1945. Koniec wojny, początek tragedii.
Reportaż o „polskich” Niemcach, ludziach, których rok 1945 zastał na terenach należących wcześniej do Rzeszy, teraz do Polski. Nie zamierzali uciekać, bo nie popełnili zbrodni wojennych, nie mieli na sumieniu zła wyrządzonego Polakom.
Jest tu historia zbrodni na niemieckich mieszkańcach Aleksandrowa Kujawskiego i Nieszawy, dokonanej przez samozwańczych milicjantów.
Są losy Siegfrieda Kapeli i jego rodziny z okolic dzisiejszego Świebodzina.
Są też relacje Niemców z okolic Opola, Zielonej Góry i Szczecina, którzy wraz z matkami (bo ojcowie z wojny nie wrócili) pozostali w Polsce. Mieli wtedy po 5–8 lat. Co zachowali w pamięci? Czy noszą w sobie poczucie krzywdy doznanej od nowej ojczyzny? Czy wybaczyli?
Piotr Pytlakowski to dziennikarz, scenarzysta, autor i współautor książek Republika MSW, Czekając na kata, Alfabet mafii, Śmierć za 300 tys., Agent Tomasz i inni, Wszystkie ręce umyte, Biuro tajnych spraw, Nowy alfabet mafii, Wojny kobiet, Szkoła szpiegów, Mój agent Masa oraz Królowa mafii. Nakręcił kilka filmów dokumentalnych i kilkanaście reportaży telewizyjnych. Współautor scenariusza serialu Odwróceni i cyklu telewizyjnego Alfabet mafii. Jako reporter pracował m.in. w „Przeglądzie Tygodniowym”, „Spotkaniach”, „Gazecie Wyborczej” i „Życiu Warszawy”. Od 1997 r. jest dziennikarzem tygodnika „Polityka”. Nagrodzony m.in. „Polskim Pulitzerem” w kategorii „dziennikarstwo śledcze” i nagrodą Adwokatury Polskiej „Złota Waga”.
Ich matki, nasi ojcowie
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 15 września 2020
Ich matki, nasi ojcowie
Przedmowa
Latem 1949 r. piętnastoletni Michał Głowiński przeczytał w recenzji Niemców Leona Kruczkowskiego, że „Niemcy są ludźmi”. Jego ówczesna reakcja nie różniła się specjalnie od odczuć olbrzymiej części społeczeństwa: „Kilka lat po Zagładzie nie mogłem pojąć, że taka formuła w ogóle przeszła komuś przez pióro. Gdybym przeczytał: Niemcy są zbrodniarzami, złoczyńcami, oprawcami, barbarzyńcami, mordercami, to by mnie nic nie zastanowiło, uznałbym, że zdanie takie nosi prawdę niezbitą i bym go nie zapamiętał. Nie pamięta się przecież fraz, które wyrażają i potwierdzają oczywistość. […] Mój obraz Niemców, a właściwie Niemca, gdyż w jednostkę i to, co ona robi, wcielała się cała nacja, był nader prosty: to ten, który w każdej chwili chce mnie – ciebie, jego – zamordować […]. Tym, który budził strach i stał się wcieleniem zbrodni, był Niemiec, Niemiec w mundurze” (Michał Głowiński, Czarne sezony, Warszawa 1998, s. 166, 169).
Skoro tak myślano kilka lat po wojnie, to co dopiero, kiedy była ona świeżą, bolesną raną. Nic dziwnego też, że wraz z wyzwalaniem obszarów okupowanych, a potem zajmowaniem ziem niemieckich nastąpiła zamiana dotychczasowych wojennych ról – to Polacy stali się panami, Niemcy zaś pariasami. Nastawienie społeczeństwa polskiego do Niemców było w zasadzie jednoznaczne, nacechowane nienawiścią i chęcią odwetu. W literaturze, publicystyce, historiografii czy filmie propagowano wyłącznie złe cechy Niemców: brutalność, zarozumiałość, butę, agresywność, zwyrodnienie, zezwierzęcenie, zarzucono natomiast pokazywanie tradycyjnych, pozytywnych cech niemieckich. Zakon krzyżacki stanowił jedno z podstawowych odwołań i porównań historycznych, a Sienkiewiczowscy Krzyżacy – jedno z najbardziej preferowanych przez władze źródeł wiedzy o Niemcach. Usilnie utrwalano stereotyp „Słowianin – nasz brat, Niemiec – nasz wróg”.
