Kiedy zasypiała, świat był skazany na zagładę. Gdy się obudziła, był już martwy. Przetrwanie apokalipsy to jednak dopiero początek…
Na skutek tajemniczej gorączki na całym świecie umiera bardzo wielu mężczyzn oraz niemal wszystkie kobiety i dzieci. Ciąża i poród oznaczają wyrok śmierci – zarówno dla matki, jak i dla dziecka. Samotna położna brnie przez cmentarzysko, jakim stał się świat, usiłując znaleźć dla siebie miejsce w nowej, groźnej rzeczywistości. Filary cywilizacji runęły, została tylko brutalna siła i ci, którzy ją mają.
Pozostałe przy życiu kobiety są prześladowane przez bandy mężczyzn, którzy je chwytają, trzymają w łańcuchach, używają ich i nimi handlują. Żeby zachować wolność, położna przebiera się za mężczyznę i unika ludzi. Wkrótce odkrywa jednak, że jej zadanie nie ogranicza się do chronienia smutnej namiastki własnej niezależności.
Jeśli ludzkość ma się odrodzić, będzie potrzebowała akuszerki.
Laureatka Nagrody im. Philipa K. Dicka w kategorii SF i Książka Roku według „Publishers Weekly”. „Opowieść podręcznej” w świecie postapo.
Elison z bezwzględną szczerością pokazuje, jak traktowane są kobiety, gdy znikają chroniące je prawa. I uświadamia, jak niewiele trzeba, by społeczeństwo pogrążyło się w regresie, a postęp okazał się iluzją.
„Word After Word”
Elison odmalowuje świat tak pozbawiony długoterminowej nadziei i napędzany wyłącznie krótkoterminową desperacją, że ten obraz będzie was nawiedzał, nawet gdy odłożycie książkę. A jednak choć najsłabsze światełko na horyzoncie będzie wam kazało podążać dalej.
Adrian Lang, „Amazon Book Review”
Wykreowana przez Elison przyszłość, w której jest o wiele więcej mężczyzn niż kobiet, jest przerażająca i brutalna głównie dlatego, że uświadamia nam, jak kruche są pozory traktowania kobiet jako jednostek ludzkich.
„Book Riot”
Trylogia «Droga Donikąd» stawia ważne pytania na temat świata, który jest o wiele bardziej możliwy, niż nam się wydaje. To radykalny traktat na temat przyszłości płci.
LitReactor
Meg Elison, choć nie ukończyła szkoły średniej, studiowała na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Mieszka w rejonie zatoki San Francisco i pisze tak, jakby kończył jej się czas. Księga Bezimiennej Akuszerki to jej świetny, wizjonerski debiut.
Księga Bezimiennej Akuszerki
Przekład: Maria Smulewska
Seria „Salamandra”, cykl: „Droga Donikąd”, tom 1
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 29 września 2020
Księga Bezimiennej Akuszerki
Prolog
Matka Ina zastukała palcami w swój pusty drewniany brzuch. Przymocowany był na jej ramionach i nisko na plecach, tworząc z przodu wybrzuszenie sugerujące dziewiąty miesiąc ciąży. Matka Ina była bardzo stara, za stara na to, żeby naprawdę być w ciąży. Włosy miała siwe i tak krótkie, że widać przez nie było czarną, lśniącą skórę głowy. Znów zastukała, jej cienkie palce zabębniły, po sali poniósł się echem pusty dźwięk. Rytmicznie poskrobała paznokciami o drewno, skrybowie podnieśli na nią wzrok.
Sześciu chłopców, wszyscy mniej więcej w wieku dojrzewania. Twarze bez zarostu, oczy jasne w porannym świetle. Sala, w której siedzieli, była starsza nawet od Iny. Budynek częściowo się już zapadł. Największe pomieszczenia były kiedyś salami gimnastycznymi, teatrami i audytoriami, ale przez te wszystkie lata stopniowo niszczały, aż w końcu zupełnie się rozpadły pod wpływem deszczu lub śniegu. Długie korytarze biur stały puste. W szafach z dokumentami zagnieździły się wiewiórki, a przez okna wpełzły gałęzie drzew.
