Kiedy zasypiała, świat był skazany na zagładę. Gdy się obudziła, był już martwy. Przetrwanie apokalipsy to jednak dopiero początek…


Księga Bezimiennej AkuszerkiNa skutek tajemniczej gorączki na całym świecie umiera bardzo wielu mężczyzn oraz niemal wszystkie kobiety i dzieci. Ciąża i poród oznaczają wyrok śmierci – zarówno dla matki, jak i dla dziecka. Samotna położna brnie przez cmentarzysko, jakim stał się świat, usiłując znaleźć dla siebie miejsce w nowej, groźnej rzeczywistości. Filary cywilizacji runęły, została tylko brutalna siła i ci, którzy ją mają.

Pozostałe przy życiu kobiety są prześladowane przez bandy mężczyzn, którzy je chwytają, trzymają w łańcuchach, używają ich i nimi handlują. Żeby zachować wolność, położna przebiera się za mężczyznę i unika ludzi. Wkrótce odkrywa jednak, że jej zadanie nie ogranicza się do chronienia smutnej namiastki własnej niezależności.

Jeśli ludzkość ma się odrodzić, będzie potrzebowała akuszerki.

Laureatka Nagrody im. Philipa K. Dicka w kategorii SF i Książka Roku według „Publishers Weekly”. „Opowieść podręcznej” w świecie postapo.

***

Elison z bezwzględną szczerością pokazuje, jak traktowane są kobiety, gdy znikają chroniące je prawa. I uświadamia, jak niewiele trzeba, by społeczeństwo pogrążyło się w regresie, a postęp okazał się iluzją.
„Word After Word”

Elison odmalowuje świat tak pozbawiony długoterminowej nadziei i napędzany wyłącznie krótkoterminową desperacją, że ten obraz będzie was nawiedzał, nawet gdy odłożycie książkę. A jednak choć najsłabsze światełko na horyzoncie będzie wam kazało podążać dalej.
Adrian Lang, „Amazon Book Review”

Wykreowana przez Elison przyszłość, w której jest o wiele więcej mężczyzn niż kobiet, jest przerażająca i brutalna głównie dlatego, że uświadamia nam, jak kruche są pozory traktowania kobiet jako jednostek ludzkich.
„Book Riot”

Trylogia «Droga Donikąd» stawia ważne pytania na temat świata, który jest o wiele bardziej możliwy, niż nam się wydaje. To radykalny traktat na temat przyszłości płci.
LitReactor

Meg Elison, choć nie ukończyła szkoły średniej, studiowała na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Mieszka w rejonie zatoki San Francisco i pisze tak, jakby kończył jej się czas. Księga Bezimiennej Akuszerki to jej świetny, wizjonerski debiut.

Meg Elison
Księga Bezimiennej Akuszerki
Przekład: Maria Smulewska
Seria „Salamandra”, cykl: „Droga Donikąd”, tom 1
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 29 września 2020
 
 

