Olśniewająca, pełna cierpkiej ironii i oryginalna powieść o ambitnej sierocie, która w dziwnych, niespokojnych czasach przeistacza się w legendarną Madame Tussaud.


MałaW roku 1761, w niewielkiej alzackiej wiosce na świat przychodzi dziewczynka o ogromnym sercu. Po śmierci rodziców mała Marie trafia do terminu u chudego jak szczapa, ekscentrycznego rzeźbiarza znanego jako doktor Curtius.

Curtuis – geniusz wosku oraz anatomii – zabiera ją ze sobą na gwarne ulice Paryża, w owo “szaleńcze pomieszanie budynków i ludzi”, gdzie znajdują kwaterę u apodyktycznej wdowy Picot i jej cichego, bladego syna. Przerabiają opuszczony Małpi Dom w wystawę figur woskowych, która wkrótce staje się prawdziwą sensacją. Marie, o której talencie artystycznym robi się coraz głośniej, wezwana zostaje do pałacu w Wersalu. Tam ulega czarowi księżniczki, spotyka króla i ma okazję zobaczyć władczą Marię Antoninę w połogu. Mała Marie urzeka ciekawością świata, niewinnością i mądrością, ale przede wszystkim niezłomnością. Zakochuje się, naraża życie, by ratować innych, i bierze los we własne ręce. Woskowy interes rozkwita – Gabinet Doktora Curtiusa wystawia figury wybitnych postaci, od Jean-Jacques’a Rousseau po Benjamina Franklina, ale też daje schronienie podejrzanym typom.

Tymczasem w Paryżu, poza murami pałacu, zaczyna wrzeć, a rozwścieczony motłoch żąda głów… A tych w gabinecie figur woskowych jest całe mnóstwo.

“Mała” to współczesne arcydzieło: błyskotliwa opowieść o niewinnych i łotrach, filozofach oraz więźniach, królach i sługach, o żywych i martwych, ale przede wszystkim o nieulękłym dziewczęciu, które uwieczniło ich wszystkich w dość szczególny sposób.

Powieść nominowana do wielu nagród literackich, m.in. Walter Scott Prize for Historical Fiction i Rathbones Folio Prize.

***

Cudownie napisana (i zilustrowana!) opowieść o życiu Marie Tussaud, czyli o tym, jak z małego nasionka wyrasta wielkie drzewo. Książka, której nie można przeoczyć.
Olga Tokarczuk

W “Małej” Edwarda Careya Madame Tussaud, założycielka słynnego gabinetu figur woskowych, opowiada o dziwnych kolejach swego losu i dziwnych czasach, w jakich przyszło jej żyć, obejmujących między innymi niemal zgubną dla niej Rewolucję Francuską – sezon polowania na głowy. Nie przegapcie tej niezwykłej powieści!
Margaret Atwood

Zachwycająca, ekcentryczna, zaskakująca.
Eleanor Catton

Jedna z najbardziej oryginalnych powieści roku. Zabawna, poruszająca, miejscami makabryczna i w osobliwy sposób afirmująca życie. Nadzwyczajne osiągnięcie literackie. Carey, który w młodości pracował w londyńskim gabinecie figur woskowych Madame Tussauds przy Marleybone Road, wspaniale uchwycił ironię i makabreskę tego świata. Powieść jest bogato ilustrowana pięknymi rycinami przedstawiającymi modele anatomiczne.
“The Times”

Bogata, wciągająca powieść. Żywa, oddziałująca na zmysły i ogromnie poruszająca.
“The Guardian”

Historia Marie jest fascynująca sama w sobie, ale talent literacki Careya czyni jej życiową ścieżkę czymś absolutnie cudownym.
Danielle Trussoni, “New York Times Book Review”

Fantazyjna, mroczna, ogromnie poruszająca. Książka do czytania w migoczącym blasku świec…”
Nigel Slater

“Mała” to nadzwyczajne osiągnięcie. Oddajcie się lekturze pierwszych kilku stron, a nie oderwiecie się od niej aż do końca. Zachwyciła mnie nie tylko sama historia i jej jakże ludzka groteskowość, ale również dynamika, z jaką autor prowadzi narrację. Pasjonująca książka, tak zmyślna, dziwna i przesycona prawdami o potencjale i pomysłowości człowieka, że trudno ją do jakiejkolwiek innej porównać.
Gregory Maguire

