1945. Koniec wojny, początek tragedii.


Ich matki, nasi ojcowieReportaż o „polskich” Niemcach, ludziach, których rok 1945 zastał na terenach należących wcześniej do Rzeszy, teraz do Polski. Nie zamierzali uciekać, bo nie popełnili zbrodni wojennych, nie mieli na sumieniu zła wyrządzonego Polakom.

Jest tu historia zbrodni na niemieckich mieszkańcach Aleksandrowa Kujawskiego i Nieszawy, dokonanej przez samozwańczych milicjantów.

Są losy Siegfrieda Kapeli i jego rodziny z okolic dzisiejszego Świebodzina.

Są też relacje Niemców z okolic Opola, Zielonej Góry i Szczecina, którzy wraz z matkami (bo ojcowie z wojny nie wrócili) pozostali w Polsce. Mieli wtedy po 5–8 lat. Co zachowali w pamięci? Czy noszą w sobie poczucie krzywdy doznanej od nowej ojczyzny? Czy wybaczyli?

Piotr Pytlakowski to dziennikarz, scenarzysta, autor i współautor książek Republika MSW, Czekając na kata, Alfabet mafii, Śmierć za 300 tys., Agent Tomasz i inni, Wszystkie ręce umyte, Biuro tajnych spraw, Nowy alfabet mafii, Wojny kobiet, Szkoła szpiegów, Mój agent Masa oraz Królowa mafii. Nakręcił kilka filmów dokumentalnych i kilkanaście reportaży telewizyjnych. Współautor scenariusza serialu Odwróceni i cyklu telewizyjnego Alfabet mafii. Jako reporter pracował m.in. w „Przeglądzie Tygodniowym”, „Spotkaniach”, „Gazecie Wyborczej” i „Życiu Warszawy”. Od 1997 r. jest dziennikarzem tygodnika „Polityka”. Nagrodzony m.in. „Polskim Pulitzerem” w kategorii „dziennikarstwo śledcze” i nagrodą Adwokatury Polskiej „Złota Waga”.

Piotr Pytlakowski
Ich matki, nasi ojcowie
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 15 września 2020
 
 