Wieś Iny potrzebowała tylko trzech klas, które zamiatano i w których zawsze utrzymywano porządek. Tablice i drewniane ławki. Najtrudniej było naprawić okna. Co zdolniejsi rzemieślnicy nauczyli się wyjmować dobre szyby z innych budynków i ponownie je wykorzystywać, ale nigdy nie miały tego rozmiaru co trzeba. Do klasy wpadało słońce, choć większość docierała tu przez stare płachty plastiku i akrylu. Światła było dość.
Skrybowie mieli dobre pióra. Szkolili się od dziecka, najpierw używając atramentu z orzecha włoskiego i z jagód, aż w końcu podrastali na tyle, że można im było powierzyć cenny atrament z kalmarów lub mątew. Poławianie ich było trudne, kosztowne i czasochłonne. Każdy chłopiec miał stosik równo przyciętego papieru z konopi i szklany kałamarz z granatowym atramentem. Każdy miał rysik i wąską stalówkę. Każdy był doskonale wyszkolony: równe pismo, idealne linie na każdej stronie. Pracowali ostrożnie, wydajnie. Stuk, stuk, stuk, palce Matki Iny bębniły po jej drewnianym ciążowym brzuchu.
– Jesteście gotowi, chłopcy?
Odpowiedziała jej pełna skupienia cisza. Był to ich sygnał.
– Dobrze. Zostaliście w tym roku wybrani do wyjątkowego projektu. Wszyscy kopiowaliście już fragmenty Księgi Bezimiennej Akuszerki, prawda?
Kiwanie głowami.
Podeszła do dużego drewnianego biurka i ściągnęła z niego lekki materiał. Pod nim leżało dziewiętnaście oprawionych w skórę notesów różnej wielkości i grubości. Niektóre były bardzo zniszczone. Jeden był napuchnięty i pomarszczony jakby po nasiąknięciu wodą. Po obu stronach widać było zadrapania na skórze. Chłopcy wyciągali szyje, żeby na nie spojrzeć, ale nie wstali z miejsc.
Matka Ina ostrożnie podniosła jeden z tomów, a chłopcy zobaczyli irchę pod spodem. Matka Ina uniosła tom tak, żeby mogli go dobrze widzieć. W dolnym rogu okładki złotymi cyframi wytłoczony był rok.
Chłopcy wiedzieli, jak stara jest Księga Bezimiennej Akuszerki. Studiowali ją już, a historie z niej opowiadano im przez całe życie. Ta księga była o cztery lata starsza niż te, które znali.
– Księga Bezimiennej Akuszerki to tak naprawdę te dziewiętnaście pamiętników – zaczęła Matka Ina. – To, czego dotąd się uczyliście, to tak zwany kanon. Zawiera opowieść umierających. Księgę umierających bardzo trudno się czyta, dzieją się w niej okropne rzeczy. Niektórzy z was mogą płakać, może wam być niedobrze. To normalne. Mnie także było słabo, kiedy ją czytałam. Niemal wszystkie matki czuły to samo. Wy, chłopcy, jesteście tak samo silni jak my i też możecie się tak czuć. Uczyliście się już o rojach i znacie Księgę Honusa. Ta część waszej nauki zakończy się na Księdze bezsennych. – Wskazała do tyłu na sterty leżących na biurku książek. – Oto reszta jej historii. Kanon jest krótki, ale cała historia jest dłuższa, bardziej skomplikowana. Każdego roku zostaje wybrana grupa skrybów, żeby skopiować cały cykl. W tym roku to wy jesteście tą grupą.
W sali zapanowało ożywienie. Chłopcy byli dumni, że to ich wybrano, i przejęci tym, że dowiedzą się o wiele więcej, niż dotąd ich nauczono. Ich twarze drżały niczym pyszczki królików. Byli jednak całe życie uczeni, że przy matkach mają być posłuszni i cisi, więc w sali słychać było ledwie szmer.
Matka Ina była z nich zadowolona.
– Zaczniecie dzisiaj. Oto oryginały. Ludzie aż tak nam ufają. Nie możemy ich zawieść. To oznacza częste mycie rąk. Posłańcy przyniosą podgrzaną wodę i czyste ręczniki. Oznacza to również, że będziemy musieli opuścić żaluzje. Tak stary papier nie może być cały dzień narażony na działanie światła słonecznego. Będziemy pracować bardzo ostrożnie i chronić te księgi, rozumiemy się?