Księga Bezimiennej Akuszerki

Pro­log

Matka Ina zastu­kała pal­cami w swój pusty drew­niany brzuch. Przy­mo­co­wany był na jej ramio­nach i nisko na ple­cach, two­rząc z przodu wybrzu­sze­nie suge­ru­jące dzie­wiąty mie­siąc ciąży. Matka Ina była bar­dzo stara, za stara na to, żeby naprawdę być w ciąży. Włosy miała siwe i tak krót­kie, że widać przez nie było czarną, lśniącą skórę głowy. Znów zastu­kała, jej cien­kie palce zabęb­niły, po sali poniósł się echem pusty dźwięk. Ryt­micz­nie poskro­bała paznok­ciami o drewno, skry­bo­wie pod­nie­śli na nią wzrok.
Sze­ściu chłop­ców, wszy­scy mniej wię­cej w wieku doj­rze­wa­nia. Twa­rze bez zaro­stu, oczy jasne w poran­nym świe­tle. Sala, w któ­rej sie­dzieli, była star­sza nawet od Iny. Budy­nek czę­ściowo się już zapadł. Naj­więk­sze pomiesz­cze­nia były kie­dyś salami gim­na­stycz­nymi, teatrami i audy­to­riami, ale przez te wszyst­kie lata stop­niowo nisz­czały, aż w końcu zupeł­nie się roz­pa­dły pod wpły­wem desz­czu lub śniegu. Dłu­gie kory­ta­rze biur stały puste. W sza­fach z doku­men­tami zagnieź­dziły się wie­wiórki, a przez okna wpeł­zły gałę­zie drzew.
Wieś Iny potrze­bo­wała tylko trzech klas, które zamia­tano i w któ­rych zawsze utrzy­my­wano porzą­dek. Tablice i drew­niane ławki. Naj­trud­niej było napra­wić okna. Co zdol­niejsi rze­mieśl­nicy nauczyli się wyj­mo­wać dobre szyby z innych budyn­ków i ponow­nie je wyko­rzy­sty­wać, ale ni­gdy nie miały tego roz­miaru co trzeba. Do klasy wpa­dało słońce, choć więk­szość docie­rała tu przez stare płachty pla­stiku i akrylu. Świa­tła było dość.
Skry­bo­wie mieli dobre pióra. Szko­lili się od dziecka, naj­pierw uży­wa­jąc atra­mentu z orze­cha wło­skiego i z jagód, aż w końcu pod­ra­stali na tyle, że można im było powie­rzyć cenny atra­ment z kal­ma­rów lub mątew. Poła­wia­nie ich było trudne, kosz­towne i cza­so­chłonne. Każdy chło­piec miał sto­sik równo przy­cię­tego papieru z konopi i szklany kała­marz z gra­na­to­wym atra­mentem. Każdy miał rysik i wąską sta­lówkę. Każdy był dosko­nale wyszko­lony: równe pismo, ide­alne linie na każ­dej stro­nie. Pra­co­wali ostroż­nie, wydaj­nie. Stuk, stuk, stuk, palce Matki Iny bęb­niły po jej drew­nia­nym cią­żo­wym brzu­chu.
– Jeste­ście gotowi, chłopcy?
Odpo­wie­działa jej pełna sku­pie­nia cisza. Był to ich sygnał.
– Dobrze. Zosta­li­ście w tym roku wybrani do wyjąt­ko­wego pro­jektu. Wszy­scy kopio­wa­li­ście już frag­menty Księgi Bez­i­mien­nej Aku­szerki, prawda?
Kiwa­nie gło­wami.
Pode­szła do dużego drew­nia­nego biurka i ścią­gnęła z niego lekki mate­riał. Pod nim leżało dzie­więt­na­ście opra­wio­nych w skórę note­sów róż­nej wiel­ko­ści i gru­bo­ści. Nie­które były bar­dzo znisz­czone. Jeden był napuch­nięty i pomarsz­czony jakby po nasiąk­nię­ciu wodą. Po obu stro­nach widać było zadra­pa­nia na skó­rze. Chłopcy wycią­gali szyje, żeby na nie spoj­rzeć, ale nie wstali z miejsc.
Matka Ina ostroż­nie pod­nio­sła jeden z tomów, a chłopcy zoba­czyli irchę pod spodem. Matka Ina unio­sła tom tak, żeby mogli go dobrze widzieć. W dol­nym rogu okładki zło­tymi cyframi wytło­czony był rok.
Chłopcy wie­dzieli, jak stara jest Księga Bez­i­mien­nej Aku­szerki. Stu­dio­wali ją już, a histo­rie z niej opo­wia­dano im przez całe życie. Ta księga była o cztery lata star­sza niż te, które znali.
– Księga Bez­i­mien­nej Aku­szerki to tak naprawdę te dzie­więt­na­ście pamięt­ni­ków – zaczęła Matka Ina. – To, czego dotąd się uczy­li­ście, to tak zwany kanon. Zawiera opo­wieść umie­ra­ją­cych. Księgę umie­ra­ją­cych bar­dzo trudno się czyta, dzieją się w niej okropne rze­czy. Nie­któ­rzy z was mogą pła­kać, może wam być nie­do­brze. To nor­malne. Mnie także było słabo, kiedy ją czy­ta­łam. Nie­mal wszyst­kie matki czuły to samo. Wy, chłopcy, jeste­ście tak samo silni jak my i też może­cie się tak czuć. Uczy­li­ście się już o rojach i zna­cie Księgę Honusa. Ta część waszej nauki zakoń­czy się na Księ­dze bez­sen­nych. – Wska­zała do tyłu na sterty leżą­cych na biurku ksią­żek. – Oto reszta jej histo­rii. Kanon jest krótki, ale cała histo­ria jest dłuż­sza, bar­dziej skom­pli­ko­wana. Każ­dego roku zostaje wybrana grupa skry­bów, żeby sko­pio­wać cały cykl. W tym roku to wy jeste­ście tą grupą.
W sali zapa­no­wało oży­wie­nie. Chłopcy byli dumni, że to ich wybrano, i prze­jęci tym, że dowie­dzą się o wiele wię­cej, niż dotąd ich nauczono. Ich twa­rze drżały niczym pyszczki kró­li­ków. Byli jed­nak całe życie uczeni, że przy mat­kach mają być posłuszni i cisi, więc w sali sły­chać było led­wie szmer.
Matka Ina była z nich zado­wo­lona.
– Zacznie­cie dzi­siaj. Oto ory­gi­nały. Ludzie aż tak nam ufają. Nie możemy ich zawieść. To ozna­cza czę­ste mycie rąk. Posłańcy przy­niosą pod­grzaną wodę i czy­ste ręcz­niki. Ozna­cza to rów­nież, że będziemy musieli opu­ścić żalu­zje. Tak stary papier nie może być cały dzień nara­żony na dzia­ła­nie świa­tła sło­necz­nego. Będziemy pra­co­wać bar­dzo ostroż­nie i chro­nić te księgi, rozu­miemy się?
– Tak, Matko Ino – odpo­wie­dzieli jed­nym gło­sem.
Ski­nęła głową.
– Dobierz­cie się w pary. Każdy skryba musi roz­po­cząć wła­sną kopię, ale będzie­cie sobie poma­gać w opiece nad książką.
Zanio­sła pierw­szy tom dwóm chłop­com, któ­rzy pospiesz­nie zsu­nęli ławki. Cze­kali z dłońmi na bla­cie. Poło­żyła książkę na ławce, a oni przy­warli do niej wzro­kiem. Kiedy unio­sła okładkę, na pierw­szej stro­nie leżał luźny arku­sik papieru z konopi.
– Może­cie zaczy­nać.