Ich matki, nasi ojcowie

Przed­mowa

Latem 1949 r. pięt­na­sto­letni Michał Gło­wiń­ski prze­czy­tał w recen­zji Niem­ców Leona Krucz­kow­skiego, że „Niemcy są ludźmi”. Jego ówcze­sna reak­cja nie róż­niła się spe­cjal­nie od odczuć olbrzy­miej czę­ści spo­łe­czeń­stwa: „Kilka lat po Zagła­dzie nie mogłem pojąć, że taka for­muła w ogóle prze­szła komuś przez pióro. Gdy­bym prze­czy­tał: Niemcy są zbrod­nia­rzami, zło­czyń­cami, opraw­cami, bar­ba­rzyń­cami, mor­der­cami, to by mnie nic nie zasta­no­wiło, uznał­bym, że zda­nie takie nosi prawdę nie­zbitą i bym go nie zapa­mię­tał. Nie pamięta się prze­cież fraz, które wyra­żają i potwier­dzają oczy­wi­stość. […] Mój obraz Niem­ców, a wła­ści­wie Niemca, gdyż w jed­nostkę i to, co ona robi, wcie­lała się cała nacja, był nader pro­sty: to ten, który w każ­dej chwili chce mnie – cie­bie, jego – zamor­do­wać […]. Tym, który budził strach i stał się wcie­le­niem zbrodni, był Nie­miec, Nie­miec w mun­du­rze” (Michał Gło­wiń­ski, Czarne sezony, War­szawa 1998, s. 166, 169).
Skoro tak myślano kilka lat po woj­nie, to co dopiero, kiedy była ona świeżą, bole­sną raną. Nic dziw­nego też, że wraz z wyzwa­la­niem obsza­rów oku­po­wa­nych, a potem zaj­mo­wa­niem ziem nie­miec­kich nastą­piła zamiana dotych­cza­so­wych wojen­nych ról – to Polacy stali się panami, Niemcy zaś paria­sami. Nasta­wie­nie spo­łe­czeń­stwa pol­skiego do Niem­ców było w zasa­dzie jed­no­znaczne, nace­cho­wane nie­na­wi­ścią i chę­cią odwetu. W lite­ra­tu­rze, publi­cy­styce, histo­rio­gra­fii czy fil­mie pro­pa­go­wano wyłącz­nie złe cechy Niem­ców: bru­tal­ność, zaro­zu­mia­łość, butę, agre­syw­ność, zwy­rod­nie­nie, zezwie­rzę­ce­nie, zarzu­cono nato­miast poka­zy­wa­nie tra­dy­cyj­nych, pozy­tyw­nych cech nie­miec­kich. Zakon krzy­żacki sta­no­wił jedno z pod­sta­wo­wych odwo­łań i porów­nań histo­rycz­nych, a Sien­kie­wi­czow­scy Krzy­żacy – jedno z naj­bar­dziej pre­fe­ro­wa­nych przez wła­dze źró­deł wie­dzy o Niem­cach. Usil­nie utrwa­lano ste­reo­typ „Sło­wia­nin – nasz brat, Nie­miec – nasz wróg”.
Nie­wielu też szu­kało w obra­zie Niemca odcieni sza­ro­ści, ważny był prze­kaz jasny i oczy­wi­sty. Tym­cza­sem nie tylko owych wspo­mnia­nych przez Gło­wiń­skiego „Niem­ców w mun­du­rach”, ale w ogóle doro­słych nie­miec­kich męż­czyzn było w powo­jen­nej Pol­sce nie­wielu – pole­gli, prze­by­wali w nie­woli czy też od razu, jak na Gór­nym Ślą­sku, zostali zabrani przez Rosjan i wywie­zieni w głąb ZSRR. Prze­wa­żał tzw. ele­ment słaby – starcy, kobiety i dzieci, co wyraź­nie widać w rela­cjach przy­wo­ły­wa­nych przez Pio­tra Pytla­kow­skiego. Z rzadka przy­zna­wano, że wśród kilku milio­nów przed­wo­jen­nych oby­wa­teli pol­skich, któ­rzy pod­czas wojny przy­jęli tzw. nie­miecką listę naro­dową, nie wszy­scy byli zdraj­cami, a na Pomo­rzu czy Gór­nym Ślą­sku była to wręcz akcep­to­wana przez wła­dze emi­gra­cyjne stra­te­gia prze­trwa­nia. Podob­nie trak­to­wano na War­mii i Mazu­rach, Gór­nym Ślą­sku i Opolsz­czyź­nie czy ziemi lubu­skiej pra­wie milio­nową grupę tzw. auto­chto­nów, ludzi o pol­skich korze­niach, lecz płyn­nej toż­sa­mo­ści, zawie­szo­nych mię­dzy pol­sko­ścią a nie­miec­ko­ścią. Mimo że dla