– Tak, Matko Ino – odpowiedzieli jednym głosem.
Skinęła głową.
– Dobierzcie się w pary. Każdy skryba musi rozpocząć własną kopię, ale będziecie sobie pomagać w opiece nad książką.
Zaniosła pierwszy tom dwóm chłopcom, którzy pospiesznie zsunęli ławki. Czekali z dłońmi na blacie. Położyła książkę na ławce, a oni przywarli do niej wzrokiem. Kiedy uniosła okładkę, na pierwszej stronie leżał luźny arkusik papieru z konopi.
– Możecie zaczynać.
Rozdział 1
Księga Bezimiennej Akuszerki
Tom pierwszy
Księga umierających
15 stycznia
Przenieśli tego pacjenta z gorączką, którego widziałam na początku tygodnia. Zespół facetów z wszystkimi protokołami i czym tam jeszcze. Podobno było kilka podobnych przypadków na tym samym piętrze, ale z nikim nie gadałam w weekend, więc o tym nie wiedziałam. Miałam się spotkać z Karen na drinka, ale ona nic, tylko narzeka. Powinna go po prostu rzucić i przejść nad tym do porządku dziennego. Nie mogę już nawet znieść jego imienia, szczególnie kiedy Karen się upije. Gerry = gówno. Kumam przecież = wszyscy to kumamy.
30 stycznia
Więcej pacjentów z gorączką, w większości kobiety. Przez chwilę mówiło się nawet, że to jakieś masowe zatrucie pokarmowe, ale >>> Dallas, więc to nie tylko u nas. Jack już od wielu dni siedzi z tym w laboratorium, a ja śpię w dyżurce i prawie go nie widuję. Wykończona. Od tygodnia pracuję na dwie zmiany, połowa pielęgniarek się pochorowała. Od dziesięciu dni nie byłam przy żadnym porodzie. Gorączka 1, dzieci 0. Przegrywamy.
31 stycznia
Dzwoniłam do Laury w Conn. Gadałyśmy o zakupach. Tęsknię za nią i powiedziałam jej, żeby ucałowała ode mnie dzieciaki. Po głosie wnioskując, u niej to samo co tu. Pytałam ją, jak dają sobie radę. Małe miasteczko = większe szanse, ale nawet tam słabo to wygląda. Zaczynam panikować. Co tu się w ogóle dzieje, do cholery?
2 lutego
Cholera. Brakowało mi porodów, ale jeszcze nigdy aż tak.
Już nawet nie wiem, co mówić o odsetku zakażeń. Nie potrafię ująć w słowa wskaźnika urodzeń martwych dzieci. Co. Jest. Kurwa? Cały szpital objęty kwarantanną, ale co to da? Dostaję esemesy od Pilar z kliniki i pisze mi, że z bezdomnymi jest równie źle. Na ulicy. Wszędzie, do cholery. A tymczasem laboratorium niczego nie znalazło.
4 lutego
Centra Kontroli i Prewencji Chorób w całym San Francisco. Wiadomości są straszne. To, co pokazują z Nowego Jorku, to po prostu nie może być prawda. Metro przestało działać. Nie, żebym się gdzieś wybierała, ale… cholera. Na dworze kaznodzieje z megafonami. Głupio im życzyć śmierci, kiedy wokół umiera tylu ludzi, ale już lepiej, żeby to spotkało ich niż noworodki.
Jack mówi, że to coś autoimmunologicznego. Żałuję niemal, że zapytałam, bo miał taką przerażoną minę, kiedy to powiedział. Myślę, że to głównie dlatego, że nie wie. Ani antybiotyki, ani interferony, ani leki przeciwzapalne, ani uspokajające, ani emetyki… Nic. Nic na to nie działa, jeśli już się zacznie. Wszyscy jesteśmy poowijani w plastik, ale to chyba nie pomaga. Marianne pochorowała się dwa dni temu. Shirley wyglądała jak śmierć na chorągwi, więc ją wysłali do domu. Dr Kaufmann – omdlenie podczas konsultacji. Budzą mnie krzyki i dźwięki ostrzegające o asystoliach.