Niewielu też szukało w obrazie Niemca odcieni szarości, ważny był przekaz jasny i oczywisty. Tymczasem nie tylko owych wspomnianych przez Głowińskiego „Niemców w mundurach”, ale w ogóle dorosłych niemieckich mężczyzn było w powojennej Polsce niewielu – polegli, przebywali w niewoli czy też od razu, jak na Górnym Śląsku, zostali zabrani przez Rosjan i wywiezieni w głąb ZSRR. Przeważał tzw. element słaby – starcy, kobiety i dzieci, co wyraźnie widać w relacjach przywoływanych przez Piotra Pytlakowskiego. Z rzadka przyznawano, że wśród kilku milionów przedwojennych obywateli polskich, którzy podczas wojny przyjęli tzw. niemiecką listę narodową, nie wszyscy byli zdrajcami, a na Pomorzu czy Górnym Śląsku była to wręcz akceptowana przez władze emigracyjne strategia przetrwania. Podobnie traktowano na Warmii i Mazurach, Górnym Śląsku i Opolszczyźnie czy ziemi lubuskiej prawie milionową grupę tzw. autochtonów, ludzi o polskich korzeniach, lecz płynnej tożsamości, zawieszonych między polskością a niemieckością. Mimo że dla nowych polskich władz stanowili cenny argument świadczący o (pra)polskości tzw. Ziem Odzyskanych, to Mazurzy, Słowińcy, Kaszubi czy Ślązacy byli często traktowani gorzej niż „prawdziwi” Niemcy, ci bowiem musieli wyjechać, autochton zaś stawał się dla osadników z Kresów czy Polski centralnej konkurentem do gospodarstwa, domu, warsztatu… Nic też dziwnego, że wysiedlanie Niemców powszechnie akceptowano, a nieraz wręcz krytykowano władze za opieszałość czy zbyt liberalne postępowanie wobec volksdeutschów i autochtonów. Zarówno dla społeczeństwa, jak i władz usunięcie Niemców stanowiło istotny czynnik stabilizujący państwo, a wymazanie tak pamięci o nich, jak materialnych śladów ich obecności (z cmentarzami włącznie) było składnikiem projektu polonizacji nowo nabytych ziem na zachodzie i północy.
Zwłaszcza bezpośrednio po przejściu frontu na porządku dziennym były akty terroru, gwałty, zabójstwa, plądrowania mieszkań i domów, brutalne wysiedlenia. Niemców – i uznawanych za takowych – traktowano tak samo, jak jeszcze niedawno większość z nich traktowała Polaków: żądano oznaczania ich (najczęściej literą N lub swastyką malowaną na plecach, opaskami lub naszywanymi na ubranie rombami wzorowanymi na oznakach robotników przymusowych), zakazywano swobodnego poruszania się, robienia zakupów, ograniczano lub uniemożliwiano dostęp dzieci do szkół, wprowadzono przymus pracy. Powszechne były spontaniczne akcje „czynnika społecznego”, milicji, Urzędów Bezpieczeństwa i wojska izolowania Niemców i volksdeutschów w zaimprowizowanych obozach (jeden z nich, w Aleksandrowie Kujawskim, opisał Piotr Pytlakowski). Mieściły się one w szkołach, stodołach, kościołach (zwłaszcza ewangelickich), piwnicach, nieczynnych fabrykach. Od wiosny 1945 r. zaczęto likwidować takie prowizoryczne lagry, koncentrując Niemców w przejętych przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego dużych poniemieckich obozach, w których jeszcze niedawno więziono Polaków czy Żydów (m.in. Auschwitz i jego filie, jak Jaworzno, Potulice na Pomorzu, Sikawa w Łodzi, Świętochłowice i Mysłowice na Górnym Śląsku, Łambinowice na Opolszczyźnie). Zsyłanie do nich Niemców, autochtonów i volksdeutschów tłumaczono kwestiami bezpieczeństwa, lecz prawdziwym powodem były ich domy, gospodarstwa, mieszkania czy warsztaty potrzebne zarówno dla przesiedleńców z Kresów, jak i upatrzone sobie przez polskich sąsiadów. Chciano też przed decyzjami w Poczdamie usunąć możliwie dużo Niemców z ich dotychczasowych miejsc zamieszkania.
