“Labirynt pamięci” to oszałamiający rozmachem fresk o narodzinach Brazylii.


Labirynt pamięci.Obejmująca niemal 400 lat saga rodziny Amleta Ferreiry i jego synów, rozgrywająca się na tle burzliwej historii wieloetnicznego narodu: niewolnictwa, kanibalizmu, połowów wielorybów, candomblé, walki o niepodległość…

W meandrach tej opowieści prawda miesza się z fikcją, realizm z magicznością, obrazy okrucieństwa z niezwykłym liryzmem.

Nadzwyczaj gęsty poemat epicki, będący zarazem krytyką współczesnej autorowi dyktatury i mitologizacji historii prowadzonej dla celów politycznych, który zachwycił zarówno czytelników, jak i krytyków.

Joao Ubaldo Ribeiro (1941 – 2014) – dziennikarz, wykładowca akademicki, dysydent i prozaik, uważany za jednego z najważniejszych pisarzy brazylijskich. W 1994 roku w uznaniu dla jego twórczości wybrano go do elitarnego grona członków Brazylijskiej Akademii Literatury. Kilka jego utworów zostało zekranizowanych. Dwukrotnie otrzymał najważniejszą brazylijską nagrodę literacką Prémio Jabuti, m.in. w roku 1984 za Labirynt pamięci. Wiwat naród brazylijski! W 2008 r. wyróżniony najważniejszą w świecie języka portugalskiego nagrodą Prémio Camoes. W Polsce ukazał się jego Dziennik latarni.

Joao Ubaldo Ribeiro
Labirynt pamięci. Wiwat naród brazylijski!
Przekład: Wojciech Charchalis
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 8 września 2020
 
 

Labirynt pamięci.


Tajem­nica Prawdy jest nastę­pu­jąca:
nie ist­nieją fakty, są tylko histo­rie.