6 lutego
Czuję się beznadziejnie. Gorączka 1, ja 0.
7 lutego
Wiem, że też jestem chora, ale nikogo to nie obchodzi. Wszyscy są chorzy. Jack przyszedł, posiedział przy mnie, dotknął mojego czoła. Wyglądał, jakby sam chciał już umrzeć. Powiedział, że niektórzy mężczyźni z tego wychodzą, ale kobiety i dzieci nie. Powiedział, że najwięcej przypadków gorączki odnotowano wśród kobiet w ciąży. Mamy stuprocentową śmiertelność dzieci podczas porodu i niemal równie wysoką śmiertelność matek. Usnęłam w jego ramionach. Chyba nie dam rady jutro pracować.
Chyba to już nie ma znaczenia.
W tamtych dniach, gdy świat jeszcze nie upadł, bez ustanku zawodziły syreny. Struktury, które nadal się trzymały, były stworzone po to, żeby radzić sobie w nagłych wypadkach i z katastrofami, ale nic nie może działać wiecznie. Rozpacz rozprzestrzeniała się ulica za ulicą, ludzie walczyli i uciekali.
Umierali od plagi i umierali od bliskości drugiego człowieka. Kiedy zabrakło już ludzi, żeby pilnować oświetlenia, miasta ogarnął mrok. Kiedy umilkły syreny, zniknęły reguły. Byli tacy, którzy całe życie czekali na to, żeby żyć poza prawem, i to oni pierwsi wyszli na ulice. Byli tacy, którzy wiedzieli, co się stanie. Wiedzieli, że lepiej nie otwierać drzwi, gdy słyszy się wołanie o pomoc. Inni tego nie wiedzieli. Czego nie zdołała dokonać choroba, z zaskakującą łatwością osiągnęli ludzie.
Obudziła się w szpitalu, w dyżurce pielęgniarek. Na jej łóżku nie było żadnej karty pacjenta, nawet nazwiska. Kobieta wiedziała, kim jest i gdzie jest, ale poza tym wszystko zniknęło.
Usta i gardło miała tak suche, jakby od wielu dni nie piła wody. Chwilę zajęło jej zorientowanie się w sytuacji. Próbowała włączyć światło i oszołomiona wpatrywała się długo w maszyny, które uparcie odmawiały posłuszeństwa. Przy pierwszym ciele przystanęła, sprawdziła puls. Przystanęła jeszcze przy drugim i trzecim. W końcu zrozumiała. Wypadła z budynku przez wyjście awaryjne. Nie rozległ się żaden alarm.
Świeciło jasne słońce, odbijało się od zstępującej właśnie na zatokę mgły. Z narastającą paniką przeszła te kilka przecznic między szpitalem a mieszkaniem. Nie spotkała nikogo. Nie jeździły żadne autobusy, na ulicach nie było samochodów. Nie działały światła. Pamiętała, jak zajmowała się ofiarami plagi. Te wszystkie niestworzone plotki. Pamiętała, jak umierali jej przyjaciele, nim w końcu i ona zachorowała. Wiedziała, co się stało, a jednak nadal to nie miało sensu.
Dotarła do mieszkania i zdjęła szpitalny fartuch. Był brudny, po dyżurze zawsze był brudny od krwi, wód płodowych, moczu i wszystkiego, co może wyciekać z ciała. Tym razem był aż sztywny z brudu. Nie potrafiła sobie przypomnieć, jak długo miała go na sobie. Zdjęła bieliznę i weszła pod prysznic, starając się zebrać myśli. Trysnęła lodowata woda, zaczęła więc rozpaczliwie kręcić kurkiem. Spadło ciśnienie i po chwili woda zupełnie przestała lecieć. Naciskała, ciągnęła i kręciła w każdą stronę. Odkręciła kran nad umywalką. Nic.
Zziębnięta i naga weszła do kuchni. Banany były czarne, a chleb zielony. Znalazła pudełko krakersów i usiadła na kanapie. Wcisnęła guzik na pilocie, ale telewizor się nie włączył. I tak przez chwilę się w niego wgapiała, pałaszując krakersy, aż nie mogła już znieść nadmiaru soli.