Zarówno te „prowizoryczne”, jak i „regularne” miejsca odosobnienia w pełni zasługują na miano „obozów koncentracyjnych”. Polscy komendanci czy strażnicy, często z własnymi obozowymi doświadczeniami, nie ukrywali zamiaru stworzenia Niemcom nie tyle czyśćca, ile piekła. Przykładem może być Salomon Morel, 25-letni komendant obozu w Świętochłowicach, w którym w czasie jego kilkumiesięcznej działalności zmarła 1/3 więźniów (1855 z 5107), czy też 21-letni Czesław Gęborski z Łambinowic, w których do początku 1946 r. zmarło 1500 osób. Psychiczny i fizyczny terror łączył się z fatalnymi warunkami sanitarnymi i aprowizacyjnymi. Zwłaszcza początkowo powszechne były bicie (często do śmierci), gwałty, wyczerpujące ćwiczenia fizyczne, niekończące się apele. Biorąc pod uwagę, że w obozach przetrzymywano głównie nienadające się do pracy kobiety z dziećmi, chorych i starców, choroby zbierały obfite żniwo. Udokumentowanych jest około 25 tysięcy przypadków śmierci, należy się jednak liczyć z dwukrotnie większą liczbą.
Lagry, zwłaszcza te funkcjonujące od połowy 1945 r. jako Centralne Obozy Pracy (m.in. Jaworzno, Sikawa czy Potulice), były „rozdzielniami” niemieckich robotników. Tylko niewielka część Niemców widniejących na ich stanach, nienadająca się do pracy, przebywała za drutami; pozostałych „wypożyczano” za opłatą (zazwyczaj niewygórowaną) instytucjom i osobom prywatnym. Na przykład w maju 1947 r. ponad 13 tysięcy Niemców z obozu w Sikawie pracowało w 78 fabrykach państwowych, 60 prywatnych i 265 urzędach. Praca Niemców często okazywała się tak cenna (jak np. górników w Wałbrzychu), że wstrzymywano ich wysiedlenia. Często też dochodziło do swoistej konkurencji o niemiecką siłę roboczą, którą w okresie prac polowych odbierano od prywatnych przedsiębiorców. „Bo chociaż przymus pracy Niemców – pisano w lipcu 1946 r. w łódzkim «Expressie Ilustrowanym» – jest najzupełniej sprawiedliwy i słuszny, jeśli chodzi o podniesienie gospodarki państwa, zniszczonej przez okupanta, to jednak nie można dopuścić do tego, aby Niemcy byli używani do pracy wyłącznie dla prywatnych celów. Tymczasem dowiadujemy się, że u pewnego rzeźnika zatrudniona jest ekspedientka Niemka, czeladnik – Niemiec i służąca – Niemka”.