Istny skarb, powieść przyprawiająca o dreszcz rozkoszy. Zmysłowa i przejmująca, makabryczna i radosna: “Mała” Edwarda Careya to prawdziwy triumf literatury, to jedna z najbardziej upajających powieści, jakie przeczytałam. Nie chciałam rozstać się z Marie ani na chwilę.
Sarah Schmidt, autorka książki “Zobacz, co zrobiłam”

Fascynująca! Jeśli zapomnieliście, po co w ogóle czyta się powieści, Edward Carey dobitnie wam o tym przypomni.
Alexander Chee

“Mała” to powieść pełna wigoru, wdzięku, ciepła i humoru, traktująca o udrękach i osobliwościach ludzkiej natury. Carey nie ma sobie równych.
Kelly Link

Edward Carey urodził się w Wielkiej Brytanii, w Norfolk, podczas kwietniowej burzy. Podobnie jak jego dziadek i ojciec, oficerowie Królewskiej Marynarki Wojennej, uczył się w Pangbourne Nautical College. Tam zainteresował się teatrem i po ukończeniu szkoły dołączył do National Youth Theatre przy Uniwersytecie w Hull. Jest autorem kilkunastu książek, przetłumaczonych na 13 języków, i sztuk teatralnych wystawianych z powodzeniem w kraju oraz za granicą. Wiele swoich książek zilustrował – zawsze rysuje postaci, o których pisze. Najczęściej to teksty stanowią inspirację dla ilustracji, ale bywa też odwrotnie. Mieszkał do tej pory w Anglii, Francji, Rumunii, Niemczech, Irlandii, Danii, Stanach Zjednoczonych i na Litwie. Obecnie żyje w Austin, w Teksasie, gdzie prowadzi warsztaty creative writing na uniwersytecie.

Edward Carey
Mała
Przekład: Tomasz Wilusz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 1 września 2020
 
 

Mała


NIEZWYKŁY ŻYWOT I HISTORYCZNE PRZYPADKI SŁUŻKI PRZEZWANEJ MAŁĄ,

obejmujące podróże po trzech krajach, utracone dzieci, utraconych rodziców, duchy małp, manekiny krawieckie, lalki drewniane, lud sztuczny, króla, księżniczkę i księżną, siedmiu doktorów, człowieka, który cały Paryż schodził, człowieka, który był manekinami sklepowymi, jego możną matkę, człowieka, który kolekcjonował morderców, sławnych filozofów, herosów i monstra, każdego, kto coś znaczył, kilka domów, z których każdy był większy od poprzedniego, wzlot, upadek, liczną rodzinę, sceny wagi historycznej, ludzi sławnych, ludzi zwyczajnych, miłość, nienawiść, rzezie niewinnych, morderstwa widziane na własne oczy, ciała rozkawałkowane, krew na ulicach, nędzę, więzienie, utratę wszystkiego, małżeństwo, wspomnienia uchwycone i uwiecznione, nieszczęścia codziennie ukazywane, historię własną. Spisane przez nią samą.
JAK RÓWNIEŻ:
Ilustrowane przez nią samą.
Grafitem, węglem, czarną kredą.

