Pożądanie. Władza. Uległość. Co stracisz, walcząc o godność? Epicka powieść o rewolucji, wojnie i miłości.


Pokora11 listopada 1918. Leutnant Alois Pokora wychodzi ze szpitala na ulice zrewoltowanego Berlina. Stary świat się skończył.

La Belle Époque umarła w okopach I wojny światowej. Nowy świat rodzi się w bólach: na froncie zachodnim i podczas rewolucji, przetaczającej się przez pokonane Niemcy.

Alois nie należał do starego świata, nie należy też do nowego. Syn górnika z Górnego Śląska, zrządzeniem losu wyrwany z proletariackiej rodziny, wszędzie spotyka się z pogardą i odrzuceniem. Samotny i prześladowany, wierzy tylko w erotyczną relację z perwersyjną, dominującą Agnes. Jednak w świecie, który się skończył, nic nie jest prawdziwe.

Pokora to porywająca powieść o miłości, wojnie i rewolucji. Epicka historia o Berlinie i Śląsku, o Niemcach i Polakach, o podziałach społecznych i etnicznych. O pożądaniu, władzy, uległości i cenie, jaką płaci się w walce o godność.

Szczepan Twardoch (ur. 1979) – jeden z najbardziej cenionych współczesnych polskich pisarzy. Jest autorem głośnych, bestsellerowych powieści: Morfina (2012), Drach (2014), Król (2016), Królestwo (2018) i Pokora (2020). W jego literackim dorobku znajdują się również uznawany za literackie odkrycie Wieczny Grunwald (2010), tom dzienników Wieloryby i ćmy (2015), zbiór opowiadań Ballada o pewnej panience (2017) oraz wybór felietonów Jak nie zostałem poetą (2019).
Uhonorowany wieloma prestiżowymi nagrodami, między innymi Paszportem „Polityki”, Nagrodą im. Kościelskich, Brücke Berlin-Preis, Śląskim Wawrzynem Literackim, Nagrodą Kulturalną Onetu O!Lśnienie, Nagrodą Czytelników Nike i rekordową liczbą nominacji (między innymi do nagród Nike, Gdynia i Angelus).
Prawa do jego powieści zostały sprzedane do kilkunastu krajów. W 2020 roku w Stanach Zjednoczonych ukazał się Król, entuzjastycznie przyjęty przez tamtejszą krytykę literacką. Na podstawie powieści powstał serial w Canal +.
Mieszka w Pilchowicach na Górnym Śląsku.

Szczepan Twardoch
Pokora
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 16 września 2020
 
 

Pokora

CZĘŚĆ 2
PŌDŹ, LOJZICZKU, IDYMY

(…)