nowych pol­skich władz sta­no­wili cenny argu­ment świad­czący o (pra)pol­sko­ści tzw. Ziem Odzy­ska­nych, to Mazu­rzy, Sło­wińcy, Kaszubi czy Ślą­zacy byli czę­sto trak­to­wani gorzej niż „praw­dziwi” Niemcy, ci bowiem musieli wyje­chać, auto­chton zaś sta­wał się dla osad­ni­ków z Kre­sów czy Pol­ski cen­tral­nej kon­ku­ren­tem do gospo­dar­stwa, domu, warsz­tatu… Nic też dziw­nego, że wysie­dla­nie Niem­ców powszech­nie akcep­to­wano, a nie­raz wręcz kry­ty­ko­wano wła­dze za opie­sza­łość czy zbyt libe­ralne postę­po­wa­nie wobec volks­deut­schów i auto­chto­nów. Zarówno dla spo­łe­czeń­stwa, jak i władz usu­nię­cie Niem­ców sta­no­wiło istotny czyn­nik sta­bi­li­zu­jący pań­stwo, a wyma­za­nie tak pamięci o nich, jak mate­rial­nych śla­dów ich obec­no­ści (z cmen­ta­rzami włącz­nie) było skład­ni­kiem pro­jektu polo­ni­za­cji nowo naby­tych ziem na zacho­dzie i pół­nocy.
Zwłasz­cza bez­po­śred­nio po przej­ściu frontu na porządku dzien­nym były akty ter­roru, gwałty, zabój­stwa, plą­dro­wa­nia miesz­kań i domów, bru­talne wysie­dle­nia. Niem­ców – i uzna­wa­nych za tako­wych – trak­to­wano tak samo, jak jesz­cze nie­dawno więk­szość z nich trak­to­wała Pola­ków: żądano ozna­cza­nia ich (naj­czę­ściej literą N lub swa­styką malo­waną na ple­cach, opa­skami lub naszy­wa­nymi na ubra­nie rom­bami wzo­ro­wa­nymi na ozna­kach robot­ni­ków przy­mu­so­wych), zaka­zy­wano swo­bod­nego poru­sza­nia się, robie­nia zaku­pów, ogra­ni­czano lub unie­moż­li­wiano dostęp dzieci do szkół, wpro­wa­dzono przy­mus pracy. Powszechne były spon­ta­niczne akcje „czyn­nika spo­łecz­nego”, mili­cji, Urzę­dów Bez­pie­czeń­stwa i woj­ska izo­lo­wa­nia Niem­ców i volks­deut­schów w zaim­pro­wi­zo­wa­nych obo­zach (jeden z nich, w Alek­san­dro­wie Kujaw­skim, opi­sał Piotr Pytla­kow­ski). Mie­ściły się one w szko­łach, sto­do­łach, kościo­łach (zwłasz­cza ewan­ge­lic­kich), piw­ni­cach, nie­czyn­nych fabry­kach. Od wio­sny 1945 r. zaczęto likwi­do­wać takie pro­wi­zo­ryczne lagry, kon­cen­tru­jąc Niem­ców w prze­ję­tych przez Mini­ster­stwo Bez­pie­czeń­stwa Publicz­nego dużych ponie­miec­kich obo­zach, w któ­rych jesz­cze nie­dawno wię­ziono Pola­ków czy Żydów (m.in. Auschwitz i jego filie, jak Jaworzno, Potu­lice na Pomo­rzu, Sikawa w Łodzi, Świę­to­chło­wice i Mysło­wice na Gór­nym Ślą­sku, Łam­bi­no­wice na Opolsz­czyź­nie). Zsy­ła­nie do nich Niem­ców, auto­chto­nów i volks­deut­schów tłu­ma­czono kwe­stiami bez­pie­czeń­stwa, lecz praw­dzi­wym powo­dem były ich domy, gospo­dar­stwa, miesz­ka­nia czy warsz­taty potrzebne zarówno dla prze­sie­dleń­ców z Kre­sów, jak i upa­trzone sobie przez pol­skich sąsia­dów. Chciano też przed decy­zjami w Pocz­da­mie usu­nąć moż­li­wie dużo Niem­ców z ich dotych­cza­so­wych miejsc zamiesz­ka­nia.