PRZEDTEM. 1761–1767

***
MAŁA WIOSKA
Od mych narodzin do szóstego roku życia.

ROZDZIAŁ 1

***
W którym przychodzę na świat i w którym opisuję matkę moją i ojca mego.

W tym samym roku, gdy pięcioletni Wolfgang Amadeusz Mozart skomponował swój menuet na klawesyn, a Brytyjczycy odbili indyjskie Pondicherry z rąk Francuzów, dokładnie wtedy, kiedy po raz pierwszy opublikowano melodię Trzy kurki, a więc w 1761 roku, podczas gdy w salonach miasta Paryża snuto opowieści o bestiach w zamkach, mężczyznach z sinymi brodami, królewnach, które nie chciały się obudzić, kotach buty noszących, trzewikach ze szkła, najmłodszych dzieciach z czubkiem włosów na głowie i córkach przyobleczonych w oślą skórę, a w londyńskich klubach rozprawiano o koronacji króla Jerzego III i królowej Charlotty – wiele mil od wszystkich tych wydarzeń, w małej alzackiej wiosce, w przytomności rumianej akuszerki, dwu miejscowych dziewcząt i przerażonej matki narodziło się pewne wątłe dziecko.
Anne Marie Grosholtz, tak ową pospiesznie ochrzczoną dziecinę nazwano, choć później wołano na mnie po prostu Marie. Zrazu niewiele byłam większa od splecionych małych dłoni mej matki i nie wróżono mi długiego żywota. A jednak, gdym już przetrwała pierwszą noc, żyłam dalej, po tygodniu wciąż brałam oddech za oddechem. Potem serce moje nieprzerwanie utrzymywało swój rytm przez pierwszy miesiąc życia. Uparta jak osioł mikra istota.
Moja samotna matka powiła mnie w wieku osiemnastu lat. Była drobną kobietą, wzrostu nieco poniżej pięciu stóp, spośród ogółu wyróżniającą się tym, że ojcem jej był duchowny. Kapłan ów, mój dziadek, owdowiały za sprawą ospy, człowiekiem był nader surowym, istną furią w czarnej sutannie, i nie spuszczał córki z oka. Po jego śmierci życie mej matki się odmieniło. Poczęła poznawać nowych ludzi – wieśniaków, którzy przybywali do niej w odwiedziny – a w gronie tym znalazł się pewien żołnierz. Wojak ów, kawaler w wieku, w którym niespecjalnie już być kawalerem wypada, posiadający ponure usposobienie wywołane oglądaniem na własne oczy jakże wielu okropności i utratą jakże wielu towarzyszy broni, upodobał sobie moją matkę; sądził, iż mogliby być szczęśliwi, że tak powiem, smucąc się pospołu. Ona nazywała się Anna-Maria Waltner, on Joseph Georg Grosholtz. Pobrali się. Matka moja, ojciec mój. W domu zagościła miłość, zagościła radość.
Moja matka miała duży nos w rzymskim stylu, a ojciec, jak sądzę – mocno zarysowany podbródek, zadarty nieco ku górze. Wydaje się, że ten podbródek i ten nos do siebie pasowały. Wkrótce jednak ojcu skończyła się przepustka i wrócił na wojnę. Nos matki i podbródek ojca znały się przez trzy tygodnie.
