Pragnienie ucieczki z prowincjonalnego miasteczka, przekonanie o tym, że wspaniałe życie czeka gdzieś indziej, to motyw inicjujący powieść o dwóch siostrach pt. „Moja znikająca połowa”. Utwór autorstwa Brit Bennett, to wysublimowana proza, której moc opiera się na uchwyceniu uniwersalnych ludzkich doświadczeń.


Moja znikająca połowaSiostry bliźniaczki różne jak ogień i woda – opanowana, uporządkowana Stella i porywcza, buntownicza Desiree, do prowincjonalnego miasteczka Mallard, w którym żyją od urodzenia, mają odmienny stosunek: Stella widzi swoją przyszłość w tym miejscu, chciałaby zostać nauczycielką i pracować w lokalnej szkole średniej. Desiree przeciwnie: od najmłodszych lat twierdzi, że ucieknie z Mallard jak najdalej.

Pragnienie drugiej z sióstr staje się ich wspólnym w momencie, gdy matka dziewcząt – Adele, oznajmia im, że z nauką to już koniec. Muszą zacząć pracować jako sprzątaczki. Do szesnastolatek dociera wówczas, że jeśli naprawdę nie wyrwą się z sennego miasteczka, to czeka je ponura, przewidywalna przyszłość, w której rozwieje się ich młodzieńczy entuzjazm, a wszelkie plany pozostaną tylko wspomnieniem dziecinnych lat. Desperacja staje się więc motorem napędowym ich dalszych poczynań.

Wyruszenie w drogę do spełnienia swoich pragnień przyniesie dziewczętom wyłącznie zaskoczenia. Jednym z nich będzie rozłąka sióstr, dotychczas trzymających się zawsze razem. Jej powód Brit Bennett trzyma przed czytelnikami w tajemnicy aż do samego końca powieści. Wraz z niewiedzą odnośnie motywów zniknięcia jednej z bliźniaczek trwa napięcie, tak jak tajemnica – obecne aż do ostatnich stron. Największa moc tej wysublimowanej prozy ma jednak swoje źródło nie w zagadce do rozwikłania, ale w nadzwyczajnie trafnym uchwyceniu uniwersalności ludzkich doświadczeń przez pisarkę.

 

Zobacz wideorecenzję:

 

Każdy, kto kiedykolwiek chciał wyrwać się z otaczającej go rzeczywistości, czuł, że gdzieś tam, daleko, jest lepszy świat, w którym mógłby się odnaleźć i poczuć spełnionym, w powieści tej znajdzie lustro swych nadziei i złudzeń. Złudzeń, bo wyjazd na zawsze i odcięcie się od swoich korzeni, tak spektakularnie odmalowywane w licznych filmach i powieściach, w rzeczywistości rzadko ma miejsce – a akurat Brit Bennett trzyma się blisko niej. Jej powieść pisana jest kolejami prawdziwego życia, bardziej niż wyobraźnią, dlatego jest poruszająca.

Realizm jest obecny także w portrecie czasów i obyczajów Stanów Zjednoczonych, od końcówki lat sześćdziesiątych do końcówki lat osiemdziesiątych, stanowiących tło dla historii głównych bohaterek. Zmieniająca się Ameryka, wraz z ewoluującym stosunkiem do osób o innych kolorach skóry niż biały, stanowi ważny element fabuły „Mojej znikającej połowy”. Jednej z tych powieści, jakich długo się nie zapomina. Agnieszka Kantaruk

Brit Bennett, Moja znikająca połowa, Przekład: Jarek Westermark, Wydawnictwo Agora, Premiera: 28 października 2020
 
 

Posłuchaj fragmentu książki – czyta Maria Seweryn:

 

Moja znikająca połowa

Brit Bennett
Moja znikająca połowa
Przekład: Jarek Westermark
Wydawnictwo Agora
Premiera: 28 października 2020
 
 