Zarówno te „pro­wi­zo­ryczne”, jak i „regu­larne” miej­sca odosob­nie­nia w pełni zasłu­gują na miano „obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych”. Pol­scy komen­danci czy straż­nicy, czę­sto z wła­snymi obo­zo­wymi doświad­cze­niami, nie ukry­wali zamiaru stwo­rze­nia Niem­com nie tyle czyśćca, ile pie­kła. Przy­kła­dem może być Salo­mon Morel, 25-letni komen­dant obozu w Świę­to­chło­wi­cach, w któ­rym w cza­sie jego kil­ku­mie­sięcz­nej dzia­łal­no­ści zmarła 1/3 więź­niów (1855 z 5107), czy też 21-letni Cze­sław Gębor­ski z Łam­bi­no­wic, w któ­rych do początku 1946 r. zmarło 1500 osób. Psy­chiczny i fizyczny ter­ror łączył się z fatal­nymi warun­kami sani­tar­nymi i apro­wi­za­cyj­nymi. Zwłasz­cza począt­kowo powszechne były bicie (czę­sto do śmierci), gwałty, wyczer­pu­jące ćwi­cze­nia fizyczne, nie­koń­czące się apele. Bio­rąc pod uwagę, że w obo­zach prze­trzy­my­wano głów­nie nie­na­da­jące się do pracy kobiety z dziećmi, cho­rych i star­ców, cho­roby zbie­rały obfite żniwo. Udo­ku­men­to­wa­nych jest około 25 tysięcy przy­pad­ków śmierci, należy się jed­nak liczyć z dwu­krot­nie więk­szą liczbą.
Lagry, zwłasz­cza te funk­cjo­nu­jące od połowy 1945 r. jako Cen­tralne Obozy Pracy (m.in. Jaworzno, Sikawa czy Potu­lice), były „roz­dziel­niami” nie­miec­kich robot­ni­ków. Tylko nie­wielka część Niem­ców wid­nie­ją­cych na ich sta­nach, nie­na­da­jąca się do pracy, prze­by­wała za dru­tami; pozo­sta­łych „wypo­ży­czano” za opłatą (zazwy­czaj nie­wy­gó­ro­waną) insty­tu­cjom i oso­bom pry­wat­nym. Na przy­kład w maju 1947 r. ponad 13 tysięcy Niem­ców z obozu w Sika­wie pra­co­wało w 78 fabry­kach pań­stwo­wych, 60 pry­wat­nych i 265 urzę­dach. Praca Niem­ców czę­sto oka­zy­wała się tak cenna (jak np. gór­ni­ków w Wał­brzy­chu), że wstrzy­my­wano ich wysie­dle­nia. Czę­sto też docho­dziło do swo­istej kon­ku­ren­cji o nie­miecką siłę robo­czą, którą w okre­sie prac polo­wych odbie­rano od pry­wat­nych przed­się­bior­ców. „Bo cho­ciaż przy­mus pracy Niem­ców – pisano w lipcu 1946 r. w łódz­kim «Expres­sie Ilu­stro­wa­nym» – jest naj­zu­peł­niej spra­wie­dliwy i słuszny, jeśli cho­dzi o pod­nie­sie­nie gospo­darki pań­stwa, znisz­czo­nej przez oku­panta, to jed­nak nie można dopu­ścić do tego, aby Niemcy byli uży­wani do pracy wyłącz­nie dla pry­wat­nych celów. Tym­cza­sem dowia­du­jemy się, że u pew­nego rzeź­nika zatrud­niona jest eks­pe­dientka Niemka, cze­lad­nik – Nie­miec i słu­żąca – Niemka”.
Poka­zuje to inną, widoczną w rela­cjach zebra­nych przez Pio­tra Pytla­kow­skiego stronę medalu. W jakże tra­gicz­nym powo­jen­nym pol­sko-nie­miec­kim współ­ist­nie­niu pró­bo­wano nie­raz zna­leźć jakiś ulotny kom­pro­mis, zoba­czyć nie tylko wroga, ale rów­nież czło­wieka. Tam, gdzie wciąż żywa była tra­dy­cja wie­lo­et­nicz­no­ści (jak np. w Łodzi), sto­su­nek władz lokal­nych, przede wszyst­kim sta­rej kadry urzęd­ni­czej, do Niem­ców był znacz­nie łagod­niej­szy niż ogól­no­kra­jowa śred­nia. We wrze­śniu 1945 r. pra­cow­nicy fabryki Gey­era w Łodzi wręcz ogło­sili strajk, doma­ga­jąc się uwol­nie­nia z wię­zie­nia wła­ści­ciela zakładu i jego dwóch córek. Także we wspo­mnie­niach wysie­dleń­ców z Kre­sów czę­sto poja­wia się motyw dłu­giej i względ­nie bez­pro­ble­mo­wej koeg­zy­sten­cji w jed­nym domu z cze­ka­ją­cymi na wysie­dle­nie Niem­cami. Zabu­ża­nie, noszący w sobie traumę utraty domu, dosko­nale rozu­mieli sytu­ację i obawy Niem­ców. Trwały – poka­zane w tej książce – pro­cesy adap­ta­cyjne, szyb­sze u ludzi mło­dych, zwłasz­cza dzieci, któ­rym we wta­pia­niu się w nowe oto­cze­nie poma­gała przede wszyst­kim szkoła. Cho­ciaż okres bez­po­śred­nio powo­jenny koja­rzy się nam z gwałtami, to dzieci rodziły się rów­nież w ofi­cjal­nych pol­sko-nie­miec­kich związ­kach (vide opi­sana przez Pytla­kow­skiego histo­ria Zyg­fryda Kapeli).