Lanie powtarzało się każdego dnia. Chłopaczysku pomagali inni koledzy, na przerwach lub na lekcjach żaden nie odzywał się do mnie ani słowem, nie licząc obelg. Próbowałem uciec, wywinąć się, zamiast wychodzić od Coselerstraße, przemykałem między hinterhausami na podwórza i wychodziłem na Raudenerstraße, jednak pomagierzy Chłopaczyska szybko wytropili mnie i dochodzili niczym myśliwska nagonka i tak jak nagonka sami nie ośmielali się mnie krzywdzić, tylko osaczali pod ścianą albo w bramie i czekali, aż on, sapiący ciężko, nadejdzie i stłucze mnie, czerpiąc z tego, jak mi się dziś wydaje, fizyczną wręcz satysfakcję.
Były też rzeczy gorsze od lania. Kiedyś kazał mi chodzić na czworakach i szczekać. Odmówiłem, więc uderzył mnie tak, że upadłem, potem kopnął w brzuch i znowu kazał szczekać, odmówiłem ponownie, wtedy kopnął mnie w krocze, poczekał, aż przestanę skowyczeć z bólu, i powtórzył rozkaz. Szczekaj.
Więc zaszczekałem. Roześmiał się szeroko i zaczął krzyczeć, że ma psa, pięknego psa, i będzie go uczył aportować i chodzić z nim na polowania z fuzją taty, żeby przynosił ustrzelone kaczki.
Tak to trwało, miesiącami. Czasem zdarzały się piękne dni, kiedy Chłopaczysko z jakiegoś powodu nie był zainteresowany znęcaniem się nade mną. Kilka razy udało mi się też nagonce umknąć, biegłem wtedy na farę na lekkich nogach, uskrzydlony swoim małym zwycięstwem, następnego dnia jednak dostawałem za to baty podwójne. Raz wściekłe za przyjemność utraconą dnia poprzedniego Chłopaczysko uznał za stosowne wysikać się na mnie pobitego i krwawiącego z rozbitych warg i nosa, czym wystraszeni byli nawet jego pomagierzy z nagonki, którzy odwracali się przerażeni tą transgresją. Zadawanie mi cierpień bez aplauzu grupy nie sprawiało Chłopaczysku tej fizycznej przyjemności, której w dręczeniu mnie poszukiwał, dlatego do obsikiwania kolejnego dnia już nie powrócił, za to na koniec bicia dołożył takiego kopniaka w brzuch, że zwymiotowałem na bruk. Nagonka zawyła z obrzydzenia do mnie i uznania dla Chłopaczyska, po czym odeszli, a ja zostałem sam, jak zawsze.
Nie miałem nawet siły się podnieść, więc po prostu leżałem, skrwawiony i pobity. Płakałem nad sobą i swoją samotnością, czekałem, aż świerzbiący ból opuści moją zdrętwiałą od ciosów twarz.
Wtedy ktoś dotknął mojej głowy i powiedział po niemiecku bardzo słodkim głosem, abym wstał.
Tak po raz pierwszy spotkałem Smila von Kattwitza.
Był dla mnie na razie tylko tymi pięknymi, wypastowanymi na wysoki połysk trzewikami z czarnej skóry i dłonią o starannie wypielęgnowanych paznokciach, bo tylko tyle dostrzegłem w tej chwili, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Nie ośmielałem się podnieść głowy. Buciki za kostkę, pończochy, pumpy w kratę, dłoń.
O tym też pomyślałem zaraz: ta dłoń, którą podaje mi ten chłopiec, nigdy nie skalała się pracą. Podniosłem wzrok i zobaczyłem całą jego postać, jak na swój wiek był wysoki, bardzo szczupły, co uwydatniało świetnie skrojone ubranko, ujrzałem jego smutne, niebieskie oczy i piękne, proste, czarne i lśniące włosy.
Już wtedy było widać, że wyrośnie na pięknego młodzieńca, pięknego mężczyznę. Wtedy oczywiście nie miałem o tym pojęcia, bo nie wiedziałem, na jakich ludzi wyrastają jacy chłopcy, ale już wtedy, w 1902 roku, widać było w Smilu von Kattwitzu jego przyszłe piękno.
Wiem też, że już wówczas dało się przewidzieć, na kogo wyrosnę ja. Byłem nieduży, mniejszy od moich kolegów z gimnazjum, wyrosłem dopiero później, w obertertii i secundzie, nagle stałem się najwyższy w klasie, rozrosłem się we wszystkie strony, duży i niezgrabny, ale już wtedy, w 1902 roku, we mnie, niedużym chłopcu, zaznaczała się ta grubość rysów i kości, niezgrabność człowieka noszącego za duże ciało tak, jakby nosił marynarkę po starszym bracie.
