„Nadchodzi chłopiec” to powieść o dziesięciodniowej masakrze z 1980 roku w południowokoreańskim Kwangju.
Tongho, nastoletni chłopiec, ginie od żołnierskich kul mimo podniesionych rąk.
Od niego rozpoczyna się opowieść o dziesięciodniowej masakrze z 1980 roku w południowokoreańskim Kwangju.
Han Kang w swojej wyciszonej, bardzo poetyckiej powieści maluje uniwersalny i ponadczasowy obraz przemocy, która – pozornie epizodyczna – już na zawsze odciska w ludziach swoje piętno.
Nadchodzi chłopiec
Przekład: Justyna Najbar-Miller
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 30 września 2020
Nadchodzi chłopiec
Rozdział I. Młody ptak
– Zanosi się na deszcz – mruczysz.
„Co zrobić, jeśli naprawdę lunie jak z cebra?”.
Mrużysz oczy i przyglądasz się miłorzębom rosnącym przed urzędem prowincji. Jakby między kołyszącymi się gałęziami miał się nagle objawić wiatr. Jakby ukryte w szczelinach powietrza kropelki deszczu miały nagle wytrysnąć na zewnątrz i zawisnąć na niebie, połyskując niby przezroczyste klejnoty.
Szeroko rozwierasz oczy. Kontury drzew nie są już tak wyraźne jak przed chwilą. „Czy przyjdzie mi wyrobić okulary?”. Wspominasz ponurą twarz średniego brata, który nosił kwadratowe szkła w rogowej oprawie, ale obraz blaknie, gdy od strony fontanny dobiegają cię wiwaty i brawa. Brat ci mówił, że w lecie okulary ciągle zsuwają się z nosa, a w zimie zachodzą parą za każdym razem, gdy wchodzi do pomieszczenia, i nic wtedy nie widać. „Czy mogę tego uniknąć, jeśli wzrok przestanie się psuć?”.
– Słuchaj, kiedy mówię po dobroci. Natychmiast wracaj do domu!
Potrząsasz głową, próbując się uwolnić od gniewnego tonu brata. Z ustawionych przed fontanną głośników dobiega dźwięczny głos kobiety z mikrofonem w ręku. Siedzisz na schodach przy wejściu do hali sportowej Sangmugwan, skąd fontanna jest niewidoczna. Gdybyś chciał choćby z daleka obejrzeć ceremonię żałobną, musiałbyś obejść budynek z prawej strony. Nie ruszasz się jednak z miejsca i wsłuchujesz w dobiegający z dala kobiecy głos.
– Drodzy państwo, dotarli do nas obywatele, którym przyszło umrzeć w szpitalu Czerwonego Krzyża.
Kobieta pierwsza zaczyna śpiewać hymn narodowy. Jej głos ginie wkrótce w tłumie kilku tysięcy głosów piętrzących się niczym wieża o wysokości kilku tysięcy metrów. Ty również nisko nucisz tę melodię, która wznosi się powoli i dostojnie, aby gwałtownie zjechać w dół.
– Ilu zmarłych przywiozą dziś ze szpitala Czerwonego Krzyża? – zapytałeś rankiem Chin-su.
– Około trzydziestu – padła lakoniczna odpowiedź.
W czasie, gdy podniosły refren hymnu będzie się znowu piętrzyć jak majacząca w dali wieża i kolejny raz zjeżdżać w dół, trzydzieści trumien zostanie wyładowanych z ciężarówki i ułożonych w równym rzędzie tuż obok dwudziestu ośmiu pozostałych, które z kolegami przeniosłeś z hali Sangmugwan pod fontannę.
Spośród osiemdziesięciu trzech zmarłych, których trumny znajdowały się w sali gimnastycznej, dwudziestu sześciu nie przeszło jeszcze zbiorowej uroczystości żałobnej, a wczoraj wieczorem złożono do trumien kolejne dwa ciała, jak tylko zidentyfikowali je bliscy, więc liczba zwiększyła się do dwudziestu ośmiu. Wpisawszy do rejestru ich dane osobowe i numer trumny, zaznaczyłeś kolumnę długą klamrą. „Ceremonia żałobna nr 3”. Poprosił cię o to Chin-su, twierdząc, że trzeba wszystko zanotować, by nie nosić tych samych trumien jeszcze raz. Chciałeś wziąć udział w uroczystości, ale kazał ci tutaj zostać.