Początkiem wszystkiego i tym, co zostało po sam kres, była miłość. Miłość, którą rodzice moi darzyli się wzajem, uwieczniła się na mej twarzy. Urodziłam się z nosem Waltnerów i podbródkiem Grosholtzów. Każdy z tych atrybutów osobno był godzien uwagi i przydawał charakteru obliczom członków obu rodzin. Razem wyglądały cokolwiek niezgrabnie, jakbym miała więcej ciała do pokazania, niżby wypadało. Dzieci rosną, jak im się żywnie podoba. Niektóre odznaczają się wybitnie szybkim wzrostem włosów bądź ząbkują w nadspodziewanie wczesnym wieku, inne dostają piegów na całym ciele, jeszcze inne przybywają na świat tak blade, że ich biała nagość jest wstrząsem dla wszystkich, którzy widzą ją na własne oczy. Ja weszłam w życie nosem i podbródkiem naprzód. Wtedy oczywiście nie mogłam wiedzieć, jak niezwykłe ciała poznam w przyszłości, w jak ogromnych budowlach zamieszkam, jak krwawych wydarzeń będę mimowolną uczestniczką, a jednak, takie mam wrażenie, mój nos i podbródek przeczuwały to wszystko od samego początku. Nos i podbródek, jakże mocna zbroja na życie. Nos i podbródek, jakże wierni towarzysze.
Dziewcząt o mej pozycji nie posyłano do szkół, zatem to matka zatroszczyła się o moje wykształcenie w Bożym duchu. Biblia była mi elementarzem. Oprócz tego przynosiłam drwa, zbierałam w lesie drewno na podpałkę, myłam naczynia, robiłam pranie, kroiłam warzywa, chodziłam po mięso. Zamiatałam. Sprzątałam. Dźwigałam. Zajęć nigdy nie brakowało. Matka nauczyła mnie zaradności. Dopóki miała ręce pełne roboty, była szczęśliwa. W chwilach bezczynności dopadało ją zwątpienie, szybko przepędzane jakimś nowym zajęciem. Była w ciągłym ruchu, co wyraźnie jej służyło.
– Przekonaj się – mawiała – co potrafisz. Każdy coś takiego znajdzie. Pewnego dnia wróci twój ojciec i zobaczy, jak dobre, jak pożyteczne z ciebie dziecko.
– Dziękuję, matuś. Będę bardzo pożyteczna, głęboko tego pragnę.
– Cóż z ciebie jest za stworzenie!
– To tym jestem? Stworzeniem?
– Tak, moim małym stworzonkiem.
Matka czesała mnie z nadzwyczajnym wigorem. Czasem dotykała mego policzka albo klepała mój czepek. Zapewne nie była szczególnie piękna, ale ja za taką ją uważałam. Tuż pod jedną z powiek miała mały pieprzyk. Jakże chciałabym pamiętać jej uśmiech. Wiem, że go miała.
W wieku lat pięciu zrównałam się wzrostem ze starym psem z sąsiedniego domu. Później sięgałam głową do gałek drzwiowych, które lubiłam pocierać dłonią. Jeszcze później, i na tym stanęło, dorosłam do poziomu serca u wielu ludzi. Kobiety napotykane we wsi, całując mnie, czasem mamrotały pod nosem tak, że słyszałam: „Niełatwo jej będzie o męża”.
Na piąte urodziny moja kochana matuś podarowała mi lalkę. Marta, tak jej było na imię. Sama ją nazwałam. Znałam jej małe ciało, może sześć razy mniejsze od mojego; zgłębiłam wszystkie jego sekrety, poruszając nim, czasem gwałtownie, czasem z wielką czułością. Trafiła w me ręce naga, bez twarzy. Składała się z siedmiu drewnianych kołków, które łączyło się ze sobą w określonym porządku, by nadać im kształt zbliżony do ludzkiej postaci. Nie licząc matki, Marta była pierwszą prawdziwie bliską mi istotą na tym świecie; nigdym się z nią nie rozstawała. Byłyśmy razem szczęśliwe: matka, Marta i ja.