Smilo powiedział, bym wstał, a ja wstałem, chusteczką otarłem zakrwawiony nos, uważając, żeby bardziej nie powalać mundurka, otrzepałem kolana. Zapytał, dlaczego mnie prześladują, a ja nie miałem na to żadnej odpowiedzi, pytał więc dalej, jak się nazywam, na to odpowiedzieć zdołałem, jąkając się trochę, ciągle wstrząśnięty, zawstydzony upokorzeniem, tym bardziej że Smilo był tego upokorzenia świadkiem, nie sprawcą. Rozumiałem już wtedy, że sprawca sam dla siebie nie może być publicznością, publiczność zaś, nawet jednoosobowa, nadaje upokorzeniu dodatkowy wymiar, którego mój oprawca najwyraźniej pożądał.
Cierpliwie wysłuchał mojego jąkania, że nazywam się Alois Pokora i że z Nieborowitz. Przedstawił mi się długą, szlachecką litanią swoich imion: Smilo Walther Hinko Oskar Constantin Wilhelm Freiherr von Kattwitz. Zapytał, czy moi rodzice są prostymi ludźmi, co potwierdziłem, wtedy zaprosił mnie na spacer. Tak, zaprosił, bardzo dorośle, a ja się zgodziłem, bo to, że zainteresował się kimś takim jak ja, było dla mnie nobilitujące, czego wtedy jeszcze nie potrafiłem nazwać słowami, ale co wyczuwałem całym sobą.
Przeszliśmy Coselerstraße, za placem gimnastycznym i nieukończonym wtedy konwiktem, w którym zamieszkałem rok później, i potem dalej, przez łąki nad Kłodnicę, nieuregulowaną jeszcze tak blisko centrum miasta. Siedliśmy na trawie nad brzegiem rzeki. Milczeliśmy. Smilo rzucał kamieniami w wodę, więc ja również, bo natychmiast wydało mi się to znakomitą zabawą. Potem wyjął scyzoryk i jabłko, przekroił je na pół, jedliśmy w milczeniu, a następnie oświadczył, że idziemy do kawiarni na kawę.
Nigdy wcześniej nie piłem kawy ani nie byłem w kawiarni. Nie tylko dlatego, że bywania w lokalach zabraniał regulamin naszego gimnazjum. Było po prostu nie do pomyślenia, by ktoś taki jak ja, syn kogoś takiego jak mój ojciec, poszedł do kawiarni i siedział sobie, taki mały i czarny, między wielkim państwem, popijając kawę.
Powiedziałem nieśmiało, że przecież nie wolno nam chodzić do kawiarń. Wzruszył tylko ramionami i powiedział, że jeszcze się taki subiekt nie narodził, który wyrzuciłby von Kattwitza z kawiarni, i poszliśmy, koło młyna, potem Großmühle-Straße przez Fleischmarkt na Rynek, tam stanęliśmy przed skrytą pod markizą, przeszkloną witryną niewielkiej Konditorei[20] Wraka, mieszczącej się pod numerem 11, w starej dwupiętrowej kamienicy obok domu handlowego braci Markus. W witrynie wystawione były ciasta o różnych smakach i kolorach, serniki, kołocz, torty przyozdobione wiśniową polewą, ptysie i kreple. Przyglądałem się temu wszystkiemu, pamiętam do dziś, z rozdziawionymi z wrażenia ustami.
Smilo otworzył drzwi i zaprosił mnie do środka wytwornym gestem.
Zgromadzeni wewnątrz mieszczanie odwrócili głowy i ujrzeli dwóch chłopców w gimnazjalnych mundurkach, jednego pięknego, drugiego zaś kartoflanego, górniczego gówniarza, przebranego w strój, którego nie jest godzien. Piękny Smilo zasiadł przy stoliku i zażądał dwóch kaw i dwóch ciastek. Ludzie wokół spojrzeli na nas z pewnym niezadowoleniem, ja od razu struchlałem, przekonany, że wyrzucą nas kopniakami, ale kelner widać znał młodego von Kattwitza, bo przyniósł nam kawę i ciastka z uprzejmym uśmiechem, przetarł marmurowy blat i chylił się w ukłonach. Uniżone zachowanie kelnera sprawiło, że reszta kawiarnianych gości uznała, iż z jakiegoś powodu ci akurat gimnazjaliści mają prawo zasiadać przy stoliku w Konditorei-Café Wrak, mimo że regulamin gimnazjum wyraźnie tego zabrania. Ale skoro siedzą, to widać, że dla nich uczyniony jest wyjątek z powodu, którego nie ma sensu dociekać.