CZĘŚĆ I
ZNIKNIĘCIE BLIŹNIACZEK

(1968)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Rankiem w dniu, kiedy jedna z zaginionych bliźniaczek wróciła do Mallard, Lou LeBon natychmiast popędził do swojej jadłodajni, żeby o tym opowiedzieć. Nawet teraz, wiele lat później, wszyscy wciąż pamiętają, jak Lou przeciskał się przez szklane drzwi, dysząc ciężko, z falującą piersią, w pociemniałej od potu koszuli. Natychmiast otoczył go kordon zaspanych klientów. Razem z dziesięć osób, choć inni twierdzili później, że też tam byli – udawali sami przed sobą, że choć raz w życiu stali się świadkami wydarzeń prawdziwie niezwykłych. W ich małym rolniczym miasteczku nic nadzwyczajnego nie zdarzyło się od ponad dziesięciu lat – od niespodziewanego zniknięcia bliźniaczek Vignes. Ale tamtego ranka, w kwietniu 1968 roku, kiedy Lou zmierzał do pracy, jego oczom niespodziewanie ukazała się jedna z nich, Desiree. Szła wzdłuż Partridge Road z małą skórzaną walizką w dłoni. Wyglądała tak, jak ją pamiętał, choć zniknęła jako szesnastolatka – wciąż miała szczupłą sylwetkę i skórę w kolorze wilgotnego piasku. Jej ciało o wąskich biodrach skojarzyło mu się z gałęzią szarpaną przez wiatr. Szła szybko, z pochyloną głową i… – tu Lou, urodzony showman, na chwilę zawiesił głos – trzymała za rękę dziewczynkę, mniej więcej ośmioletnią; czarną jak smoła.
– Była atramentowa – podkreślił. – Jakby przyleciała prosto z Afryki.
Wszyscy otworzyli usta jednocześnie, a Śniadaniownię Lou wypełnił tuzin podekscytowanych rozmów. Kucharz powątpiewał, czy to naprawdę była Desiree, bo przecież Lou miał w maju skończyć sześćdziesiąt lat, a wciąż był zbyt próżny, żeby nosić okulary. Kelnerka nie miała wątpliwości – nawet ślepiec rozpoznałby jedną z bliźniaczek Vignes, a na pewno nie była to przecież ta druga. Klienci, którzy porzucili stojące na ladzie miski płatków owsianych i talerze z jajecznicą, mieli gdzieś durne rozważania o samych dziewczynach. Chcieli wiedzieć, kim było ciemnoskóre dziecko. Czyżby córką Desiree?
– Jeśli nie jej, to czyją? – spytał Lou.
Capnął garść serwetek z pojemnika i przetarł wilgotne czoło.
– Może to sierota, która znalazła dom.
– Desiree nie mogłaby urodzić czegoś tak czarnego.
– Naprawdę wierzycie, że przygarnęłaby obce dziecko?