W ciepłej lodówce znalazła butelkę gatorade’u. Wypiła go, stojąc tak na bosaka.
Wyszła z kuchni i stanęła w salonie. Jej mieszkanie znajdowało się pod poziomem ulicy. Przez długie, wąskie okna wpadało słabe światło. Stała, tępo wpatrując się w podłogę, cisza atakowała jej uszy.
– Co jest, kurwa? Co jest, kurwa?
Pytanie wracało przez długi czas. Odpowiedź nie następowała.
Włożyła majtki i jakiś stary T-shirt i poszła do łóżka. Zakopała się we własnym zapachu, w najbezpieczniejszym i najbardziej pocieszającym miejscu na całym świecie. Postanowiła w ogóle nie myśleć. Spała prawie cały dzień. Obudził ją godzinę czy dwie przed świtem. Był w jej łóżku. Jego ciężar na materacu przesunął ją na bok. Drgnęła i przez sekundę myślała, że to Jack wrócił do domu. Usiadła z uśmiechem, na tę jedną cudowną sekundę zapominając o wszystkim. Potem wróciła świadomość.
Pchnął ją, przycisnął jej ramiona i oddychał ciężko. Od razu zrozumiała wszystko, każdy okropny element.
Wszyscy nie żyją. To nie jest Jack. Jest sama.
Puścił jedno jej ramię, żeby rozpiąć rozporek. Przesunął dłoń, którą ją trzymał, na jej szyję, drugą odciągając jej majtki. Przyciskał jej gardło, wykorzystując swój ciężar w taki sposób, żeby nie mogła się podnieść ani złapać tchu. Kopnęła raz, drugi, jej stopy zaplątały się w pościel. Wiedziała, że to nic nie da. Wbijała mu paznokcie w twarz, ale chyba tego nie zauważał. W półmroku właściwie go nie widziała. Był tylko kształtem, ciężarem, agresją, na którą nic nie mogła poradzić.
Natarł, próbując wepchnąć się do środka. Przekręciła biodra, poruszała nimi na lewo i prawo, zacisnęła kolana. Przeklinał i walczył z nią, rozpychając jej nogi kolanami i pochylając się mocniej na jej szyi. Walczyła już o oddech, przed oczami ciemność i jakieś wybuchy. Puściła go i poczuła, że jej ręce opadają bezwładnie. Szarpnęła całym ciałem, starając się skręcić na bok, podciągnąć kolana pod siebie. Wyczuł, że zwija się jak kot, i nagle zaczął z nią współpracować. Przewrócił ją na brzuch i przycisnął jej plecy.
Jednym ruchem przerzucił nogi tak, że były teraz po obu jej stronach, rzucił się na nią ciężko, przyciskając ją mocno. Poczuła jego oddech na karku i frustrującą go niepełną erekcję. Pchnął swoją niemoc w jej suche, zaciśnięte wargi. Zsunął ręce z pleców na jej tyłek, żeby siłą rozsunąć pośladki.
Gdy tylko z niej opadł, rozpaczliwie sięgnęła do nocnego stolika. Błyskawicznym ruchem otworzyła szufladę i uderzając się o jej krawędź, sięgnęła do środka. Prawą ręką znalazła scyzoryk. Otworzyła go kciukiem, kiedy mężczyzna usiłował rozsunąć jej uda. Odepchnęła nocny stolik, przewrócił się. Zamachnęła się wyprostowaną ręką, wciąż właściwie go nie widząc. Trzęsąc się w panice i nadal na wpół ślepa po podduszeniu, nie trafiła tam, gdzie chciała, i nóż uderzył w jego brodę, rozcinając ją głęboko.
Złapał się rękoma za ranę. Widziała jasność jego twarzy i dłoni w ciemności. Jęknął głucho i uderzył ją nagle prawą ręką, trafiając w kość policzkową. Cios ześlizgnął się, ale i tak głowa poleciała jej do tyłu. Zauważył to i sięgnął po nią obydwoma rękoma, z jego brody ciekła cienka strużka krwi. Kiedy miał obie dłonie spuszczone, zadała kolejny cios i tym razem trafiła. Ostrze wbiło się w szyję. Pociągnęła je jak szalona, aż jej ramię wygięło się pod szerokim kątem. Nóż przeciął skórę, rozdzierając i szarpiąc ciało, gdy go wyrwała. Mężczyzna uniósł dłonie do szyi, a ona zobaczyła jego krew, czarną w tym słabym świetle, pulsującą przez jego palce.