Kawa smakowała obrzydliwie, nie miała nic wspólnego z kawą zbożową, którą piłem w domu i na farze, ale Smilo pouczył mnie, że to kawa wyśmienita, mam pić i nie narzekać. Ciastko smakowało mi nawet bez pouczeń. Milczałem, rozkoszowałem się słodyczą, jednak razem ze słodko-tłustą masą przełykałem swój wstyd i nieznośne poczucie bycia zupełnie nie na miejscu, albo raczej w miejscu niewłaściwym.
Nie powinienem znajdować się w kawiarni, w gimnazjum też nie, obu tych miejsc byłem niegodny.
Potem się rozdzieliliśmy, ja wróciłem klajbanką na farę, a następnego dnia, kiedy Chłopaczysko z kamratami zabierał się po szkole do bicia mnie, Smilo zwyczajnie mu tego zabronił. Tak powiedział: zabraniam wam bić Aloisa, mój papa mówi, że nawet jeśli mamy kolegę, który pochodzi z ludu, to także i on zasługuje na szacunek. Więc zabraniam. Wypowiedział to głosem kogoś, kto przywykł do tego, że jego poleceń się słucha i spełnia je bez szemrania. I posłuchali. Chłopaczysko nie okazał ani rozczarowania, ani strachu, z jego oczu wyczytałem, że tym razem mi się udało i że on, Chłopaczysko, z tym się godzi, po prostu cierpliwie zaczeka do następnej okazji.
Od tego czasu było mi w szkole nieco lżej. Prześladowania zdarzały się dalej, kiedy Smilo wyjeżdżał gdzieś z rodzicami i jego naukę przejmowali rodzinni guwernerzy, albo kiedy chorował, a zdrowia był wątłego. Wtedy Chłopaczysko spuszczał mi czasem lanie, jednak już raczej bez publiczności, gdyż Smilo cieszył się wśród chłopców poważaniem większym niż ten nazbyt wyrośnięty syn aptekarza Piontka.
Kiedy opowiedziałem o swoim nowym przyjacielu księdzu Scholtisowi, ten odparł tylko: timeo Danaos. Kiedy zapytałem, co to znaczy, ksiądz odrzekł, bym sam się tego dowiedział, co też uczyniłem, z pomocą zbioru sentencji łacińskich, ale dlaczego miałbym się obawiać Smila von Kattwitza, nie rozumiałem wtedy, farŏrz zaś nie zechcieli mi tego wytłumaczyć.
Czyż dary, które otrzymałem od Smila, nie warte były spalonej Troi? Wyobrażałem sobie często Trojan w momencie, gdy już udaje im się przejrzeć podstęp Achajów, widzą, że z konia trojańskiego wyskakują wojownicy, otwierają bramy i że Troja już płonie, a jednak koń, ten drewniany koń jest tak piękny, że wart utraconego miasta i życia.
Timeo Danaos.
W kwietniu 1903 roku, kiedy byłem już w quincie, ksiądz Scholtis oświadczył, że nadszedł czas, bym przeprowadził się do konwiktu, blisko gimnazjum, dzięki czemu zyskam więcej czasu na naukę i nie trzeba będzie płacić za bilet na klajbankę. Otwarcie za kilka dni, a zamieszkać tam będę mógł wkrótce potem. Roczne utrzymanie w konwikcie kosztuje czterysta marek, ale dla uczniów z biednych rodzin, jak moja, są znaczne zniżki, a ksiądz rozmawiał już z prefektem Münzbergiem i przekonał go, bym ja mógł w konwikcie zamieszkać za darmo.
Nie od razu zrozumiałem, jak bardzo zmieni się wówczas moje życie. Nowy budynek otwarto z wielką pompą, była orkiestra wojskowa, uroczyste zawieszenie portretów naszego ukochanego cesarza, a uczniowie z tertii i secundy naszego gimnazjum wystawili żywe obrazy ze sztuki Die Heldin von Transvaal, co uznałem za niezwykle ciekawe, więc przyglądałem się tym dziwom z pewną zazdrością.
Konwikt stał na rogu Coselerstraße i Katzlerstraße, zbudowany z czerwonej cegły miał trzy kondygnacje, wielką jadalnię, dużą kaplicę z organami, wspólną sypialnię dla chłopców młodszych i mniejsze sypialnie dla chłopców starszych, a na parterze mieszkania dla zakonnic, które gotowały, prały i sprzątały. Wszystko było oświetlone elektrycznie, w przeciwieństwie do mojego rodzinnego domu czy pilchowickiej plebanii, gdzie elektryczność pojawiła się o wiele później, kiedy ja mieszkałem już w Breslau. W piwnicy mieściła się kuchnia, z której mechaniczną windą posiłki wjeżdżały do jadalni na parterze, obok kuchni urządzono pralnię, magazyny i kotłownię, gdzie pracował mówiący tylko łamaną niemczyzną palacz o nazwisku Bienek i gdzie wydarzyło się to wszystko, co spowodowało, że zamieszkałem na stancji w domu twoich rodziców, Agnes.