Roz­dział 1

Księga Bez­i­mien­nej Aku­szerki
Tom pierw­szy
Księga umie­ra­ją­cych

15 stycz­nia
Prze­nie­śli tego pacjenta z gorączką, któ­rego widzia­łam na początku tygo­dnia. Zespół face­tów z wszyst­kimi pro­to­ko­łami i czym tam jesz­cze. Podobno było kilka podob­nych przy­pad­ków na tym samym pię­trze, ale z nikim nie gada­łam w week­end, więc o tym nie wie­dzia­łam. Mia­łam się spo­tkać z Karen na drinka, ale ona nic, tylko narzeka. Powinna go po pro­stu rzu­cić i przejść nad tym do porządku dzien­nego. Nie mogę już nawet znieść jego imie­nia, szcze­gól­nie kiedy Karen się upije. Gerry = gówno. Kumam prze­cież = wszy­scy to kumamy.

30 stycz­nia
Wię­cej pacjen­tów z gorączką, w więk­szo­ści kobiety. Przez chwilę mówiło się nawet, że to jakieś masowe zatru­cie pokar­mowe, ale >>> Dal­las, więc to nie tylko u nas. Jack już od wielu dni sie­dzi z tym w labo­ra­to­rium, a ja śpię w dyżurce i pra­wie go nie widuję. Wykoń­czona. Od tygo­dnia pra­cuję na dwie zmiany, połowa pie­lę­gnia­rek się pocho­ro­wała. Od dzie­się­ciu dni nie byłam przy żad­nym poro­dzie. Gorączka 1, dzieci 0. Prze­gry­wamy.

31 stycz­nia
Dzwo­ni­łam do Laury w Conn. Gada­ły­śmy o zaku­pach. Tęsk­nię za nią i powie­dzia­łam jej, żeby uca­ło­wała ode mnie dzie­ciaki. Po gło­sie wnio­sku­jąc, u niej to samo co tu. Pyta­łam ją, jak dają sobie radę. Małe mia­steczko = więk­sze szanse, ale nawet tam słabo to wygląda. Zaczy­nam pani­ko­wać. Co tu się w ogóle dzieje, do cho­lery?