Jasne, że nie. Była samolubna. Ci, którzy ją pamiętali, nie mieli co do tego wątpliwości. Bliźniaczki spędziły poza granicami miasteczka czternaście lat. Mieszkały w nim niewiele dłużej. Zniknęły ze swoich łóżek po potańcówce z okazji Dnia Założyciela, choć ich matka spała w pokoju obok. Jednego dnia tłoczyły się przed lustrem w łazience, co wyglądało, jakby jednocześnie czesały się aż cztery identyczne dziewczynki, a kolejnego ich łóżko było już puste. I posłane. Kiedy zajmowała się nim Stella, pościel zawsze była wyrównana i naciągnięta. Kiedy Desiree – pognieciona i rzucona byle jak. Mieszkańcy miasteczka szukali bliźniaczek przez cały ranek. Chodzili po lesie i wołali je po imieniu, snując bezcelowe rozważania, czy dziewczyny nie zostały przypadkiem porwane. Ich zniknięcie wydawało się nagłe i niespodziewane jak wniebowstąpienie; zostawiły daleko w tyle cały tłum grzeszników: pozostałych mieszkańców Mallard.
W rzeczywistości nie stało się, rzecz jasna, nic nadnaturalnego, nie doszło do żadnego przestępstwa. Bliźniaczki wkrótce zauważono w Nowym Orleanie – ot, samolubne dziewczyny, które uciekły przed odpowiedzialnością. Wszyscy byli pewni, że długo tam nie wytrzymają. Że zmęczy je życie w wielkim mieście. Że wrócą do mamusi ze łzami w oczach, kiedy tylko skończy im się forsa i tupet. Ale nie wróciły. Zamiast tego, po roku, rozjechały się w różne strony. Ich życie rozdzieliło się na dwie równe części, tak jak podzieliła się wcześniej zygota, z której miały powstać. Stella stała się biała, a Desiree wyszła za mężczyznę o najciemniejszej skórze, jakiego tylko zdołała znaleźć.
A teraz wróciła, Bóg jeden wie dlaczego. Może stęskniła się za domem. Albo za matką, której przez wszystkie te długie lata pragnęła podetknąć pod nos czarną wnuczkę. W Mallard nikt nie brał ślubów z osobami o ciemnej karnacji. Nikt też nie wyjeżdżał, ale wiadomo było, że Desiree złamała tę zasadę. Jednak wyjść za czarnoskórego i ciągać po mieście równie smolistego dzieciaka? To już była przesada.
Tłum w Śniadanowni Lou powoli się przerzedził: kucharz wciągnął siatkę na włosy, kelnerka zaczęła liczyć pozostawione na stolikach monety, a faceci w kombinezonach roboczych dopili kawę i ruszyli do rafinerii. Lou oparł się o poplamione okno i zagapił na drogę. Powinien zadzwonić do Adele Vignes. Nie zasługiwała na to, żeby zaskoczyła ją własna córka. Życie nigdy jej przecież nie oszczędzało. A teraz jeszcze Desiree i to jej czarne dziecko. Boże. Sięgnął po telefon.
– Myślisz, że tu zostaną? – spytał kucharz.
– Kto wie? Wyglądała, jakby bardzo się spieszyła – odparł Lou. – Ciekawe dokąd.
– Zawsze zadzierała nosa, jakby była nie wiadomo kim.
– Dobry Boże – rzucił Lou. – Jeszcze nigdy nie widziałem tak czarnego dziecka.