Para­dok­sal­nie, o ile wycho­wy­wane przez pol­skich rodzi­ców nie­miec­kie dzieci asy­mi­lo­wały się prak­tycz­nie bez obcią­żeń prze­szło­ścią (choćby wystę­pu­jący na kar­tach książki Hein­rich/Hen­ryk Kowal­ski), to auto­chtoni czy volks­deut­sche, któ­rzy musieli przejść biu­ro­kra­tyczne pro­ce­dury wery­fi­ka­cyjne (pierwsi) lub reha­bi­li­ta­cyjne (dru­dzy), żyli – mimo praw­nego zrów­na­nia od 1950 r. z resztą spo­łe­czeń­stwa – z wyraź­nym pięt­nem. Przy­naj­mniej do paź­dzier­ni­ko­wej odwilży 1956 r. byli oby­wa­te­lami dru­giej kate­go­rii, bez więk­szych szans na zdo­by­cie wykształ­ce­nia czy dobrej pracy. Cha­rak­te­ry­styczna jest przy­wo­łana przez Pio­tra Pytla­kow­skiego wypo­wiedź mazur­skiego pisa­rza i dzia­ła­cza Karola Mał­łka z 1968 r., że „my [Mazu­rzy] jeste­śmy takimi Żydami tej czę­ści Pol­ski”. Nic dziw­nego, że gdy po 1956 r. otwo­rzyły się moż­li­wo­ści wyjazdu, opusz­czali swoją małą ojczy­znę. Scena wyjazdu mazur­skich auto­chto­nów z Róży Woj­cie­cha Sma­rzow­skiego jest rów­nie doj­mu­jąca, co praw­dziwa.
W tych, któ­rzy pozo­stali do dziś, nie­raz głę­boko tkwi bole­sna zadra. Przy­kła­dem jest jeden z moich ślą­skich przy­ja­ciół, z mode­lową wręcz dla tej książki bio­gra­fią. Uro­dził się w poło­wie lat 30. XX wieku na nie­miec­kim Gór­nym Ślą­sku, w gór­ni­czej ślą­skiej rodzi­nie. Rodzice mówili gwarą ślą­ską, naj­czę­ściej gdy chcieli coś ukryć przed synami. Kiedy na początku 1945 r. w jego mie­ście nastała Pol­ska, zaznał po tro­sze wszyst­kiego, o czym mówili Pio­trowi Pytla­kow­skiemu boha­te­ro­wie tej książki: nowej, nie­zna­nej kul­tury i języka, przy­mu­so­wej polo­ni­za­cji, zimna i głodu. Ojciec wró­cił z nie­woli dopiero w 1947 r. (i wtedy dowie­dzieli się, że w ogóle żyje), rodzina prze­trwała zaś pierw­sze mie­siące pod pol­ską wła­dzą dzięki zarad­no­ści matki i ryzy­kow­nym, prze­pro­wa­dza­nym dosłow­nie z nara­że­niem życia wypra­wom dzie­się­cio­latka do sąsied­nich wio­sek, gdzie z piw­nic wygrze­by­wał resztki zapa­sów. Potem był nie­ła­twy pro­ces akul­tu­ra­cji, wra­sta­nia, nauki pol­skiego i nowego świata, ze świa­do­mo­ścią bycia czło­wie­kiem dru­giej kate­go­rii. Odczuł to zwłasz­cza w liceum i na stu­diach, gdzie był jed­nym z nie­wielu Ślą­za­ków wśród przy­by­szy z Kre­sów czy Pol­ski cen­tral­nej i jak wspo­mina, „musia­łem być zawsze kil­ka­krot­nie lep­szy od innych”.
Dzięki temu, choć usil­nie utrud­niano mu karierę naukową, został pro­fe­so­rem. Mówi rów­nie dobrze po pol­sku, ślą­sku, nie­miecku, rosyj­sku, fran­cu­sku i angiel­sku, tak że Polacy, Ślą­zacy, Niemcy, Rosja­nie i Fran­cuzi biorą go za swo­jego. On sam czuje się od pierw­szego dłu­giego pobytu nad Sekwaną w końcu lat 60. – Euro­pej­czy­kiem. Ale powo­jenna trauma wciąż przy­tła­cza go w takim stop­niu, że nie zde­cy­do­wał się na roz­mowę zarówno z Pio­trem Pytla­kow­skim, jak i z innymi dzien­ni­ka­rzami i histo­ry­kami. Ta książka pozwala zro­zu­mieć dla­czego.