Pokazuje to inną, widoczną w relacjach zebranych przez Piotra Pytlakowskiego stronę medalu. W jakże tragicznym powojennym polsko-niemieckim współistnieniu próbowano nieraz znaleźć jakiś ulotny kompromis, zobaczyć nie tylko wroga, ale również człowieka. Tam, gdzie wciąż żywa była tradycja wieloetniczności (jak np. w Łodzi), stosunek władz lokalnych, przede wszystkim starej kadry urzędniczej, do Niemców był znacznie łagodniejszy niż ogólnokrajowa średnia. We wrześniu 1945 r. pracownicy fabryki Geyera w Łodzi wręcz ogłosili strajk, domagając się uwolnienia z więzienia właściciela zakładu i jego dwóch córek. Także we wspomnieniach wysiedleńców z Kresów często pojawia się motyw długiej i względnie bezproblemowej koegzystencji w jednym domu z czekającymi na wysiedlenie Niemcami. Zabużanie, noszący w sobie traumę utraty domu, doskonale rozumieli sytuację i obawy Niemców. Trwały – pokazane w tej książce – procesy adaptacyjne, szybsze u ludzi młodych, zwłaszcza dzieci, którym we wtapianiu się w nowe otoczenie pomagała przede wszystkim szkoła. Chociaż okres bezpośrednio powojenny kojarzy się nam z gwałtami, to dzieci rodziły się również w oficjalnych polsko-niemieckich związkach (vide opisana przez Pytlakowskiego historia Zygfryda Kapeli).
Paradoksalnie, o ile wychowywane przez polskich rodziców niemieckie dzieci asymilowały się praktycznie bez obciążeń przeszłością (choćby występujący na kartach książki Heinrich/Henryk Kowalski), to autochtoni czy volksdeutsche, którzy musieli przejść biurokratyczne procedury weryfikacyjne (pierwsi) lub rehabilitacyjne (drudzy), żyli – mimo prawnego zrównania od 1950 r. z resztą społeczeństwa – z wyraźnym piętnem. Przynajmniej do październikowej odwilży 1956 r. byli obywatelami drugiej kategorii, bez większych szans na zdobycie wykształcenia czy dobrej pracy. Charakterystyczna jest przywołana przez Piotra Pytlakowskiego wypowiedź mazurskiego pisarza i działacza Karola Małłka z 1968 r., że „my [Mazurzy] jesteśmy takimi Żydami tej części Polski”. Nic dziwnego, że gdy po 1956 r. otworzyły się możliwości wyjazdu, opuszczali swoją małą ojczyznę. Scena wyjazdu mazurskich autochtonów z Róży Wojciecha Smarzowskiego jest równie dojmująca, co prawdziwa.
W tych, którzy pozostali do dziś, nieraz głęboko tkwi bolesna zadra. Przykładem jest jeden z moich śląskich przyjaciół, z modelową wręcz dla tej książki biografią. Urodził się w połowie lat 30. XX wieku na niemieckim Górnym Śląsku, w górniczej śląskiej rodzinie. Rodzice mówili gwarą śląską, najczęściej gdy chcieli coś ukryć przed synami. Kiedy na początku 1945 r. w jego mieście nastała Polska, zaznał po trosze wszystkiego, o czym mówili Piotrowi Pytlakowskiemu bohaterowie tej książki: nowej, nieznanej kultury i języka, przymusowej polonizacji, zimna i głodu. Ojciec wrócił z niewoli dopiero w 1947 r. (i wtedy dowiedzieli się, że w ogóle żyje), rodzina przetrwała zaś pierwsze miesiące pod polską władzą dzięki zaradności matki i ryzykownym, przeprowadzanym dosłownie z narażeniem życia wyprawom dziesięciolatka do sąsiednich wiosek, gdzie z piwnic wygrzebywał resztki zapasów. Potem był niełatwy proces akulturacji, wrastania, nauki polskiego i nowego świata, ze świadomością bycia człowiekiem drugiej kategorii. Odczuł to zwłaszcza w liceum i na studiach, gdzie był jednym z niewielu Ślązaków wśród przybyszy z Kresów czy Polski centralnej i jak wspomina, „musiałem być zawsze kilkakrotnie lepszy od innych”.