ROZDZIAŁ 2

***
Rodzina Grosholtz

Ojca w tych pierwszych latach z nami nie było, armia znajdowała coraz to nowe wymówki, by przełożyć mu następną przepustkę na później. I cóż mógł na to poradzić? Nieszczęsny puszek dmuchawca lecieć musi, dokąd go dmuchną. Pomimo jego nieobecności nigdy o nim nie zapomniałyśmy. Matka czasem sadzała mnie na zydlu przy palenisku i prawiła o ojcu. Wielką przyjemność czerpałam z wypowiadania słowa „ojciec”. Czasem, gdy matki nie było w pobliżu, skrycie nazywałam ojcem piec, krzesło, kufer, a także rozmaite drzewa, po czym im się kłaniałam bądź je przytulałam w przygotowaniu do powrotu ojca prawdziwego. Ojciec był wszędzie, w każdym zakątku wsi; był w kościele; był koło obór. Ojciec twój to człowiek bez skazy, powiadała matka. I takim z pewnością pozostałby w naszej wyobraźni, gdyby nigdy do domu nie powrócił.
Pewnego dnia jednak się zjawił. On, prawdziwy mój ojciec, przeniesiony został w stan spoczynku – nie w wyniku działań bojowych, tamtego roku bowiem żadnych walk w Europie nie było, lecz wskutek awarii armaty na paradzie wojskowej. Wspomniana armata uległa uszkodzeniu podczas bitwy pod Freibergiem w 1762 roku i nareperowano ją najwyraźniej bardzo niedbale, bowiem jeden jedyny publiczny występ tego felernego instrumentu odmienił me życie w sposób nieodwracalny. Pewnej niedzieli, podczas defilady – ostatniej, w której działo to wzięło udział – chciano z niego oddać salwę honorową, ale że było na amen zablokowane, zamiast wystrzelić, rozerwało się, rozrzucając szerokim łukiem siarkę, węgiel, saletrę i odłamki rozpalonego metalu. Ojciec znalazł się w obrębie tegoż łuku i z tej to przyczyny ostatecznie wypuszczono go do domu.
Matka nie posiadała się z niepokoju i radości.
– Twój ojciec wraca do nas! I rychło przyjdzie do siebie. Jestem tego pewna. Twój ojciec, Marie!
Nie wrócił wszelako o własnych siłach. Ojciec, który zjawił się na naszym progu, był ojcem na wózku inwalidzkim. Jego pożółkłe, wilgotne oczy zdawały się zupełnie nie rozpoznawać stojącej przed nim żony; ich wyraz nie zmienił się nawet wtedy, gdy rzeczona małżonka jęła się trząść i zawodzić. Na czubku głowy ojca nie było włosów; rozerwana armata go oskalpowała. Tym jednak, czego najbardziej brakowało owemu nieszczęsnemu tłumokowi tkwiącemu w wózku, była żuchwa, największa z kości w ludzkiej twarzy, potocznie zwana dolną szczęką.
Tu i teraz muszę coś wyznać: sama z siebie przyjęłam za pewnik, że podbródek mam po ojcu. Inaczej skąd wzięłoby się u mnie coś tak dumnego, wyzywającego? Nigdym przedtem ojca na oczy nie widziała, ale pod jego nieobecność pragnęłam nosić na swej osobie jakiś jego ślad, aby dzień w dzień było rzeczą oczywistą, że ja jestem jego, a on mój. Nie potrafię dziś powiedzieć na pewno, jako że te wczesne lata są tak odległe, a reszta uczestniczących w nich aktorów zeszła już ze sceny, czy uznałam swój podbródek za odziedziczony po nim dopiero po jego powrocie, w jakimś przypływie tęsknicy, czy też za taki uważałam go zawsze. Podbródka owego wszelako nie miał, w tym sęk, a wielce zależało mi na tym, by zrozumieć i ujrzeć pełniejszy obraz tego człowieka, mego udręczonego ojca. Chciałam widzieć go kompletnym i wyobraziłam sobie, że twarz moja może uzupełnić ten portret nieszczęścia i ruiny, który miałam przed sobą.
Z chwilą przybycia ojca ukazał mi się pierwszy przebłysk mojej przyszłości. Małe okienko otworzyło się i przyzwało do siebie.
Człowiek w wózku inwalidzkim może i nie miał dolnej szczęki, ale na jej miejsce wstawiono srebrną protezę. Proteza ta ukształtowana była na podobieństwo dolnej części nader pospolitej ludzkiej twarzy. Odlano ją z formy, przeto można przypuszczać, że taki sam srebrny podbródek, jaki miał ojciec, nosiło także kilkudziesięciu innych nieszczęśników. Protezę tę dawało się zdejmować. Ojciec składał się z dwóch części, które nieco boleśnie można było ze sobą zespolić.
Biedny ojciec nie miał pojęcia, gdzie jest. Nie poznawał własnej żony, nie zdawał sobie sprawy, że małe dziewczę obserwujące go w milczeniu jest jego rodzoną córką.
Do pomocy matka moja ponownie zatrudniła akuszerkę, serdeczną, wiecznie zasapaną damę o grubych ramionach, która nie przepuściła żadnej okazji do zarobku, często bywał też u nas lekarz z pobliskiej wsi, doktor Sander. Wspólnie przygotowali ojcu mały pokoik obok kuchni i już nigdy stamtąd nie wyszedł. Leżał tam całymi dniami, czasem wyglądając przez okno, czasem patrząc w sufit, nigdy jednak, mam wrażenie, nieskupiony na niczym. Przesiadywałam z nim długimi godzinami i kiedy się do mnie nie odzywał, wkładałam mu słowa w usta i wyobrażałam sobie wszystko, co mógłby chcieć mi powiedzieć.