Było to dziwne miasteczko.
Jego nazwa – Mallard – pochodziła od kaczek krzyżówek, których stada żyły na okolicznych bagnach i wśród pól ryżowych. Jak wiele innych miasteczek, było raczej ideą niż miejscem. Ta konkretna idea przyszła do głowy Alphonse’owi Decuirowi w 1848 roku, gdy przystanął pewnego razu na polu trzciny cukrowej. Odziedziczył je po ojcu – człowieku, który jego samego również posiadał kiedyś na własność. Ojciec już nie żył, a świeżo wyzwolony syn zapragnął zbudować na tych kilku akrach ziemi coś, co przetrwa nadchodzące stulecia. Miasteczko dla ludzi takich jak on, którzy nie mieli szans, żeby uznano ich za białych, ale którzy nie pozwalali traktować się jak Murzyni. Miejsce pośrodku. Jego matka, świeć Panie nad jej duszą, nienawidziła jego jasnej skóry. Kiedy był chłopcem, wypychała go na słońce i modliła się, żeby pociemniał. Może właśnie dlatego zaczął marzyć o swoim własnym miasteczku.
Jasność skóry, jak wszystko, co dziedziczy się z wielkim trudem, oznaczała samotność. Ożenił się z mulatką o karnacji jaśniejszej nawet niż jego. Była już wtedy w ciąży. Oczyma wyobraźni Alphonse widział dzieci i wnuki nienarodzonego potomka o skórze coraz jaśniejszej i jaśniejszej. Jak filiżanka kawy, do której ktoś dolewa kolejne porcje śmietanki. Pragnął udoskonalać czarnych. Rozjaśniać ich skórę z pokolenia na pokolenie.
Wkrótce przybyli inni. Idea i miejsce stały się nierozerwalnie związane, a wieść o miasteczku rozeszła się po całej parafii St. Landry. Czarnoskórzy myśleli o nim i szeptali na jego temat. Biali nie mogli uwierzyć, że naprawdę istnieje. Kiedy w 1938 roku zbudowano w miasteczku kościół Świętej Katarzyny, diecezja wysłała tam młodego księdza z Dublina. Ten, gdy przybył, uznał, że na pewno zgubił się po drodze. Przecież biskup mówił, że Mallard to miasto zamieszkane przez kolorowych! Kim w takim razie byli ludzie, których widział wokół – szatyni, blondyni i rudzi, z których najciemniejsi i tak byli bledsi od Greków? Czy to właśnie takich ludzi nazywano w Ameryce kolorowymi? Czy to od nich biali koniecznie chcieli się separować? Przecież nie dało się ich rozróżnić!
Kiedy na świat przyszły bliźniaczki Vignes, Alphonse Decuir dawno już nie żył. Jednak jego prapraprawnuczki, chcąc nie chcąc, odziedziczyły jego spuściznę. Nawet Desiree, która narzekała przed każdym piknikiem z okazji Dnia Założyciela i przewracała oczyma, gdy wspominano o nim w szkole, jakby historia Alphonse’a nie miała z nią absolutnie nic wspólnego. Jej podejście nie zmieniło się, gdy obie z siostrą zniknęły z miasta. Nigdy nie chciała być częścią miejsca, które wydało ją na świat. Uważała, że zdoła strzepnąć z siebie historię niczym niechcianą dłoń, którą ktoś położył jej na ramieniu. Można porzucić miasto, ale nie własną krew. Bliźniaczki Vignes najwyraźniej uznały, że uda im się i jedno, i drugie.
A jednak, gdyby Alphonse Decuir mógł przejść się po miasteczku, które sobie niegdyś wymarzył, zachwyciłby się widokiem swoich prapraprawnuczek. Sióstr o kremowej cerze, brązowych oczach, falujących włosach. Byłby urzeczony. Każde pokolenie znajdowało się o krok bliżej doskonałości. Cóż mogło być na tym świecie piękniejszego?

