wozu nikogo. Jeżeli natomiast weźmie łebka, stanie się automatycznie równym chłopem, którego żaden bogaty drań za nos nie wodzi. Kierowca czuł, że jest w pułapce, z której nie ma wyjścia. A bardzo chciał uchodzić za równego chłopa. Zerknął znowu na restaurację.
– Kucnij, bracie, na stopniu, póki nie miniemy zakrętu! – zdecydował w końcu.
Podróżny przycupnął i uczepiony klamki od drzwi starał się być możliwie niewidoczny. Rozległ się szum, zgrzyt włączanych biegów i wielki samochód ruszył naprzód – na pierwszym, drugim, trzecim biegu, aż wreszcie zawyły koła zębate, by przejść na ostatni, czwarty bieg. Przed oczyma uczepionego wozu człowieka migała szosa jak w zawrotnie kręcącym się kalejdoskopie. Do pierwszego zakrętu było około mili. Tu ciężarówka zwolniła. Pasażer na gapę wyprostował się, otworzył drzwiczki i wśliznął się do kabiny. Kierowca przyjrzał mu się zmrużonymi oczyma, nie przestając żuć, jak gdyby ruchy szczęk porządkowały i układały jego myśli, zanim uszeregują się one w mózgu. Oczy kierowcy zatrzymały się na nowej czapce, po czym ześliznęły się na nowe ubranie i trzewiki. Tymczasem pasażer rozsiadł się wygodnie, zdjął czapkę i otarł nią spocone czoło i brodę.
– Dziękuję, bracie! – odezwał się. – Nóg już nie czułem.
– To nowe buciska – powiedział kierowca. W głosie jego była ta sama dyskretna poufałość, co w wyrazie oczu. – Nie trzeba wychodzić na spacer w nowych butach w taki upał.
Pasażer spojrzał na swoje zakurzone żółte trzewiki.
– Nie mam innych – wyjaśnił. – Człowiek nosi to, co ma.
Kierowca zerknął uważnie przed siebie i zwiększył nieco szybkość wozu.
– Daleko pan jedziesz?
– Ech, doszedłbym i na piechotę, ale nie mogłem już ruszać nogami.
W pytaniach kierowcy był jakiś subtelnie badawczy ton. Zdawał się z ich pomocą rozsnuwać sieci, zastawiać pułapkę.
– Szukasz pan roboty? – zapytał znowu.
– Nie, mój stary ma kawałek gruntu, czterdzieści akrów. Dzierżawi go tylko, ale siedzimy tam od dawna.
Kierowca spojrzał znacząco na rozciągające się wzdłuż drogi pola; leżała tam powalona, przysypana warstwą pyłu kukurydza. Z ziemi sterczały drobne krzemienie.
– Dzierżawi chłop głupie czterdzieści akrów i patrzcie – nie dał mu rady kurz i nie wyparły go ciągniki.
– No, nie bardzo wiem, co się tam działo w ostatnich czasach.
– Toś pan tu chyba dawno nie był – stwierdził kierowca.
Do kabiny kierowcy wpadła pszczoła i brzęcząc, tłukła się o przednią szybę. Kierowca wyciągnął rękę i ostrożnie skierował ją w strumień powietrza, który wyrzucił owada przez okno.
– Teraz dzierżawcy wykańczają się szybko – zauważył. – Taki jeden ciągnik potrafi wyrzucić z ziemi dziesięć rodzin. Ciągników jest wszędzie do diabła i trochę! Rozłażą się po gospodarstwach i wypędzają dzierżawców. Jakim cudem utrzymał się pana stary?
Znowu puścił w ruch język i szczęki, obracając i żując zapomnianą na chwilę gumę. W otwierających się raz po raz ustach widać było język, który obrabiał ciągliwą masę.
– Ano, ostatnio nic o nim nie słyszałem. Nigdy nie miałem drygu do pisania, a mój stary to samo – powiedział pasażer i dodał pośpiesznie: – Ale obaj, jak trzeba, umiemy się wypisać.
– Miałeś pan gdzieś robotę? – Znów ten ton dyskretnej, pozornie obojętnej ciekawości. Kierowca rozejrzał się po polach, rzucił okiem na drgające w upale powietrze i wypychając gumą policzek, splunął przez okno.
– Pewnie, że miałem – odpowiedział pasażer.
– Tak też myślałem. Przyjrzałem się pana rękom. Musiał pan niezgorzej pracować kilofem, siekierą czy młotem. Widać to zaraz. Mam na takie rzeczy oko. Czym jak czym, ale tym mogę się pochwalić.
Pasażer utkwił wzrok w twarzy kierowcy. Opony ciężarówki pośpiewywały na szosie.
– A może chciałbyś pan wiedzieć coś więcej? Wygarnę panu wszystko. Nie będziesz pan musiał zgadywać.
– Nie bądź pan taki obraźliwy! Ani mi się śni wtykać nosa w nie swoje sprawy.
– Jazda, powiem panu wszystko. Nie ma co ukrywać.
– Tylko bez urazy! Taki już jestem, że lubię przyuważyć to i owo. Tak sobie, żeby się czas nie dłużył.
– Ano, jak wszystko, to wszystko! Nazywam się Joad, Tom Joad. Tak samo jak mój ojciec, stary Tom Joad. –Wpatrywał się posępnie w kierowcę.
– Powiadam panu, że nie ma się o co obrażać. Nie myślałem nic złego.
– Ja też nie – odpowiedział Joad. – Ot, staram się żyć tak, żeby nikomu wody nie mącić.
Zamilkł i spojrzał na spalone suszą pola i na kępy uschniętych drzew, sterczących sztywno w upale. Z bocznej kieszeni wydobył tytoń i bibułki. Skręcił papierosa, trzymając go między kolanami, tam bowiem nie docierał pęd powietrza.

 
Wesprzyj nas