– Ktoś może przecież tutaj przyjść. Przypilnuj wszystkiego.
Na uroczystość wybrali się wszyscy starsi koledzy i koleżanki, z którymi pracujesz. W ślad za trumnami ruszyli także krewni zmarłych, czuwający przy nich od kilku nocy. Z czarnymi wstęgami na lewej piersi, niemrawo niczym strachy na wróble wypchane piaskiem albo gałganami. Ŭn-suk prawie do końca się ociągała, ale kiedy jej powiedziałeś, że naprawdę nie ma sprawy i że powinna dołączyć do reszty, uśmiechnęła się do ciebie, nieco odsłaniając rosnący krzywo ząbek. Ten krzywy ząb sprawiał figlarne wrażenie, nawet gdy zmuszała się do śmiechu pod wpływem poczucia winy albo skrępowania.
– W takim razie zobaczę tylko początek i zaraz wrócę.
Pozostawiony samemu sobie, usiadłeś na schodach przed wejściem do Sangmugwan. Na kolanach oparłeś rejestr obłożony czarną tekturą. Od schodów z betonu przez jasnoniebieskie dresowe spodnie ciągnął wyraźny chłód. Zapiąłeś pod szyję guziki narzuconej na dres wojskowej kurtki i ciasno skrzyżowałeś ręce.
Hibiskus, trzy tysiące li, wspaniała kraina…
Śpiewasz z innymi, aby nagle urwać w środku refrenu. „Wspaniała kraina” – powtarzasz raz jeszcze, przypominając sobie występujący w tym wyrażeniu ideogram o znaczeniu „piękny”, którego uczyłeś się w szkole na zajęciach z chińskiego pisma. Miał wyjątkowo dużą liczbę kresek i nie jesteś pewien, czy potrafiłbyś go teraz poprawnie zapisać. Czy chodzi o to, że kraj jest pełen pięknych kwiatów, czy raczej o to, że kraj jest piękny niczym kwiat? Na znak, który pojawił się w twojej wyobraźni, nakładają się kwiaty malw, które latem w ogródku pną się do góry, wyższe niż ty sam. Długie, proste łodygi, na których szczycie rozkwitają kwiaty przypominające skrawki białego płótna. Zamykasz oczy, żeby odtworzyć je w pamięci we właściwy sposób. Gdy znów nieznacznie rozchylasz powieki, miłorzęby przed urzędem prowincji wciąż się kołyszą na wietrze. Nie spadła jeszcze ani jedna kropla deszczu.
Chociaż hymn już się skończył, najwyraźniej nie uporano się jeszcze z trumnami. Przez gwar tłumu przebija się niewyraźnie czyjś płacz. Aby zyskać na czasie, trzymająca w ręku mikrofon kobieta proponuje, żeby zaśpiewać Arirang.
Czemu odchodzi mój ukochany?
Nim przejdzie dziesięć li, rozbolą go nogi.
Gdy płacz ustaje, kobieta znów zwraca się do tłumu:
– Uczcijmy pamięć zmarłych minutą ciszy.
Czujesz się zaskoczony, jak cicho się robi, gdy kilkutysięczny tłum pogrąża się w zadumie. Zamiast kontemplować z innymi, wstajesz i z rejestrem pod pachą wspinasz się po schodach prowadzących do drzwi wejściowych Sangmugwan, które są na wpół otwarte. Z kieszeni spodni wyciągasz maskę.
„Zero pożytku z tych świec”.