*

Bliźniaczki Vignes zniknęły 14 sierpnia 1954 roku, tuż po potańcówce z okazji Dnia Założyciela. Później wszyscy zgodzili się, że musiały zaplanować to z wyprzedzeniem. Stella, ta bystra, na pewno z rozmysłem wybrała moment, gdy mieszkańcy miasta byli zupełnie rozkojarzeni. Pijani słońcem po długim barbecue na rynku, gdzie Willie Lee, rzeźnik, wędził żeberka, mostki wołowe i ostre kiełbaski z pieprzem cayenne. Potem była jeszcze przemowa burmistrza Fontenota, a ojciec Cavanaugh błogosławił pokarmy, choć dzieciaki traciły cierpliwość i zaczynały ściągać z talerzy rozmodlonych rodziców kawałki chrupiącej skóry kurczaka. Przy muzyce na żywo świętowano do późnego popołudnia, a wieczór zakończył się potańcówką w szkolnej sali gimnastycznej. Później dorośli powlekli się do domów. W głowach szumiał im poncz na rumie od Trinity Thierry i wspomnienia młodości, przywołane przez kilka godzin spędzonych w budynku szkoły.
Jakiejkolwiek innej nocy Sal Delafosse mógłby wyjrzeć przez okno i zobaczyć dwie dziewczyny idące przed siebie w świetle księżyca. Adele Vignes usłyszałaby skrzypienie podłogi. Nawet Lou LeBon mógłby dojrzeć bliźniaczki przez zaparowane szyby, tuż przed zamknięciem knajpy. Jednak w Dzień Założyciela Śniadaniownia Lou została zamknięta wcześniej, zaś Sal, który poczuł się zaskakująco żwawo, postanowił własnoręcznie ukołysać żonę do snu.
W pochrapywaniu Adele pobrzmiewał poncz na rumie, a ona sama śniła, że tańczy z mężem na zjeździe absolwentów. Nikt nie widział, jak bliźniaczki wymykają się z miasta. I o to im właśnie chodziło.
Dziewczyny pędziły pustą wiejską drogą, ściskając w dłoniach tylko dwie małe torby. Dyszały ciężko i wciąż zerkały za siebie, gdzie w każdej chwili mogły rozbłysnąć światła reflektorów. Pomysł wcale nie był Stelli. Ostatniego lata, które spędziły w Mallard, to Desiree zdecydowała, że uciekną właśnie po pikniku. Nie powinno to zresztą nikogo dziwić. Czy od lat nie powtarzała każdemu, kto chciał jej słuchać, że nie może się doczekać, aż opuści miasteczko? Mówiła o tym głównie Stelli, która znosiła wszystko cierpliwie, najwyraźniej przyzwyczajona do wysłuchiwania najróżniejszych głupot. Wyjazd z Mallard wydawał się Stelli równie nieprawdopodobny co lot do Chin. Technicznie rzecz biorąc, był możliwy, ale nie umiała sobie wyobrazić, że naprawdę to zrobi. Tymczasem Desiree od lat marzyła o życiu poza granicami ich rolniczej mieściny. Gdy razem z siostrą wybrała się do kina w Opelousas na Rzymskie wakacje, ledwie słyszała dialogi, bo obok nich na balkonie siedziały inne czarnoskóre dzieciaki, znudzone i rozwrzeszczane, które obrzucały popcornem siedzących niżej białych. A jednak napierała na balustradę, zahipnotyzowana, wyobrażając sobie, że szybuje nad chmurami w drodze do odległych miast takich jak Paryż czy Rzym. Nigdy nie była nawet w Nowym Orleanie, choć leżał tylko dwie godziny drogi od Mallard.
– W szerokim świecie czeka na was tylko dzicz – powtarzała zawsze matka, co oczywiście sprawiało, że Desiree tym bardziej chciała wyjechać.