Kiedy zwiedzałem nowy konwikt naszego gimnazjum w dniu jego uroczystego otwarcia, wydał mi się piękny jak kościół, i tak dostojny ze swym zwieńczonym gotyckim portalem wejściem, na biało wymalowanymi, nieco szpitalnymi korytarzami i salami o wysokich oknach i sklepieniach. Gdy jednak tydzień później położyłem swoją tekturową walizeczkę na przysługującym mi łóżku, a odprowadzający mnie farŏrz i mamulka, pożegnawszy się ze mną serdecznie, wyszli z konwiktu, poczułem nagle rosnące przerażenie.
Wcześniej nie bałem się zbytnio, nie licząc perspektywy spotkania z Chłopaczyskiem. Nie bałem się, kiedy klajbanką jechałem z Pilchowitz z mamą i księdzem ani kiedy szliśmy z klajbanki do konwiktu. W Gleiwitz zaczynała się wiosna i pilnie wyglądałem, pamiętam, czy gdzieś widać już pierwsze zielone liście. Byłem spokojny i zadowolony nawet wtedy, kiedy weszliśmy do konwiktu i kiedy ksiądz uzgadniał z siostrą Consolatą, ładną i uśmiechniętą, dziś zdaje mi się, że około pięćdziesięcioletnią wtedy zakonnicą, które łóżko jest moje. Poczułem strach dopiero w chwili, gdy mama zamknęła za sobą drzwi. Usłyszałem ich kroki na korytarzu i zrozumiałem, że ona i farŏrz odchodzą, a ja zostaję tu sam.
Przerażenie rosło, rosło i wypełniło mnie szczelnie, jak ciecz dopasowując się kształtem do mojego wnętrza, wypełniło mnie i zostało ze mną na zawsze.
Przez pierwsze kwadranse myślałem, że jeśli natychmiast nie przestanę się bać, to oszaleję. Nie oszalałem jednak, ale bać nie przestałem się już nigdy. Trwało to przez całe dwa lata, które spędziłem w konwikcie, a później mój strach, Agnes, wyciekał ze mnie bardzo powoli i nigdy nie wyciekł do końca, przelewa się gdzieś we mnie teraz, choć przecież jestem wreszcie bezpieczny, teraz już nic nie może mi zagrozić.
U księdza Scholtisa było mi lepiej niż w rodzinnym domu, fara i otaczający ją ogród dawały mi wytchnienie od prześladowań, jakie spotykały mnie w gimnazjum, miałem wikt, opierunek i żadnych obowiązków, farŏrz chętnie ze mną mówili o książkach i o świecie, bez znużenia odpowiadali na moje pytania, rozmawialiśmy o starożytnych Grekach i Rzymianach, o odkrywcach penetrujących dzikie ostępy Afryki i Ameryki Południowej, o maszynach parowych i o tym, jak działa automobil, gdy przez Pilchowice przejechał takim jakiś młody kawaler w skórzanej czapce i goglach i z „von” przed nazwiskiem.
Pamiętam więc, jak siedziałem na przykrytej szarym pledem białej pościeli mojego nowego łóżka i bałem się.
Potem zaś dobiegł zza moich pleców gruby głos Chłopaczyska.
Nie usłyszałem jego kroków, musiał specjalnie wejść niepostrzeżenie i bezgłośnie, by następnie zapytać: A kogo my tu mamy, ho, ho?
Nie śmiałem się odwrócić. Moje przerażenie nabrało nowej barwy i nowego wymiaru, rozkwitło, rozrosło się, zagotowało. Poczułem nagły ruch w trzewiach. Nie spodziewałem się go tutaj, w końcu konwikt miał służyć przede wszystkim gimnazjalistom spoza Gleiwitz, Chłopaczysko zaś, syn gliwickiego aptekarza, mieszkał w samym centrum, na rogu Kirchstraße i Wilhelmsplatz, naprzeciwko synagogi. Widocznie jednak rodzice woleli nie trzymać go w domu. Rozumiałem ich bardzo dobrze, też wolałbym nie. Zrozumiałem też, bo praktyka wyczuliła mnie na to, w których sytuacjach zostaję zbity, a w których nie, że do konwiktu nie sięgała opieka, jaką na terenie nieodległego gimnazjum roztaczał nade mną Smilo von Kattwitz.