2 lutego
Cho­lera. Bra­ko­wało mi poro­dów, ale jesz­cze ni­gdy aż tak.
Już nawet nie wiem, co mówić o odsetku zaka­żeń. Nie potra­fię ująć w słowa wskaź­nika uro­dzeń mar­twych dzieci. Co. Jest. Kurwa? Cały szpi­tal objęty kwa­ran­tanną, ale co to da? Dostaję ese­mesy od Pilar z kli­niki i pisze mi, że z bez­dom­nymi jest rów­nie źle. Na ulicy. Wszę­dzie, do cho­lery. A tym­cza­sem labo­ra­to­rium niczego nie zna­la­zło.

4 lutego
Cen­tra Kon­troli i Pre­wen­cji Cho­rób w całym San Fran­ci­sco. Wia­do­mo­ści są straszne. To, co poka­zują z Nowego Jorku, to po pro­stu nie może być prawda. Metro prze­stało dzia­łać. Nie, żebym się gdzieś wybie­rała, ale… cho­lera. Na dwo­rze kazno­dzieje z mega­fo­nami. Głu­pio im życzyć śmierci, kiedy wokół umiera tylu ludzi, ale już lepiej, żeby to spo­tkało ich niż nowo­rodki.
Jack mówi, że to coś auto­im­mu­no­lo­gicz­nego. Żałuję nie­mal, że zapy­ta­łam, bo miał taką prze­ra­żoną minę, kiedy to powie­dział. Myślę, że to głów­nie dla­tego, że nie wie. Ani anty­bio­tyki, ani inter­fe­rony, ani leki prze­ciw­za­palne, ani uspo­ka­ja­jące, ani eme­tyki… Nic. Nic na to nie działa, jeśli już się zacznie. Wszy­scy jeste­śmy poowi­jani w pla­stik, ale to chyba nie pomaga. Marianne pocho­ro­wała się dwa dni temu. Shir­ley wyglą­dała jak śmierć na cho­rą­gwi, więc ją wysłali do domu. Dr Kauf­mann – omdle­nie pod­czas kon­sul­ta­cji. Budzą mnie krzyki i dźwięki ostrze­ga­jące o asy­sto­liach.

6 lutego
Czuję się bez­na­dziej­nie. Gorączka 1, ja 0.

7 lutego
Wiem, że też jestem chora, ale nikogo to nie obcho­dzi. Wszy­scy są cho­rzy. Jack przy­szedł, posie­dział przy mnie, dotknął mojego czoła. Wyglą­dał, jakby sam chciał już umrzeć. Powie­dział, że nie­któ­rzy męż­czyźni z tego wycho­dzą, ale kobiety i dzieci nie. Powie­dział, że naj­wię­cej przy­pad­ków gorączki odno­to­wano wśród kobiet w ciąży. Mamy stu­pro­cen­tową śmier­tel­ność dzieci pod­czas porodu i nie­mal rów­nie wysoką śmier­tel­ność matek. Usnę­łam w jego ramio­nach. Chyba nie dam rady jutro pra­co­wać.
Chyba to już nie ma zna­cze­nia.

W tam­tych dniach, gdy świat jesz­cze nie upadł, bez ustanku zawo­dziły syreny. Struk­tury, które na­dal się trzy­mały, były stwo­rzone po to, żeby radzić sobie w nagłych wypad­kach i z kata­stro­fami, ale nic nie może dzia­łać wiecz­nie. Roz­pacz roz­prze­strze­niała się ulica za ulicą, ludzie wal­czyli i ucie­kali.
Umie­rali od plagi i umie­rali od bli­sko­ści dru­giego czło­wieka. Kiedy zabra­kło już ludzi, żeby pil­no­wać oświe­tle­nia, mia­sta ogar­nął mrok. Kiedy umil­kły syreny, znik­nęły reguły. Byli tacy, któ­rzy całe życie cze­kali na to, żeby żyć poza pra­wem, i to oni pierwsi wyszli na ulice. Byli tacy, któ­rzy wie­dzieli, co się sta­nie. Wie­dzieli, że lepiej nie otwie­rać drzwi, gdy sły­szy się woła­nie o pomoc. Inni tego nie wie­dzieli. Czego nie zdo­łała doko­nać cho­roba, z zaska­ku­jącą łatwo­ścią osią­gnęli ludzie.