Wchodzisz do sali gimnastycznej, z trudnością znosisz fetor. Niebo się chmurzy, więc w środku jest ciemno, jakby nadszedł już wieczór. Przy samym wejściu stoją równo ustawione trumny zmarłych, dla których odprawiono już uroczystość żałobną, a pod dużymi oknami leżą ciała trzydziestu dwóch osób, które nie zostały rozpoznane przez bliskich. Nie włożono ich jeszcze do trumien, jedynie przykryto białym płótnem. Obok ich twarzy płoną w ciszy świece wetknięte do pustych butelek.
Kroczysz dalej, w głąb pomieszczenia. Patrzysz na leżące w kącie wydłużone sylwetki siedmiu zmarłych przykryte białym płótnem aż po czubek głowy. Odsłaniasz ich twarze tylko na chwilę, jeśli przyjdzie ktoś, kto poszukuje młodej kobiety albo dziecka. Nader brutalny to widok.
W najgorszym stanie jest ciało dziewczyny na samym końcu. Kiedy zobaczyłeś ją po raz pierwszy, była naprawdę maleńka i wyglądała na kilkanaście albo najwyżej dwadzieścia kilka lat, ale gnijące ciało zwiększyło się do rozmiaru dorosłego mężczyzny. Tempo rozkładu zdumiewa cię za każdym razem, gdy podnosisz płótno, aby odsłonić jej twarz i pokazać ją ludziom, którzy poszukują córki albo młodszej siostry. Na całym ciele, począwszy od czoła, przez lewe oko, kości policzkowe i brodę, aż po obnażoną lewą pierś i bok, widnieją liczne rany od dźgnięć bagnetem. Prawa strona czaszki jest mocno wklęśnięta jakby po uderzeniu pałką, mózg odsłonięty. Najpierw zaczęły gnić najbardziej widoczne rany. Zaraz potem wybroczyny, które powstały na obitym ciele. Paznokcie u stóp miała pomalowane przezroczystym lakierem, a palce czyste i nienaruszone, ale i one z czasem stały się ciemne i pękate jak kłącza imbiru. Wcześniej jej łydki spowijała plisowana spódnica w groszki – teraz nie przykrywa ona nawet obrzękniętych kolan.
Cofasz się do wejścia. Z pudełka pod stołem wyciągasz nowe świece i wracasz do ciała leżącego na samym końcu. Zbliżasz knot nowej świeczki do płomienia ogarka tlącego się u wezgłowia zmarłej. Następnie zdmuchujesz ogarek i ostrożnie wyciągasz go z butelki, aby wetknąć w nią świecę, którą przed chwilą zapaliłeś.
Pochylasz się nad nią, ściskając w ręku wciąż ciepły ogarek. Obserwujesz płomień i starasz się wytrzymać odór psującego się ciała, tak odrażający, iż masz wrażenie, że z nosa pójdzie ci krew. Półprzezroczysta krawędź płomienia pali się nierówno, pochłaniając nieprzyjemny zapach. Wewnętrzna pomarańczowa część faluje przyjemnym hipnotyzującym ciepłem. Kontemplujesz bladoniebieski stożek, który otacza knot świecy, kołysząc się jak maleńkie serce albo pestka jabłka.
Prostujesz się, bo smród staje się nie do wytrzymania. Rozglądasz się po ponurej sali – kołyszące się u wezgłowia zmarłych płomienie świec wpatrują się w ciebie z uwagą niczym łagodne źrenice.
„Co czeka duszę po śmierci?”. Nagle zaczyna cię to zastanawiać. „Jak długo zostaje przy ciele?”.
Dokładnie sprawdzasz, czy nie ma jeszcze jakichś świec do wymiany, po czym kierujesz się do wyjścia.
„Czy nie jest czasem tak, że kiedy żywy wpatruje się w zmarłego, również dusza zmarłego staje obok, wpatrując się we własną twarz?”.
Przed wyjściem z sali spoglądasz w tył. Nie ma tam żadnych dusz. Jedynie leżący w milczeniu ludzie i fetor psujących się ciał.