Nie ochroniła mnie przed pierwszym laniem, które Chłopaczysko spuścił mi parę minut po tym, jak przywitał mnie w konwikcie swoim tubalnym „ho, ho”.
Nie ochroniła mnie przed błahymi, rutynowymi prześladowaniami, przed kopniakami w tyłek, kiedy akurat przechodziłem w zasięgu czyjegoś buta, przed wywaleniem pościeli z właśnie zasłanego łóżka ani przed zarzuceniem butów związanych sznurówkami na niedosięgłą dla mnie lampę. Nie ochroniła mnie opieka von Kattwitza przed ciosami w tył głowy albo w twarz wymierzanymi za nic, za to, że istniałem, za to, że się nie broniłem, za to, że byłem biedny i słaby, i za to, że jako syna biedaka zwolniono mnie z opłaty za konwikt, o czym Chłopaczysko dowiedział się bardzo szybko, bo też nikt nie próbował tego ukrywać. Prefekt i wszystkie siostry, poza siostrą Consolatą mówili o tym zupełnie otwarcie. Wielu wychowanków konwiktu płaciło czesne zmniejszone o połowę, ale całkowicie od czesnego zwolniony byłem tylko ja, oczywiście za sprawą księdza Scholtisa, który i tak łożył na moje utrzymanie, na ubrania, podręczniki, buty.
Każdy wiedział, że mały Alois Pokora, syn górnika, jest w konwikcie za darmo. Chłopaczysko o to zadbał. A jak wiecie, nie ma nic za darmo! – mówił. Kto płaci za to, żeby Pokora miał co żreć? Nasi rodzice! A skoro płacą nasi rodzice, to ubywa pieniędzy, które kiedyś odziedziczymy! Więc Pokora żre za nasze! Pozwolimy mu o tym zapomnieć?
Czasem, gdy miał nastrój na bardziej wyszukane prześladowania, zabraniał mi jeść. Obwieszczał to rano, chwilę po pobudce, zaraz po wyjściu siostry. Pokora dzisiaj nie żre, bo nie zasłużył! Jasne? Wszyscy kiwali głowami. Nie płaci, to nie je. Nie miałem wtedy odwagi tknąć niczego, mimo że dostawałem burę od pilnującej nas przy kolacji siostry. Szeptałem tylko, że nie jestem głodny, i spuszczałem głowę, i patrzyłem w talerz zupy mlecznej, a potem w talerz pełen kartofli i karminadli[21], i nie jadłem, mimo że wnętrzności ściskały mi się z bólu, a zapach jedzenia wydawał się najpowabniejszym z zapachów.
Czasem myślę, Agnes, że narodziłem się właśnie wtedy, w konwikcie. Mój poród, moje przychodzenie na świat to trzy lata czystego cierpienia. Były krótkie chwile ulgi, kiedy Smilo roztaczał nade mną, w swej nieskończonej łaskawości, parasol opiekuńczy lub kiedy odwiedzałem księdza czy rodziców, ale poza tym treścią mojego życia były strach i samotność. Wtedy zrozumiałem, że jestem zupełnie sam i tylko ode mnie zależy, kim zdołam samego siebie uczynić, kim się stanę.
Wcześniej wydawało mi się, że mam braci i siostrę, tatulka i mamulkę, nawet że los dał mi przyjaciela w farŏrzu Scholtisie – ale to wszystko nieprawda. Zawsze byłem sam. Ci, którzy mnie nie prześladowali, odwracali wzrok, gdy gnębili mnie Chłopaczysko i jego poplecznicy. Ksiądz Scholtis, kiedy podczas odwiedzin wyznawałem mu, co mnie spotyka, mówił tylko, że mnie rozumie i wie, z czym się mierzę, bo zmagał się kiedyś z tym samym. Mówił, że to twarda i bolesna szkoła, moja mała Golgota, przez którą muszę przejść i przejdę, i wyjdę z niej zahartowany i twardy, i dobrze rozumiejący, czym jest świat i życie. Pan Jezus Golgoty nie przeżył, odpowiedziałem wtedy z goryczą, i ksiądz się roześmiał, pochwalił mnie za celną ripostę, co jednak wcale mnie nie pocieszyło.
A zresztą, Agnes, czy tak było naprawdę? Czy naprawdę wszyscy moi koledzy darzyli mnie pogardą i niechęcią? Czy tylko Chłopaczysko znęcał się nade mną? Czy rzeczywiście robił to każdego dnia, czy z perspektywy kilkunastu lat pamiętam tylko to, co wypalone w pamięci jak blizna? Może pomiędzy krótkimi chwilami cierpienia i upokorzeń były dłuższe przerwy?

 
Wesprzyj nas