Bliźniaczki znały pewną dziewczynę, Farrah Thibodeaux, która rok temu uciekła do wielkiego miasta. Wydawało się, że to nic trudnego. Skoro udało się Farrah, ledwie rok starszej od nich, to w czym problem? Desiree wyobrażała sobie, że ucieknie i zostanie aktorką. Dotychczas grała tylko w jednej sztuce – w Romeo i Julii, gdy była w dziewiątej klasie – ale to wystarczyło: kiedy stanęła na środku sceny, przez moment poczuła, że Mallard może jednak nie być najnudniejszym miasteczkiem w Ameryce. Koledzy i koleżanki zaczęli bić jej brawo, a Stella wycofała się w ciemność sali gimnastycznej, więc Desiree po raz pierwszy była tylko sobą. Nie bliźniaczką, nie połówką, nie częścią większej całości. Ale rok później straciła rolę Violi w Wieczorze trzech króli na rzecz córki burmistrza, po tym jak jej ojciec w ostatniej chwili złożył na rzecz szkoły hojny datek. Przez cały wieczór dąsała się na widowni, podczas gdy Mary Lou Fontenot machała do tłumu i słała wokół promienne uśmiechy. Na koniec obwieściła siostrze, że nie może się doczekać, aż opuści Mallard.
– Zawsze to powtarzasz – odparła Stella.
– Bo zawsze tak jest.
Ale nie było. Nie całkiem. Desiree nie czuła do Mallard nienawiści. Po prostu miała wrażenie, że ciasne miasteczko napiera na nią ze wszystkich stron. Przez całe życie łaziła po tych samych żwirowych drogach; wycinała swoje inicjały na spodach szkolnych ławek, przy których siedziała kiedyś jej matka – inicjały, które następnie miały wyczuć pod palcami jej dzieci. Wszystkie klasy ściśnięto razem w jednym budynku, tak że nawet przejście do szkoły średniej nie zdawało się krokiem naprzód, a jedynie na drugą stronę korytarza. Może zdołałaby wszystko to znieść, gdyby nie wszechobecna obsesja na punkcie jasności skóry. Syl Guillory i Jack Richard bezustannie sprzeczali się u fryzjera, która z ich żon jest bledsza; matka Desiree wrzeszczała na nią, że ma nosić kapelusz; w miasteczku mnożyły się kretyńskie przesądy, jak choćby ten, że jeśli kobieta pije w ciąży kawę i je czekoladę, jej dziecko może urodzić się ciemne. Ojciec Desiree miał tak jasną cerę, że w zimne poranki była w stanie zobaczyć błękit żył na wewnętrznej stronie jego ramion. Kiedy przyszli po niego biali, okazało się jednak, że nie ma to żadnego znaczenia. Więc czemu ona miałaby się tym wszystkim przejmować?
Ledwie pamiętała ojca. Przerażał ją ten fakt, ale tak było. Życie sprzed jego śmierci wydawało jej się równie nierealne co zasłyszana opowieść. Matka nie wstawała wtedy o świcie, żeby jeździć autobusami do domów białych ludzi, i nie zgarniała w weekendy dodatkowego prania, które rozwieszała na przecinających salon sznurach do bielizny. Bliźniaczki uwielbiały chować się wśród kołder i prześcieradeł, póki do Desiree nie dotarło, że to upokarzające: zawsze mieć w domu pełno cudzych brudów.
– Gdyby naprawdę tak było, coś byś w tej sprawie zrobiła – powiedziała Stella.
Zawsze podchodziła do wszystkiego praktycznie. W każdą niedzielę wieczorem prasowała ubrania na cały tydzień, w przeciwieństwie do Desiree, która co rano w panice szukała czystej sukienki i jednocześnie kończyła pracę domową spisaną na pomiętych kartkach wciśniętych na samo dno tornistra. Stella lubiła się uczyć. Już w przedszkolu zaczęła dostawać najwyższe stopnie z arytmetyki. Kiedy była w drugiej klasie szkoły średniej, pani Belton kilka razy pozwoliła jej nawet prowadzić lekcje dla młodszych uczniów. Pożyczyła Stelli stary zaczytany podręcznik do rachunku różniczkowego, z którego sama korzystała, gdy uczyła się w Spelman College. Przez wiele tygodni Stella leżała w łóżku i odcyfrowywała skulone między nawiasami dziwne symbole i długie szeregi liczb. Pewnego razu Desiree też przekartkowała podręcznik, ale równania wyglądały w jej oczach jak nieznany, starożytny język, a Stella niemal natychmiast wyrwała jej książkę, jakby Desiree mogła sprofanować ją samym swym spojrzeniem.
