W drugiej części trylogii kryzysu, samozwańczy „narodowy poborca podatków” nie traci czasu na lamenty ani też nie szuka luk w prawie…


Kasacja po greckuZamożni Grecy nie przejmują się płaceniem podatków. Ubogiej i nie mającej wyboru większości pozostaje wściekłość i desperacja w obliczu sytuacji bez wyjścia.

W drugiej części trylogii kryzysu, samozwańczy „narodowy poborca podatków” nie traci czasu na lamenty ani też nie szuka luk w prawie. Przechodzi do czynów. Sprawiedliwość wymierza w pełnych gróźb listach, śmiertelnych dawkach cykuty i celnych strzałach z łuku – wszystko w imię państwa prawa.

Jak zakończy się kolejne niecodzienne śledztwo komisarza Kostasa Charitosa?

Petros Markaris – ur. 1937 w Konstantynopolu scenopisarz, prozaik i tłumacz. Studiował ekonomię w Niemczech i w Austrii. Od 1964 roku mieszka na stałe w Atenach. Jest autorem scenariuszy do filmów Teodorosa Angelopulosa (m.in. Aleksander Wielki, Spojrzenie Odyseusza, Wieczność i jeden dzień), a przede wszystkim wielu poczytnych kryminałów tłumaczonych na liczne języki. Jego ulubionym bohaterem jest ateński policjant Kostas Charitos, który wystąpił już w dziesięciu powieściach.

Petros Markaris
Kasacja po grecku
Trylogia kryzysu. Tom 2
Przekład: Przemysław Kordos
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 22 maja 2019
 
 