Obu­dziła się w szpi­talu, w dyżurce pie­lę­gnia­rek. Na jej łóżku nie było żad­nej karty pacjenta, nawet nazwi­ska. Kobieta wie­działa, kim jest i gdzie jest, ale poza tym wszystko znik­nęło.
Usta i gar­dło miała tak suche, jakby od wielu dni nie piła wody. Chwilę zajęło jej zorien­to­wa­nie się w sytu­acji. Pró­bo­wała włą­czyć świa­tło i oszo­ło­miona wpa­try­wała się długo w maszyny, które upar­cie odma­wiały posłu­szeń­stwa. Przy pierw­szym ciele przy­sta­nęła, spraw­dziła puls. Przy­sta­nęła jesz­cze przy dru­gim i trze­cim. W końcu zro­zu­miała. Wypa­dła z budynku przez wyj­ście awa­ryjne. Nie roz­legł się żaden alarm.
Świe­ciło jasne słońce, odbi­jało się od zstę­pu­ją­cej wła­śnie na zatokę mgły. Z nara­sta­jącą paniką prze­szła te kilka prze­cznic mię­dzy szpi­ta­lem a miesz­ka­niem. Nie spo­tkała nikogo. Nie jeź­dziły żadne auto­busy, na uli­cach nie było samo­cho­dów. Nie dzia­łały świa­tła. Pamię­tała, jak zaj­mo­wała się ofia­rami plagi. Te wszyst­kie nie­stwo­rzone plotki. Pamię­tała, jak umie­rali jej przy­ja­ciele, nim w końcu i ona zacho­ro­wała. Wie­działa, co się stało, a jed­nak na­dal to nie miało sensu.
Dotarła do miesz­ka­nia i zdjęła szpi­talny far­tuch. Był brudny, po dyżu­rze zawsze był brudny od krwi, wód pło­do­wych, moczu i wszyst­kiego, co może wycie­kać z ciała. Tym razem był aż sztywny z brudu. Nie potra­fiła sobie przy­po­mnieć, jak długo miała go na sobie. Zdjęła bie­li­znę i weszła pod prysz­nic, sta­ra­jąc się zebrać myśli. Try­snęła lodo­wata woda, zaczęła więc roz­pacz­li­wie krę­cić kur­kiem. Spa­dło ciśnie­nie i po chwili woda zupeł­nie prze­stała lecieć. Naci­skała, cią­gnęła i krę­ciła w każdą stronę. Odkrę­ciła kran nad umy­walką. Nic.
Zzięb­nięta i naga weszła do kuchni. Banany były czarne, a chleb zie­lony. Zna­la­zła pudełko kra­ker­sów i usia­dła na kana­pie. Wci­snęła guzik na pilo­cie, ale tele­wi­zor się nie włą­czył. I tak przez chwilę się w niego wga­piała, pała­szu­jąc kra­kersy, aż nie mogła już znieść nad­miaru soli.
W cie­płej lodówce zna­la­zła butelkę gato­rade’u. Wypiła go, sto­jąc tak na bosaka.
Wyszła z kuchni i sta­nęła w salo­nie. Jej miesz­ka­nie znaj­do­wało się pod pozio­mem ulicy. Przez dłu­gie, wąskie okna wpa­dało słabe świa­tło. Stała, tępo wpa­tru­jąc się w pod­łogę, cisza ata­ko­wała jej uszy.
– Co jest, kurwa? Co jest, kurwa?
Pyta­nie wra­cało przez długi czas. Odpo­wiedź nie nastę­po­wała.
Wło­żyła majtki i jakiś stary T-shirt i poszła do łóżka. Zako­pała się we wła­snym zapa­chu, w naj­bez­piecz­niej­szym i naj­bar­dziej pocie­sza­ją­cym miej­scu na całym świe­cie. Posta­no­wiła w ogóle nie myśleć. Spała pra­wie cały dzień. Obu­dził ją godzinę czy dwie przed świ­tem. Był w jej łóżku. Jego cię­żar na mate­racu prze­su­nął ją na bok. Drgnęła i przez sekundę myślała, że to Jack wró­cił do domu. Usia­dła z uśmie­chem, na tę jedną cudowną sekundę zapo­mi­na­jąc o wszyst­kim. Potem wró­ciła świa­do­mość.