Dzięki temu, choć usilnie utrudniano mu karierę naukową, został profesorem. Mówi równie dobrze po polsku, śląsku, niemiecku, rosyjsku, francusku i angielsku, tak że Polacy, Ślązacy, Niemcy, Rosjanie i Francuzi biorą go za swojego. On sam czuje się od pierwszego długiego pobytu nad Sekwaną w końcu lat 60. – Europejczykiem. Ale powojenna trauma wciąż przytłacza go w takim stopniu, że nie zdecydował się na rozmowę zarówno z Piotrem Pytlakowskim, jak i z innymi dziennikarzami i historykami. Ta książka pozwala zrozumieć dlaczego.
prof. Jerzy Kochanowski
Instytut Historyczny Uniwersytetu Warszawskiego
Wstęp
Piszę tę książkę, mając świadomość, że znajdą się wśród czytelników tacy, którzy będą mi chcieli wyłupić oczy i obciąć język, bo uznają, że kalam świętą sprawę narodową. Była przecież wojna nie przez Polaków wywołana, a wszystko, co się po niej wydarzyło, jest jej naturalną konsekwencją. Była wina, musi być kara.
Zgoda, ale karać należy winnych. Nie o nich zaś jest ta opowieść. Opowiadam o niemieckich dzieciach, przecież także ofiarach wojennego kataklizmu. O cywilach, głównie kobietach, które zabijano, aby odkupiły winy swych mężów. O strachu, który zamieniał życie w koszmar. O ukrywaniu tożsamości. O poniżeniu i życiu drugiej kategorii. O tym wszystkim, o czym wolelibyśmy nie wiedzieć albo zapomnieć.
Jest rok 1945, tuż przed końcem wojny albo tuż po niej. Polska przesuwa się na zachód. Traci wschodnie rubieże, a zyskuje Wrocław, Warmię i Mazury, Szczecin, Opole, Pomorze Zachodnie, część Wielkopolski i Śląska, ziemię lubuską. Obejmuje tereny, na których wciąż żyją miejscowi – ludność niemiecka, Ślązacy, Mazurzy, Kaszubi. Traktowani jak podbici wrogowie, a w najlepszym razie jako obcy. Na ich ziemie wdarł się polski żywioł i pochłonął wszystko.
Polska kalka mówi o sprawiedliwości dziejowej. Wojnę wywołali oni, ofiary były nasze. To prawda obiektywna, ale niepełna. Wojny nie wywołały niemieckie dzieci, te kilkuletnie, kilkunastoletnie. Były jej ofiarami, podobnie jak ich polscy rówieśnicy. Nie rozumiały – bo jak to pojąć? – że wieczorem zasnęły w ojczyźnie, a rankiem obudziły się w obcym kraju. Wokół pojawili się ludzie mówiący nieznanymi językami. Ludzie, których bały się ich matki.
To będzie opowieść o dzieciach niemieckich, mazurskich, śląskich, które w 1945 r. zasnęły tam, a obudziły się tutaj.
Kiedy na początku 1945 r. żołnierze radzieccy wchodzili na Warmię i Mazury, Pomorze Zachodnie, Górny, i Dolny Śląsk, na Opolszczyznę czy do Zielonej Góry w meldunkach i raportach dla dowództwa i władz partyjnych nie było mowy o wyzwalaniu czy oswobadzaniu. Rzeczy nazywano po imieniu. Kolejne miasta zdobywano, jeżeli Niemcy stawiali opór, albo zajmowano, jeżeli obrońcy poddawali się bez walki.
Zieloną Górę zajęto 14 lutego 1945 r. prawie bez wystrzału. Dzięki temu miasto nie zostało zniszczone. O Wrocław toczyły się ciężkie walki, w końcu to była Festung Breslau.