prof. Jerzy Kocha­now­ski
Insty­tut Histo­ryczny Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego

Wstęp

Piszę tę książkę, mając świa­do­mość, że znajdą się wśród czy­tel­ni­ków tacy, któ­rzy będą mi chcieli wyłu­pić oczy i obciąć język, bo uznają, że kalam świętą sprawę naro­dową. Była prze­cież wojna nie przez Pola­ków wywo­łana, a wszystko, co się po niej wyda­rzyło, jest jej natu­ralną kon­se­kwen­cją. Była wina, musi być kara.
Zgoda, ale karać należy win­nych. Nie o nich zaś jest ta opo­wieść. Opo­wia­dam o nie­miec­kich dzie­ciach, prze­cież także ofia­rach wojen­nego kata­kli­zmu. O cywi­lach, głów­nie kobie­tach, które zabi­jano, aby odku­piły winy swych mężów. O stra­chu, który zamie­niał życie w kosz­mar. O ukry­wa­niu toż­sa­mo­ści. O poni­że­niu i życiu dru­giej kate­go­rii. O tym wszyst­kim, o czym wole­li­by­śmy nie wie­dzieć albo zapo­mnieć.

* * *

Jest rok 1945, tuż przed koń­cem wojny albo tuż po niej. Pol­ska prze­suwa się na zachód. Traci wschod­nie rubieże, a zyskuje Wro­cław, War­mię i Mazury, Szcze­cin, Opole, Pomo­rze Zachod­nie, część Wiel­ko­pol­ski i Ślą­ska, zie­mię lubu­ską. Obej­muje tereny, na któ­rych wciąż żyją miej­scowi – lud­ność nie­miecka, Ślą­zacy, Mazu­rzy, Kaszubi. Trak­to­wani jak pod­bici wro­go­wie, a w naj­lep­szym razie jako obcy. Na ich zie­mie wdarł się pol­ski żywioł i pochło­nął wszystko.
Pol­ska kalka mówi o spra­wie­dli­wo­ści dzie­jo­wej. Wojnę wywo­łali oni, ofiary były nasze. To prawda obiek­tywna, ale nie­pełna. Wojny nie wywo­łały nie­miec­kie dzieci, te kil­ku­let­nie, kil­ku­na­sto­let­nie. Były jej ofia­rami, podob­nie jak ich pol­scy rówie­śnicy. Nie rozu­miały – bo jak to pojąć? – że wie­czo­rem zasnęły w ojczyź­nie, a ran­kiem obu­dziły się w obcym kraju. Wokół poja­wili się ludzie mówiący nie­zna­nymi języ­kami. Ludzie, któ­rych bały się ich matki.
To będzie opo­wieść o dzie­ciach nie­miec­kich, mazur­skich, ślą­skich, które w 1945 r. zasnęły tam, a obu­dziły się tutaj.