Pchnął ją, przy­ci­snął jej ramiona i oddy­chał ciężko. Od razu zro­zu­miała wszystko, każdy okropny ele­ment.
Wszy­scy nie żyją. To nie jest Jack. Jest sama.
Puścił jedno jej ramię, żeby roz­piąć roz­po­rek. Prze­su­nął dłoń, którą ją trzy­mał, na jej szyję, drugą odcią­ga­jąc jej majtki. Przy­ci­skał jej gar­dło, wyko­rzy­stu­jąc swój cię­żar w taki spo­sób, żeby nie mogła się pod­nieść ani zła­pać tchu. Kop­nęła raz, drugi, jej stopy zaplą­tały się w pościel. Wie­działa, że to nic nie da. Wbi­jała mu paznok­cie w twarz, ale chyba tego nie zauwa­żał. W pół­mroku wła­ści­wie go nie widziała. Był tylko kształ­tem, cię­żarem, agre­sją, na którą nic nie mogła pora­dzić.
Natarł, pró­bu­jąc wepchnąć się do środka. Prze­krę­ciła bio­dra, poru­szała nimi na lewo i prawo, zaci­snęła kolana. Prze­kli­nał i wal­czył z nią, roz­py­cha­jąc jej nogi kola­nami i pochy­la­jąc się moc­niej na jej szyi. Wal­czyła już o oddech, przed oczami ciem­ność i jakieś wybu­chy. Puściła go i poczuła, że jej ręce opa­dają bez­wład­nie. Szarp­nęła całym cia­łem, sta­ra­jąc się skrę­cić na bok, pod­cią­gnąć kolana pod sie­bie. Wyczuł, że zwija się jak kot, i nagle zaczął z nią współ­pra­co­wać. Prze­wró­cił ją na brzuch i przy­ci­snął jej plecy.
Jed­nym ruchem prze­rzu­cił nogi tak, że były teraz po obu jej stro­nach, rzu­cił się na nią ciężko, przy­ci­ska­jąc ją mocno. Poczuła jego oddech na karku i fru­stru­jącą go nie­pełną erek­cję. Pchnął swoją nie­moc w jej suche, zaci­śnięte wargi. Zsu­nął ręce z ple­ców na jej tyłek, żeby siłą roz­su­nąć pośladki.
Gdy tylko z niej opadł, roz­pacz­li­wie się­gnęła do noc­nego sto­lika. Bły­ska­wicz­nym ruchem otwo­rzyła szu­fladę i ude­rza­jąc się o jej kra­wędź, się­gnęła do środka. Prawą ręką zna­la­zła scy­zo­ryk. Otwo­rzyła go kciu­kiem, kiedy męż­czy­zna usi­ło­wał roz­su­nąć jej uda. Ode­pchnęła nocny sto­lik, prze­wró­cił się. Zamach­nęła się wypro­sto­waną ręką, wciąż wła­ści­wie go nie widząc. Trzę­sąc się w panice i na­dal na wpół ślepa po pod­du­sze­niu, nie tra­fiła tam, gdzie chciała, i nóż ude­rzył w jego brodę, roz­ci­na­jąc ją głę­boko.
Zła­pał się rękoma za ranę. Widziała jasność jego twa­rzy i dłoni w ciem­no­ści. Jęk­nął głu­cho i ude­rzył ją nagle prawą ręką, tra­fia­jąc w kość policz­kową. Cios ześli­zgnął się, ale i tak głowa pole­ciała jej do tyłu. Zauwa­żył to i się­gnął po nią oby­dwoma rękoma, z jego brody cie­kła cienka strużka krwi. Kiedy miał obie dło­nie spusz­czone, zadała kolejny cios i tym razem tra­fiła. Ostrze wbiło się w szyję. Pocią­gnęła je jak sza­lona, aż jej ramię wygięło się pod sze­ro­kim kątem. Nóż prze­ciął skórę, roz­dzie­ra­jąc i szar­piąc ciało, gdy go wyrwała. Męż­czy­zna uniósł dło­nie do szyi, a ona zoba­czyła jego krew, czarną w tym sła­bym świe­tle, pul­su­jącą przez jego palce.
Zabeł­ko­tał. Patrzyła.