Po przybyciu ojca matka wdrapała się po schodach do swej sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Z dnia na dzień spędzała coraz więcej czasu w łóżku. W ogóle przestała się ruszać, a to nigdy nie wychodziło jej na zdrowie. Doktor Sander orzekł, że doznała głębokiego wstrząsu i trzeba powoli, cierpliwie podnosić ją na duchu, a z czasem dojdzie do siebie. Od powrotu ojca całe jej ciało się zmieniło; skóra stała się błyszcząca, pożółkła niby łupina cebuli. Nawet pachniała inaczej niż kiedyś. Pewnego ranka znalazłam matulę na podwórzu, leżała prawie nieubrana na ziemi, choć to było w zimie, i płakała. Zaprowadziłam ją z powrotem do łóżka.
Chodziłam od jednego rodzica do drugiego, od matki na górze do ojca na dole, i obojgu czytałam na głos Biblię. Sadowiłam się na mym nieodłącznym małym zydlu w różnych miejscach przy łóżku ojca, zależnie od jego potrzeb. Byłam przy nim, kiedy czyszczono go i myto. Akuszerka odnosiła się do mnie z wielką sympatią, czasem mocno mnie przytulała, a ja w takich chwilach nie mogłam się nadziwić temu, jak olbrzymie mogą być ludzkie ciała, i z całej siły odwzajemniałam uścisk. Wiele posiłków jadłyśmy razem; jestem przekonana, że dzieliła się ze mną swoją strawą. Kiedy mówiła mi o mym ojcu, z troską marszczyła czoło; mówiąc o mej matce, kręciła głową.
Pewnego ranka, gdy akurat przy nim czuwałam, ojciec umarł. To była bardzo spokojna, wręcz łagodna śmierć. Patrzyłam z wielką uwagą. Lekko się zatrząsł, trochę pocharczał, a potem cichuteńko, prawie niezauważalnie nas opuścił. Ostatni słaby dźwięk, jaki wydał, był dźwiękiem ostatniej Grosholtzowej myśli wychodzącej z jego Grosholtzowej głowy. Wciąż siedziałam przy nim, trzymając go za rękę, kiedy weszła akuszerka. Od razu poznała, że ojca nie ma już wśród żywych. Delikatnie ułożyła jego dłonie na martwej piersi, najpierw jedną, potem drugą, po czym chwyciła mnie za rękę i zaprowadziła do domu swej córki. Tam, zdaje się, spałam tamtej nocy.
Kilka dni później ojca pochowano. Niecały jednak leżał w skrzyni, na którą, zachęcone do tego, rzuciłyśmy grudki ziemi. Doktor Sander dał mi jego srebrną protezę, bo, powiedział, warta jest trochę grosiwa. Była dość ciężka, ważyła mniej więcej tyle, co blaszany kubek wypełniony wodą. Zastanawiałam się mimochodem, czy ojcu będzie jej brakowało, i miałam niejasne podejrzenia, że chyba lepiej było mu ją zostawić. Chciałam odkopać grób i wsunąć protezę na przynależne jej miejsce. Jak bez niej będzie mówił w niebie? Potem jednak, kiedy to przemyślałam, coś sobie uświadomiłam: ta proteza tak naprawdę nie była podbródkiem ojca. Kto inny stanowił dla niej wzór. Jego prawdziwy podbródek miałam tylko ja, zawsze był ze mną, nieco poniżej nosa matki.
Ojciec zostawił po sobie wojskowy mundur, srebrną protezę, wdowę, półsierotę i nędzę. Z jego wojskowej renty niepodobna było wyżyć. Abyśmy przetrwały, matka musiała znaleźć pracę. Doktor Sander wziął sprawy w swoje ręce i od znajomych medyków wywiedział się, że pewien lekarz, Philip Curtius ze szpitala w Bernie, szuka pomocy domowej. Zatrudnienie, poczucie, że jest potrzebna, powiedział doktor Sander, uratują zdrowie mojej matki.
Matka, okazująca zgryzotę każdym calem swego błyszczącego ciała, zasiadła do pisania listu do doktora Curtiusa. Doktor Curtius odpisał. Kiedy przyszła odpowiedź od niego, matce powróciła dawna ruchliwość, i to w stopniu dotąd niespotykanym, jakby przeraźliwie bała się choćby na chwilę zatrzymać.
– Wysoko wykształcony dżentelmen, Marie! – krzyknęła z szeroko otwartymi oczyma. – Z miasta, Marie, doktor z miasta! Nie dla nas już małe, ciemne wiejskie izby. Zamiast tego żyć będziemy w wysokich domostwach pełnych światła i powietrza. Mój ojciec, a twój dziadek, zawsze powtarzał, że zasługujemy na lepszy byt. Och, miasto! Curtius z miasta!
Wkrótce potem, w roku 1767, znalazłyśmy się na wozie jadącym do miasta Berna. Siedziałam obok matuli, w jednej ręce trzymając róg jej sukni, w drugiej protezę szczęki ojca, a w kieszeni na podołku Martę. Rodzina Grosholtzów wyruszyła w drogę. Z turkotem kół opuściłyśmy rodzinną wioskę, chlewy, kościół i mogiłę ojca.
Nigdy tam nie wrócimy.

 
Wesprzyj nas