* * *

Kiedy na początku 1945 r. żoł­nie­rze radzieccy wcho­dzili na War­mię i Mazury, Pomo­rze Zachod­nie, Górny, i Dolny Śląsk, na Opolsz­czy­znę czy do Zie­lo­nej Góry w mel­dun­kach i rapor­tach dla dowódz­twa i władz par­tyj­nych nie było mowy o wyzwa­la­niu czy oswo­ba­dza­niu. Rze­czy nazy­wano po imie­niu. Kolejne mia­sta zdo­by­wano, jeżeli Niemcy sta­wiali opór, albo zaj­mo­wano, jeżeli obrońcy pod­da­wali się bez walki.
Zie­loną Górę zajęto 14 lutego 1945 r. pra­wie bez wystrzału. Dzięki temu mia­sto nie zostało znisz­czone. O Wro­cław toczyły się cięż­kie walki, w końcu to była Festung Bre­slau.
Podob­nie wal­czono o Opole. Niemcy przy­go­to­wali zapasy żyw­no­ści na rok. Ewa­ku­owali cywili. Zbu­do­wali wokół mia­sta kilka pier­ścieni umoc­nień, przez które mieli się prze­dzie­rać Rosja­nie, pono­sząc cięż­kie straty, ale ci zasto­so­wali sprytne manewry i obrona szybko się zała­mała. Mia­sto się pod­dało.
Zdo­by­wano III Rze­szę, a nie rdzenne zie­mie pia­stow­skie, jak twier­dziła póź­niej­sza pro­pa­ganda. Zwy­cię­żano odwiecz­nego wroga. Wdzie­rano się do domostw i szu­kano nie­miec­kich spraw­ców, ale ich nie było. W domach znaj­do­wano kobiety z dziećmi i star­ców. Męż­czyzn porwała wojna.
Zemsta bywa słodka. Po pra­wie sze­ściu latach oku­pa­cji i rzece krwi, jaką spły­nęła Europa, trudno było ocze­ki­wać, że zwy­cięzcy okażą wiel­ko­dusz­ność. Tamci nie mieli zmi­ło­wa­nia, od nas też go nie doświad­czą. Tak wymie­rza się okrutną spra­wiedliwość. Tu nie ma miej­sca na niu­anse – Nie­miec to Nie­miec. Bez zna­cze­nia pozo­staje, że to sta­rzec, kobieta w ciąży, dziecko. Pusz­czona w ruch machina odwetu miele równo i bez­li­to­śnie. Wtedy, w 1945 r., każdy dom, każdy kamień, każdy grób krzy­czał o strasz­li­wej krzyw­dzie. Sprawcę okru­cieństw wobec Pola­ków trzeba było dopaść i znisz­czyć. W ówcze­snych gaze­tach poja­wiło się hasło „Dobić bestię!”.
Wroga dobi­jano w Ber­li­nie i innych nie­miec­kich mia­stach, ale szu­kano go też na tere­nach, jakie przy­pa­dły Pol­sce.
Nie­na­wiść pod­sy­cano, cho­ciaż nie było to nawet potrzebne, bo krwa­wiące i wciąż świeże rany bolały na tyle, że odwet był wtedy ogól­nym pra­gnie­niem. O Niem­cach gazety pisały wyłącz­nie małą literą, przy czym każdy „nie­miec” był syno­ni­mem wszel­kiego zła. Każdy, czyli także nie­mieckie kobiety i nie­mieckie dzieci.
Na tak zwa­nych tere­nach odzy­ska­nych trzeba było uza­sad­nić ter­ror wobec miej­sco­wej lud­no­ści. A więc nie tylko zemsta, ale koniecz­ność dzie­jowa. „Try­buna Ślą­ska”, organ Pol­skiej Par­tii Robot­ni­czej, pisała już w lutym 1945 r.:
„My, Ślą­zacy, musimy przede wszyst­kim oczy­ścić nasz dom. Śląsk musi być pol­ski. Wiemy, co zro­bić z gesta­pow­cami, SS-manami, Sicher­he­ita-Dien­sta’mi i Werk­schutz’ami [służby bez­pie­czeń­stwa i straż prze­my­słowa – przyp. P.P.]. W sto­sunku do nich będziemy bez­względni. Wiemy też, co zro­bić z pol­skimi pachoł­kami katów nie­miec­kich, któ­rzy dziś gor­li­wie nakła­dają biało-czer­woną opa­skę. Wycią­gniemy gady z ich kry­jó­wek, wytę­pimy hitle­row­skie plu­ga­stwo!”.
Innego dnia bijący po oczach tytuł arty­kułu w tej samej gaze­cie: „Twar­dość i bez­względ­ność wobec niem­ców”. A poni­żej: „Przy tłum­nym udziale spo­łe­czeń­stwa w obec­no­ści przed­sta­wi­cieli Woj­ska Pol­skiego, Armii Czer­wo­nej i władz cywil­nych odbył się 4 marca w Kato­wi­cach wielki wiec Pol­skiego Związku Zachod­niego, mający na celu zapo­zna­nie ogółu z zada­niami jed­nej z czo­ło­wych orga­ni­za­cji na tere­nie Ślą­ska. Wstępne prze­mó­wie­nie wygło­sił red. Bur­czak, stwier­dza­jąc, że P.Z.Z., któ­rego naczel­nym zada­niem jest zde­cy­do­wane pro­wa­dze­nie akcji anty­nie­miec­kiej, jako pierw­sze hasło w swo­jej dzia­łal­no­ści wysu­nął żąda­nie, ażeby w naj­krót­szym cza­sie nie było ani jed­nego niemca na Ślą­sku, co zebrani przy­jęli dłu­go­trwa­łymi okla­skami”.

 
Wesprzyj nas