Teraz, kiedy już jej nie ata­ko­wał, wró­ciły jej nawyki medyczne. Zaczęła odru­chowo myśleć, jak obwią­zać mu ranę prze­ście­ra­dłem. Tym­cza­sem krew ryt­micz­nie zale­wała jej i jego ręce. W jego twa­rzy dwie czarne, wpa­tru­jące się w nią dziury. Ciemna krew pla­miła jej łóżko. Była cała w tej krwi. Scy­zo­ryk spadł na pod­łogę. Pomy­ślała o tele­fo­nie i uświa­do­miła sobie, że pole­ciał przez pokój, kiedy prze­wró­ciła nocny sto­lik. Potem przy­po­mniała sobie, że i tak jest już bez­u­ży­teczny.
Znów spoj­rzała na męż­czy­znę. Stru­mień krwi słabł. Jego ramiona opa­dły bez­sil­nie, odgłosy krztu­sze­nia się usta­wały. Uci­snęła moc­niej ranę i przy­po­mniała sobie, jak on ją przed chwilą przy­ci­skał, zupeł­nie tak samo.
Szybko było po wszyst­kim. Jego ręce się roz­luź­niły i zsu­nęły z szyi. Wtedy go puściła, patrząc, jak wiot­czeje. Na jego szyi widziała dziurę, poszar­pany rów, z któ­rego cie­kła powolna ciem­ność.
Kiedy pró­bo­wała się wydo­stać z łóżka, zaplą­tały jej się stopy. Wypa­dła z niego ciężko. Usi­ło­wała wstać, ale tra­fiła kola­nem na leżący na pod­ło­dze, wciąż otwarty scy­zo­ryk. Zacięła się. Auto­ma­tycz­nie poszła do łazienki, po omacku zna­la­zła w szafce wodę utle­nioną. Odkrę­ciła białą zakrętkę brą­zo­wej butelki i lała na małe ska­le­cze­nie na kola­nie, aż butelka była pusta. Spie­niona, zimna ciecz pocie­kła jej po łydce aż na kafle pod­łogi.
– Pato­geny prze­no­szone przez krew – powie­działa zupeł­nie neu­tral­nym tonem.
Spo­koj­nie wyrzu­ca­jąc inne rze­czy na pod­łogę, zaczęła szu­kać pod zle­wem kolej­nej bute­leczki. Kiedy zna­la­zła, otwo­rzyła ją i potrzą­snęła nią nad pier­sią. Zapo­mniała zdjąć folię zabez­pie­cza­jącą, więc nic się nie polało.
– Aha.
Pal­cami pra­wej dłoni chwy­ciła pla­sti­kowe pół­kole i pocią­gnęła. Chlu­snęła woda utle­niona. Lała ją po ramio­nach i szyi, zmy­wa­jąc z ciała krew. Polała majtki, aż były zupeł­nie mokre w kro­czu. Na pod­ło­dze utwo­rzyła się różowa spie­niona kałuża. Namókł dywa­nik przy drzwiach do łazienki. Kiedy skoń­czyła, zakrę­ciła butelkę i sta­ran­nie wrzu­ciła do kosza w łazience.
Zzięb­nięta i oszo­ło­miona poszła do sypialni i sta­rała się nie patrzeć na trupa. Wło­żyła dżinsy, które zna­la­zła na krze­śle. Mokrą koszulkę cisnęła na pod­łogę, a z szafy wycią­gnęła inną. Wło­żyła bluzę z kap­tu­rem, potem zna­la­zła skar­petki i zasznu­ro­wała buty. Pode­szła do łóżka i zasło­niła prze­ście­ra­dłem twarz, któ­rej wła­ści­wie ni­gdy nie widziała. Jej ręce zna­la­zły komórkę na pod­ło­dze i wsu­nęły ją do tyl­nej kie­szeni dżin­sów. Zamknęła ostroż­nie scy­zo­ryk i scho­wała w kie­szeni z przodu. Z potrza­ska­nego sto­lika noc­nego wyjęła dzien­nik i wepchnęła do przed­niej kie­szeni bluzy. Zamknęła drzwi na klucz i wyszła z pustymi rękami.
Samotna kobieta wyszła na ulicę i zoba­czyła poma­rań­czowy róż na wscho­dzie, który ozna­czał, że nie­długo wzej­dzie słońce. Szła stro­mymi wzgó­rzami San Fran­ci­sco, nie czu­jąc się sobą i nie myśląc. Dotarła do miej­sca, które znała. Do kawiarni, w któ­rej była kilka razy. Weszła do środka, zzięb­nięta i otę­piała. Usia­dła na sta­rej skó­rza­nej sofie.

 
Wesprzyj nas