Kasacja po grecku

4

Można zbijać bąki, bo nie ma zabójstw, i rzucić się do porządkowania archiwów, można czuć się bezpiecznie, kiedy bezczynność chroni od popełniania błędów, ale co innego pobożne życzenia, a co innego rzeczywistość w postaci komórki, która dzwoni o ósmej trzydzieści rano, przy pierwszej kawie, gdy twoja małżonka łuska fasolę.
– Koniec sprzątania, panie inspektorze. Mamy ciało. – Z głosu Wlasopulosa bije radość, jakby wygrał w Lotto, w które zresztą gra co tydzień.
– Gdzie?
– Na cmentarzu Keramejkos.
– Od kiedy zajmujemy się ciałami przygotowanymi do pochówku na cmentarzu? – pytam zdziwiony.
– Nie zrozumiał pan. Na starożytnym cmentarzu Keramejkos. Przy ulicy Pireuskiej.
– Dobrze, już jadę.
Nie wiem, czy mam zaklinać los, czy się modlić, aby wszystko dobrze poszło. W końcu postanawiam przekląć w duchu Gikasa, który narobił mi apetytu na awans.
– Niech pan nie jedzie swoim samochodem. Wyślę radiowóz, żeby pana zabrał – mówi Wlasopulos.
– Dlaczego?
– Zaczęli zamykać centrum miasta.
– Z jakiego znowu powodu?
– Ale mi pan teraz zabił ćwieka – odpowiada i kończy rozmowę.
„Wielki to cud, co trwa trzy dni”, mawiała moja świętej pamięci matka. Mój trwał jeszcze dłużej. Próbuję przemówić sobie do rozsądku, przetłumaczyć, że przyczyną śmierci ofiary na stanowisku archeologicznym Keramejkos mógł być wypadek, zawał, a niekoniecznie zabójstwo. Wóz patrolowy z posterunku w dzielnicy Wironas jest w ciągu pięciu minut pod moimi drzwiami. Za kierownicą siedzi młody policjant.
– Jak będziemy jechać? – pytam.
– Zwykłą trasą, ale na sygnale.
– Kto dzisiaj maszeruje?
Spogląda na mnie przez odbicie w lusterku.
– Niech pan nawet nie próbuje się dowiadywać, panie inspektorze. Jedni to jakiś związek. Inni to partia. Obok nich ci, co się zbierają, by złorzeczyć posłom. W większości przypadków nawet my nie wiemy. Idziemy, rozstawiamy się, a potem się dzieje, co ma się dziać.
Kierowca włącza syrenę od ulicy Rizarisa. Aleja Królowej Zofii jest zamknięta w obu kierunkach. Przejeżdżamy przez nią szybciutko i wjeżdżamy w Uniwersytecką. Sklepy i banki mają spuszczone rolety, ulica jest pusta, a cały widok przypomina 21 kwietnia 1967, tyle że bez czołgów.
Ruch zaczyna się znowu po skręcie w Patisje razem z pogłosem okrzyków dochodzących od strony Politechniki. Kiedy wjeżdżamy na Omonię, jest tak, jakbyśmy nagle z saharyjskiej pustyni przenieśli się do amazońskiej dżungli. Samochody jeżdżą wokół placu, kierowcy trąbią jak wściekli, uderzając z bezsilności w kierownicę i próbując znaleźć wyjazd. Jacyś zagubieni turyści utknęli na środku, koło sklepików, i przerażeni obserwują chaos. Najwyraźniej nie zrozumieli, że trafili do dżungli, chociaż w kontrakcie mieli zapisane Cyklady.
– To zapewne Niemcy – mówi kierowca.
– Skąd wiesz?
– Włosi i Francuzi są bardziej wyluzowani w tych sprawach. Niemcy od razu wpadają w panikę. Boją się, że ich zjemy. Nie zrozumieli jeszcze, że nie jemy obcych. Zjadamy się między sobą.
Młody kierowca jest sprytny, wie, jak manewrować i używać syreny. Sprawnie udaje nam się dostać do ulicy Pireuskiej i zaparkować naprzeciw kościoła Świętej Trójcy. Zastaję obu moich pomocników, Wlasopulosa i Dermidzakisa, przed wejściem na teren wykopalisk.
– Proszę się pospieszyć – mówi mi z udawaną złością uśmiechnięty Dermidzakis.
– Od kiedy tak pokochaliście swoją pracę? – pytam ich z widocznym poirytowaniem.
– Nasza praca to czysta radość – odpowiada Wlasopulos, chociaż komentarz nie wydaje się adekwatny do okoliczności.