Podobnie walczono o Opole. Niemcy przygotowali zapasy żywności na rok. Ewakuowali cywili. Zbudowali wokół miasta kilka pierścieni umocnień, przez które mieli się przedzierać Rosjanie, ponosząc ciężkie straty, ale ci zastosowali sprytne manewry i obrona szybko się załamała. Miasto się poddało.
Zdobywano III Rzeszę, a nie rdzenne ziemie piastowskie, jak twierdziła późniejsza propaganda. Zwyciężano odwiecznego wroga. Wdzierano się do domostw i szukano niemieckich sprawców, ale ich nie było. W domach znajdowano kobiety z dziećmi i starców. Mężczyzn porwała wojna.
Zemsta bywa słodka. Po prawie sześciu latach okupacji i rzece krwi, jaką spłynęła Europa, trudno było oczekiwać, że zwycięzcy okażą wielkoduszność. Tamci nie mieli zmiłowania, od nas też go nie doświadczą. Tak wymierza się okrutną sprawiedliwość. Tu nie ma miejsca na niuanse – Niemiec to Niemiec. Bez znaczenia pozostaje, że to starzec, kobieta w ciąży, dziecko. Puszczona w ruch machina odwetu miele równo i bezlitośnie. Wtedy, w 1945 r., każdy dom, każdy kamień, każdy grób krzyczał o straszliwej krzywdzie. Sprawcę okrucieństw wobec Polaków trzeba było dopaść i zniszczyć. W ówczesnych gazetach pojawiło się hasło „Dobić bestię!”.
Wroga dobijano w Berlinie i innych niemieckich miastach, ale szukano go też na terenach, jakie przypadły Polsce.
Nienawiść podsycano, chociaż nie było to nawet potrzebne, bo krwawiące i wciąż świeże rany bolały na tyle, że odwet był wtedy ogólnym pragnieniem. O Niemcach gazety pisały wyłącznie małą literą, przy czym każdy „niemiec” był synonimem wszelkiego zła. Każdy, czyli także niemieckie kobiety i niemieckie dzieci.
Na tak zwanych terenach odzyskanych trzeba było uzasadnić terror wobec miejscowej ludności. A więc nie tylko zemsta, ale konieczność dziejowa. „Trybuna Śląska”, organ Polskiej Partii Robotniczej, pisała już w lutym 1945 r.:
„My, Ślązacy, musimy przede wszystkim oczyścić nasz dom. Śląsk musi być polski. Wiemy, co zrobić z gestapowcami, SS-manami, Sicherheita-Diensta’mi i Werkschutz’ami [służby bezpieczeństwa i straż przemysłowa – przyp. P.P.]. W stosunku do nich będziemy bezwzględni. Wiemy też, co zrobić z polskimi pachołkami katów niemieckich, którzy dziś gorliwie nakładają biało-czerwoną opaskę. Wyciągniemy gady z ich kryjówek, wytępimy hitlerowskie plugastwo!”.
Innego dnia bijący po oczach tytuł artykułu w tej samej gazecie: „Twardość i bezwzględność wobec niemców”. A poniżej: „Przy tłumnym udziale społeczeństwa w obecności przedstawicieli Wojska Polskiego, Armii Czerwonej i władz cywilnych odbył się 4 marca w Katowicach wielki wiec Polskiego Związku Zachodniego, mający na celu zapoznanie ogółu z zadaniami jednej z czołowych organizacji na terenie Śląska. Wstępne przemówienie wygłosił red. Burczak, stwierdzając, że P.Z.Z., którego naczelnym zadaniem jest zdecydowane prowadzenie akcji antyniemieckiej, jako pierwsze hasło w swojej działalności wysunął żądanie, ażeby w najkrótszym czasie nie było ani jednego niemca na Śląsku, co zebrani przyjęli długotrwałymi oklaskami”.