Stella pragnęła zostać nauczycielką i uczyć w szkole średniej w Mallard. Tymczasem za każdym razem, gdy Desiree wyobrażała sobie swoją własną przyszłość w mieście – korowód dni o niezmiennym rytmie – czuła nagły ucisk w gardle. Dlatego wciąż wspominała o wyjeździe, jednak Stella nigdy nie chciała o tym rozmawiać.
– Nie możemy zostawić mamy – powtarzała, a Desiree milkła, przywołana do porządku. Nie trzeba było dodawać, że ich matka straciła już w życiu wystarczająco wiele.
Ostatniego dnia nauki w dziesiątej klasie Adele wróciła z pracy i obwieściła bliźniaczkom, że następnej jesieni nie wrócą do szkoły. Ostrożnie opadła na kanapę, żeby dać odpocząć stopom, i powiedziała córkom, że uczyły się już wystarczająco długo. Że muszą zacząć pracować. Miały wtedy po szesnaście lat. Odebrało im mowę, choć Stella powinna była może zauważyć, że wezwania do zapłaty rachunków pojawiały się ostatnio coraz częściej, a Desiree pomyśleć, czemu matka już dwa razy wysyłała ją do sklepu Fontenota z prośbą, żeby dalej mogły kupować na krechę. Ale teraz gapiły się na siebie w milczeniu, podczas gdy ich matka rozwiązywała sznurowadła. Stella wyglądała, jakby dostała cios w brzuch.
– Mogę jednocześnie i pracować, i chodzić do szkoły – powiedziała. – Znajdę jakiś sposób…
– Nie możesz, skarbie – odparła matka. – Musisz być dostępna za dnia. Wiesz, że nie podjęłabym tej decyzji, gdybym nie musiała.
– Wiem, ale…
– Przecież Nancy Belton poleciła ci prowadzić lekcje. Czego jeszcze mogłabyś się tam nauczyć?
Pracę znalazła im już wcześniej – miały sprzątać dom w Opelousas. Zaczynały następnego dnia z samego rana. Desiree nienawidziła pomagać matce przy sprzątaniu domów. Musiała zatapiać ręce w brudnej wodzie w zlewie i garbić się nad mopem ze świadomością, że jej palce też staną się kiedyś grube i sękate od szorowania ubrań białych pracodawców. Ale przynajmniej oznaczało to koniec klasówek i kucia na pamięć, koniec wysłuchiwania wykładów, na których chciało jej się płakać z nudów. Była już dorosła. Nareszcie mogła zacząć żyć.
Bliźniaczki wzięły się za szykowanie kolacji, ale Stella wciąż była przybita i milcząca.
– Myślałam… – zaczęła. – Po prostu myślałam, że…
Pragnęła pójść na studia i była pewna, że dostałaby się do Spelman College, na Harvard czy gdziekolwiek, gdzie zdecydowałaby się aplikować. Myśl, że Stella miałaby wyjechać do Atlanty czy Waszyngtonu bez niej, od zawsze przerażała Desiree. Teraz poczuła odrobinę ulgi: Stella nie mogła zostawić jej samej. A jednak przykro jej było patrzeć na smutek siostry.
– Wciąż możesz pójść na studia – powiedziała. – Tyle że później.
– Jak? Najpierw trzeba skończyć szkołę średnią.
– No, z tym też sobie poradzisz. Zajęcia wieczorowe czy coś. Ani się obejrzysz, a będzie po wszystkim. Jestem tego pewna.
Stella znów zamilkła. Bez słowa kroiła marchewki na potrawkę. Wiedziała, że sytuacja matki jest rozpaczliwa, więc nie zamierzała kwestionować jej decyzji. Ale ręce drżały jej z nerwów, aż w końcu zacięła się w palec.
– Cholera! – Jej głośny szept wystraszył stojącą tuż obok Desiree.
Stella prawie nigdy nie przeklinała, szczególnie w obecności matki. Upuściła nóż, a z palca wskazującego pociekła jej cienka strużka krwi. Desiree bez chwili namysłu chwyciła zraniony palec i wcisnęła go sobie do ust, tak jak zawsze robiła, gdy były dziećmi, a Stella nie chciała przestać płakać. Wiedziała, że są już na to zbyt dorosłe, ale i tak trzymała palec siostry w ustach, czując na języku metaliczny posmak. Stella obserwowała to w milczeniu. Nie płakała, choć oczy miała wilgotne.
– Ohyda – powiedziała, ale nie cofnęła ręki.

 
Wesprzyj nas