Ciało leży jakieś sto metrów dalej, pod stelą przedstawiającą siedzącą kobietę i stojącego młodzieńca, który jej coś podaje. Nie leży dokładnie u stóp steli, ale nieco na lewo, na skrawku równego terenu. W tle, na wietrze, gną się pojedyncze cyprysy.
Mam przed sobą mężczyznę między pięćdziesiątym a sześćdziesiątym rokiem życia, ubranego w drogi ciemny garnitur, białą koszulę i krawat w prążki. Ma okulary w cienkich oprawkach i bujną szpakowatą brodę.
Największe wrażenie robi jego pozycja. Leży na wznak, z zamkniętymi oczami i rękami skrzyżowanymi na piersi. Ułożony jak do trumny, tylko brakuje wykopanego grobu.
– Kto go znalazł? – pytam Wlasopulosa.
– Jeden ze strażników, zupełnym przypadkiem. Kiedy wczoraj wieczorem wrócił do domu, stwierdził, że nie ma komórki. Pomyślał, że mu wypadła gdzieś na wykopaliskach, przyszedł jej poszukać wcześnie rano i natknął się na ciało.
– Kto to jest?
Wlasopulos wzrusza ramionami.
– Chciałem przeszukać ciało, ale musiałbym je poruszyć. Pomyślałem, że poczekam najpierw na lekarza sądowego i na ludzi z laboratorium kryminalistyki.
– Może to samobójstwo? – podsuwa Dermidzakis.
– O czym ty mówisz? Że niby ubrał się odświętnie, położył pod stelą, złożył ręce na piersi i się zabił?
– Widziałeś kiedyś samobójstwo tego typu? – pyta go Wlasopulos.
– Jeśli się zabił, to specjaliści z laboratorium znajdą na nim lub obok niego jakąś fiolkę albo coś takiego – odpowiadam.
Chociaż wydaje mi się nieprawdopodobne, że jednego dnia cztery kobiety zabijają się środkami nasennymi, a następnego mamy kolejne samobójcze zatrucie, nie mogę tego na razie wykluczyć. Zajmuje mnie jednak co innego. Jeśli mamy do czynienia z morderstwem, na pewno nie zabito go tutaj. Zginął gdzie indziej, a później go przeniesiono.
Widzę, że od strony wejścia zbliża się Stawropulos, a za nim ludzie z laboratorium. Od górnej strony wykopalisk, w okolicy Starej Synagogi, zbierają się gapie.
Stawropulos wita się ze mną swoim specyficznym grymasem.
– Czy nie możesz powiedzieć swoim ofiarom, by nie umierały w miejscach blokowanych przez policję? Zajęło nam wieki, żeby się tu dostać.
– Ja też nie przyleciałem helikopterem – odpowiadam.
Rzuca krótkie spojrzenie na ofiarę, z góry, nawet się nie pochylając.
– Czekasz, aż przydarzy ci się zabójstwo? – pyta.
– Czekam, aż ustalisz, co się stało. Wszystko inne w swoim czasie.
Zostawiam go i idę poszukać strażnika. Siedzi nieco dalej, pod cyprysem. Jest trzydziestolatkiem w kurtce, dżinsach i ciężkich butach. Widząc, że podchodzimy z Dermidzakisem, wstaje.
– Pamiętasz może, o której go znalazłeś? – pytam.
Myśli przez chwilę.
– To musiało być koło ósmej. Poprzedniego wieczoru przed snem zauważyłem, że nie mam swojej komórki. Zrobiłem to, co robią wszyscy. Zadzwoniłem na nią ze stacjonarnego. Był sygnał, ale nikt nie odbierał, znaczy, że raczej nikt jej nie znalazł. Ponieważ nie było słychać jej dzwonka w domu, pomyślałem, że musiała mi gdzieś tutaj wypaść, i przyjechałem jej poszukać. Wtedy natknąłem się na niego.
– Czy wydaje ci się z twarzy znajomy? Widziałeś go już kiedyś?
– Nie, widzę go pierwszy raz – odpowiada zdecydowanie. – Ale to nic nie znaczy, pracuję tutaj zaledwie od dwóch tygodni.
– Przeniosłeś się z innych służb? – pyta go Dermidzakis.
– Z OSE, z greckich kolei państwowych. Jestem jednym z tych, których OSE chciała się pozbyć, i przeniesiono mnie tutaj. Powiedzieli, że jeśli umiem pilnować przejazdów, będę umiał upilnować starożytności. Tamto pilnowanie i to pilnowanie.
Nie mam już nic więcej do dodania, więc zbieram się do odejścia, kiedy widzę, że zbliża się do nas pięćdziesięciolatek przy tuszy i z bródką.