Początkowo leżeli na korytarzu przy kancelarii urzędu prowincji. W osłupieniu patrzyłeś, jak dwie starsze od ciebie dziewczyny, jedna z szerokim kołnierzem, w mundurku żeńskiego liceum imienia Jenny Speer i druga ubrana zwyczajnie, starają się otrzeć zakrwawione twarze zmarłych wilgotnym ręcznikiem, a potem na siłę prostują ich ręce, by je ułożyć wzdłuż ciała.
– Jak mogę ci pomóc? – zapytała dziewczyna w mundurku, zsunąwszy z twarzy maskę.
Jej nieco wypukłe oczy były duże i śliczne, a z zaplecionych po obu stronach głowy warkoczy wymykała się masa niesfornych, kędzierzawych kosmyków. Mokre od potu włosy kleiły się do czoła i skroni.
– Szukam kolegi – wyjaśniłeś, opuszczając dłoń, którą wcześniej zasłaniałeś nos, by nie czuć zapachu krwi.
– Umówiliście się tutaj?
– Nie, wśród tych ludzi…
– Rozejrzyj się więc.
Uważnie obejrzałeś twarze i ciała ponad dwudziestu osób, które leżały przy ścianie na korytarzu. Trzeba się było dobrze przypatrzyć, żeby zyskać pewność, ale nie potrafiłeś zbyt długo utrzymać wzroku i raz po raz mrugałeś powiekami.
– Nie ma go tutaj? – zapytała, prostując się, druga dziewczyna w jasnozielonej bluzce, której rękawy były podwinięte do łokci.
Wcześniej odniosłeś wrażenie, że jest w tym samym wieku co dziewczyna w mundurku, ale kiedy zsunęła maskę i zobaczyłeś jej twarz, pomyślałeś, że ma przynajmniej dwadzieścia lat. Jej cera była ziemista, a szyja wątła, przez co sprawiała wrażenie słabej i chorowitej. Miała za to bystre spojrzenie. I wyraźny głos.
– Nie.
– Byłeś w klinice Uniwersytetu Chŏnnam i szpitalu Czerwonego Krzyża, sprawdzałeś w kostnicy?
– Sprawdzałem.
– Gdzie są jego rodzice? Czemu to ty go szukasz?
– Ma tylko ojca, który pracuje w Taejŏnie. Dlatego mieszka u nas na stancji ze swoją starszą siostrą.
– Ciągle nie ma połączeń międzymiastowych?
– Nie ma, próbowałem kilka razy.
– A jego siostra?
– Od niedzieli nie ma jej w domu, więc najpierw szukaliśmy jej razem. Sąsiad widział, jak kolegę trafiła kula, kiedy żołnierze zaczęli strzelać.
– Może jest ranny i leży w szpitalu? – wtrąciła dziewczyna w mundurku, nie odrywając wzroku od pracy.
Pokręciłeś przecząco głową.
– Na pewno by zadzwonił. Wiedziałby przecież, że się o niego martwimy.
– Zajrzyj za jakiś czas – zasugerowała dziewczyna w jasnozielonej bluzce. – Od tej pory mają tu składać wszystkie ciała. Zastrzelono ponoć tylu ludzi, że nie ma już miejsca w kostnicach.
Dziewczyna w mundurku otarła ręcznikiem twarz młodego człowieka, którego szyję przecięto bagnetem, aż uwidocznił się czerwony języczek w tyle podniebienia. Z trudnością przymknęła dłonią szeroko rozwarte oczy mężczyzny, a następnie przepłukała ręcznik w wiadrze i mocno go wycisnęła. Do naczynia spłynęła krwawa woda, rozbryzgując się na boki. Dziewczyna w jasnozielonej bluzce wstała i podniosła wiadro.
– Jeśli masz czas, może chcesz nam dziś pomóc? – zwróciła się do ciebie. – Brakuje rąk do pracy. To nic trudnego… Wystarczy, że potniesz materiał i przykryjesz nim tamtych ludzi. Jeśli przyjdzie ktoś taki jak ty i będzie szukał kogoś z rodziny, po kolei uniesiesz płótno. Twarze uległy deformacji, więc trzeba obejrzeć ciało i ubranie, żeby kogoś rozpoznać.