Zabełkotał. Patrzyła.
Teraz, kiedy już jej nie atakował, wróciły jej nawyki medyczne. Zaczęła odruchowo myśleć, jak obwiązać mu ranę prześcieradłem. Tymczasem krew rytmicznie zalewała jej i jego ręce. W jego twarzy dwie czarne, wpatrujące się w nią dziury. Ciemna krew plamiła jej łóżko. Była cała w tej krwi. Scyzoryk spadł na podłogę. Pomyślała o telefonie i uświadomiła sobie, że poleciał przez pokój, kiedy przewróciła nocny stolik. Potem przypomniała sobie, że i tak jest już bezużyteczny.
Znów spojrzała na mężczyznę. Strumień krwi słabł. Jego ramiona opadły bezsilnie, odgłosy krztuszenia się ustawały. Ucisnęła mocniej ranę i przypomniała sobie, jak on ją przed chwilą przyciskał, zupełnie tak samo.
Szybko było po wszystkim. Jego ręce się rozluźniły i zsunęły z szyi. Wtedy go puściła, patrząc, jak wiotczeje. Na jego szyi widziała dziurę, poszarpany rów, z którego ciekła powolna ciemność.
Kiedy próbowała się wydostać z łóżka, zaplątały jej się stopy. Wypadła z niego ciężko. Usiłowała wstać, ale trafiła kolanem na leżący na podłodze, wciąż otwarty scyzoryk. Zacięła się. Automatycznie poszła do łazienki, po omacku znalazła w szafce wodę utlenioną. Odkręciła białą zakrętkę brązowej butelki i lała na małe skaleczenie na kolanie, aż butelka była pusta. Spieniona, zimna ciecz pociekła jej po łydce aż na kafle podłogi.
– Patogeny przenoszone przez krew – powiedziała zupełnie neutralnym tonem.
Spokojnie wyrzucając inne rzeczy na podłogę, zaczęła szukać pod zlewem kolejnej buteleczki. Kiedy znalazła, otworzyła ją i potrząsnęła nią nad piersią. Zapomniała zdjąć folię zabezpieczającą, więc nic się nie polało.
– Aha.
Palcami prawej dłoni chwyciła plastikowe półkole i pociągnęła. Chlusnęła woda utleniona. Lała ją po ramionach i szyi, zmywając z ciała krew. Polała majtki, aż były zupełnie mokre w kroczu. Na podłodze utworzyła się różowa spieniona kałuża. Namókł dywanik przy drzwiach do łazienki. Kiedy skończyła, zakręciła butelkę i starannie wrzuciła do kosza w łazience.
Zziębnięta i oszołomiona poszła do sypialni i starała się nie patrzeć na trupa. Włożyła dżinsy, które znalazła na krześle. Mokrą koszulkę cisnęła na podłogę, a z szafy wyciągnęła inną. Włożyła bluzę z kapturem, potem znalazła skarpetki i zasznurowała buty. Podeszła do łóżka i zasłoniła prześcieradłem twarz, której właściwie nigdy nie widziała. Jej ręce znalazły komórkę na podłodze i wsunęły ją do tylnej kieszeni dżinsów. Zamknęła ostrożnie scyzoryk i schowała w kieszeni z przodu. Z potrzaskanego stolika nocnego wyjęła dziennik i wepchnęła do przedniej kieszeni bluzy. Zamknęła drzwi na klucz i wyszła z pustymi rękami.
Samotna kobieta wyszła na ulicę i zobaczyła pomarańczowy róż na wschodzie, który oznaczał, że niedługo wzejdzie słońce. Szła stromymi wzgórzami San Francisco, nie czując się sobą i nie myśląc. Dotarła do miejsca, które znała. Do kawiarni, w której była kilka razy. Weszła do środka, zziębnięta i otępiała. Usiadła na starej skórzanej sofie.