– Merenditis, kierownik stanowiska archeologicznego, panie inspektorze – przedstawia się. – Przepraszam za spóźnienie, ale centrum jest zablokowane, jak pan dobrze wie. Musiałem zrobić długi objazd, by tu dojechać.
Widzę, że strażnik przybiera wyprostowaną postawę, prawie jakby stał na baczność. Jestem pewien, że na kolei nie zachowywał się tak wobec żadnego ze swoich przełożonych, ale teraz jest na nieznanych wodach i woli uważać.
– Widział pan ofiarę? – pytam Merenditisa.
– Nie, przyszedłem od razu do pana.
– Chodźmy, razem rzucimy okiem.
Nie spodziewam się, że coś nadzwyczajnego się wydarzy, i się nie mylę. Merenditis spogląda na ciało i kręci przecząco głową.
– Jest mi zupełnie nieznany.
– Dziękuję panu. Nie zatrzymuję pana dłużej.
Merenditis jednak wcale nie chce odejść. Patrzy na zmarłego oraz na stelę stojącą za nim.
– Miejsce może mieć znaczenie – mówi w końcu.
– Jakie znaczenie? – pytam zaciekawiony.
– Niech pan spojrzy: to stela nagrobna Hegeso, najpewniej dzieło Kallimacha. Oczywiście to, co pan widzi, to kopia. Oryginał znajduje się w Narodowym Muzeum Archeologicznym. – Robi przerwę, a potem dodaje: – Proszę nie brać za pewnik tego, co mówię. Być może trochę przesadzam, z powodu inklinacji zawodowej.
Ściska mi dłoń, żegna się z resztą skinieniem głowy i odchodzi. Stawropulos właśnie skończył pierwszy ogląd, ale nie zdejmuje rękawiczek. Ręce ofiary leżą teraz po bokach ciała, a Wlasopulos rozpiął mężczyźnie marynarkę i przeszukuje kieszenie. Znajduje w prawej wewnętrznej kieszeni portfel i mi go podaje.
– Pozostałe kieszenie są puste.
Szybko przeglądam portfel. Znajduję 280 euro, dwie karty debetowe i dwie kredytowe. Przynajmniej wiemy, że nie zabito go w celach rabunkowych. Na końcu wyjmuję jego dowód osobisty. Mamy do czynienia z Atanasiosem Korasidisem, urodzonym 13.08.1957. Dowód wydał urząd dzielnicy Pangrati.
– Brakuje komórki – zauważa Wlasopulos.
– Może znajdzie się u niego w domu. Jeśli przyszedł się tutaj zabić, może nie uznał za koniecznie brać jej ze sobą.
A jeśli został zabity, wziął ją zabójca. Przekazuję dowód Wlasopulosowi.
– Zadzwoń do Kuli, niech poszuka o nim informacji.
Wlasopulos wyjmuje komórkę, a ja zwracam się do Stawropulosa.
– Znalazłeś coś czy jeszcze na to za wcześnie?
– I tak, i nie – odpowiada. – Na pierwszy rzut oka nie znalazłem nic podejrzanego. Kiedy go pokroję, może się upewnię, że zmarł na zawał lub że zażył truciznę. Na pewno nie podciął sobie żył. Jest jednak coś, co mi daje do myślenia.
Odwraca ciało na brzuch i wskazuje mi kark.
– Widzisz coś? – pyta.
Pochylam się i widzę mały bąbel.
– Widzę małą opuchliznę, jakby po ugryzieniu komara.
– Przyjrzyj się dokładniej.
Zagląda do torby, wyjmuje lupę i mi podaje. Pochylam się i przez nią patrzę. Na bąblu widzę coś jakby guzek i malutkie zaczerwienienie.
– Co to może być?
Wzrusza ramionami.
– Może to ślad po ukłuciu zainfekowanego komara, jak powiedziałeś. Może to być jednak ślad od igły.
– Od igły?
– Od zastrzyku. Ktoś mu dał zastrzyk w kark. Ale to mogę potwierdzić tylko po sekcji zwłok.
Próbuję uporządkować myśli, ale przerywa mi Wlasopulos.
– Kula do pana, panie inspektorze.
– Panie inspektorze, Atanasios Korasidis był chirurgiem i miał prywatny gabinet przy ulicy Karneadosa dwanaście na Kolonaki. Ciągle szukam informacji o jego stanie cywilnym i sytuacji rodzinnej.
Gabinet na Kolonaki to grubsza sprawa. Równie ekskluzywny jak jego ubranie. No dobrze, to może się zabił, bo mu kiepsko szedł interes? Ale z drugiej strony bez sensu, by ktoś go tu sprowadzał i dał mu zastrzyk w kark. Zabił go gdzie indziej i przewiózł. Ale gdzie? I dlaczego go zostawił na wykopaliskach Keramejkos? Może Merenditis miał rację z tą symboliką miejsca?

 
Wesprzyj nas