1

W zasa­dzie ni­gdy defi­ni­tyw­nie nie usta­lono fak­tów co do pierw­szego wcie­le­nia cho­rą­żego José Fran­ci­sca Brandão Galvão, któ­rego tu, na wietrz­nym Przy­lądku Wie­lo­ry­bim, lada chwila ugo­dzą w pierś i głowę kamienne i żela­zne kule wystrze­lone z por­tu­gal­skich bom­bar­det, mają­cych nie­ba­wem nad­pły­nąć. Umrze w kwie­cie mło­dzień­czego wieku, nawet nie zaznaw­szy kobiety i nie zdzia­ław­szy nic god­nego zapa­mię­ta­nia. Na pewno, nie­winny jak tabula rasa, roz­ko­szuje się ostat­nią bryzą, nie prze­żył bowiem dość dużo, aby zawład­nęła nim wyobraź­nia – jak to po dziś dzień zda­rza się star­com w jego ojczyź­nie, zbyt wie­ko­wym, by mogli jesz­cze cze­go­kol­wiek doświad­czyć, sie­dzą więc w kucki, pykają z dłu­gich fajek mile łech­tani fascy­na­cją młod­szych i łżą aż miło. A tu, może już za minutę, może i szyb­ciej, na ską­pa­nej w ostrym zimo­wym słońcu Zatoce Wszyst­kich Świę­tych poja­wią się Por­tu­gal­czycy i pluną w niego kamienno-żela­znym gra­dem, wyłu­pią oko, roz­trza­skają czaszkę, aż sku­lony otuli się sobą i nie zdąży nawet pomy­śleć o zada­wa­nej mu bole­snej śmierci. Na obra­zie Cho­rąży Brandão Galvão prze­ma­wia­jący do mew widać wyraź­nie, że jest to dzień 10 czerwca 1822 roku; głosi to tar­gana wia­trem kar­teczka, pod­trzy­my­wana z jed­nej strony dziob­kiem przez mewę, z dru­giej zaś gro­tem lancy zdob­nej w barwy wol­no­ści. Już śmier­tel­nie ugo­dzony, pro­stuje się z jed­nym okiem spły­wa­ją­cym po bro­dzie i wygła­sza perorę do pta­ków, które wcze­śniej, nawet nań nie spoj­rzaw­szy, prze­fru­wały nad bry­gami i łodziami wie­lo­ryb­ni­czymi por­tu­gal­skiego kapi­tana Trzy­dzie­ści Dia­błów. Rzekł im nie jedno, lecz wiele pamięt­nych zdań, gło­sem drżą­cym, choć sten­to­ro­wym, od owego czasu zawsze naśla­do­wa­nym na szkol­nych lek­cjach, a jeśli nie tam, to na spo­tka­niach, na któ­rych należy wysłu­chi­wać mów. Mimo że prócz por­tu­gal­skich kul były tam wyłącz­nie mor­skie ptac­two, ocean i obo­jęt­ność natury, wypo­wie­dziane wtedy słowa wyryły się na wieki w ludz­kich umy­słach, choć stąd ich nie sły­chać, nawet z bli­ska; nie widać też ruchu warg, w obli­czu cho­rą­żego nie spo­sób dostrzec niczego ponad bez­rad­ność czło­wieka bez­wied­nie odda­ją­cego ducha. A są to słowa szla­chetne, skie­ro­wane prze­ciw tyra­nii i znie­wo­le­niu, pod­szep­nięte na ucho przez śmierć i dla­tego – naj­praw­dziw­sze.
Z rze­czy prze­ciw­staw­nych: chwała za życia i pośmiertna sława – tylko ta druga zdaje się prze­śla­do­wać wiecz­nie wcie­la­jącą się duszę cho­rą­żego. W prze­ciw­nym razie bowiem nie byłoby go tam owego dnia, skoro mógłby udać się do jakie­go­kol­wiek innego miej­sca Recôncavo, gdzie zbie­rał się lud, aby pić i wiwa­to­wać na cześć Regenta i Nie­śmier­tel­nego Księ­cia Dão Pedra, Nie­usta­ją­cego Obrońcy Pół­kuli Połu­dnio­wej. Już nie­bosz­czyk i boha­ter, któ­rego słowa skie­ro­wane do mew krą­żyły z ust do ust coraz bar­dziej roz­wle­kane, cho­rąży zapewne nie usły­szał gło­śnej pro­kla­ma­cji wygła­sza­nej na licz­nych impre­zach w mie­ście Catu. Nie zoba­czył też wielu innych, a nastą­piły one po zło­wróżb­nym dniu, w któ­rym Senat Urzędu Mia­sta Bahia – kipiąc z wście­kło­ści i nie­na­wi­ści, gdyż Dwór wsiadł na okręty i poże­glo­wał do Por­tu­ga­lii tak samo obo­jęt­nie, jak przy­pły­nął – odrzu­cił przy­ję­cie Listu Kró­lew­skiego infor­mu­ją­cego o awan­so­wa­niu puł­kow­nika Ina­cia Made­iry de Melo do stop­nia gene­rała. Naród bra­zy­lij­ski burzył się prze­ciw Por­tu­gal­czy­kom; wart­kie prze­mowy dud­niły echem odbi­ja­nym od ścian kościo­łów, aptek i salo­nów, gdzie kon­spi­ra­to­rzy wiesz­czyli chwałę Ame­ryki Połu­dnio­wej, przy­no­szą­cej splen­dor, for­tunę i obfi­tość. Wszę­dzie feto­wano nowych boha­terów, jed­nego dzien­nie w każ­dej miej­sco­wo­ści, cza­sem dwóch lub trzech, wręcz tuziny, a wia­do­mo­ści o ich odwa­dze mknęły żywo jak jaskółki spę­dza­jące lato na wyspie. Tak było wcze­śniej, gdy do portu w Bahii zawi­nęła słynna kor­weta Regeneração, przy­wo­żąc do domu uwol­nio­nych na mocy amne­stii waż­nych boha­te­rów, uwię­zio­nych w wyniku buntu w zamku Świę­tego Jerzego w sto­licy oku­panta. Zaraz po tych zie­miach roz­nio­sła się sława owych spo­wi­tych aurą legendy ludzi Prze­zna­cze­nia, ich nie­zrów­na­nej odwagi, piękna każ­dego gestu, cel­nej mocy każ­dego słowa, cha­rak­teru ni­gdy nie­zła­ma­nego ludzką sła­bo­ścią. I nie mogło serce José Fran­ci­sca nie zabić szyb­ciej, a pod­bró­dek nie zadrżeć, kiedy o zacho­dzie słońca – jakby bębny grzmiały – wielki wojow­nik, w pele­ry­nie o szkar­łat­nych wyło­gach, porucz­nik João das Botas, pasa­żer Regeneração, zszedł na ląd, aby odwie­dzić wyspę w tajem­nicy i poroz­ma­wiać z kil­koma ludźmi zebra­nymi przez apte­ka­rza na Przy­lądku Wie­lo­ry­bim. Z jego ust padło zde­cy­do­wane oskar­że­nie bra­zy­lij­skich depu­to­wa­nych, któ­rzy w Lizbo­nie prze­ciw­sta­wili się amne­stii. Led­wie łapiąc oddech, cho­rąży usły­szał, że Bra­zy­lia ucie­le­śnia wol­ność, dosta­tek, spra­wie­dli­wość i piękno, nie­do­stępne dotych­czas z powodu nie­go­dzi­wo­ści Por­tu­gal­czy­ków, któ­rzy żądają od nas wszyst­kiego, w zamian nie dając nic. Nauczył się wypo­wia­dać z pogardą imię jed­nego z depu­to­wa­nych; póź­niej, gdy już nosił zie­lony kaftan z dys­tynk­cjami, który dała mu wdowa po kapralu (jego matka chrzestna, ślepa i stara), przy­zwy­cza­jony do odczu­wa­nia skur­czu w piersi na widok bojow­ni­ków zbie­ra­ją­cych się w grupki to tu, to tam, jedy­nie imię tego depu­to­wa­nego potra­fił wykrztu­sić na zebra­niach w aptece. Nie­mal zawsze prze­ma­wiał apte­karz i jego czę­sty gość, wielki i natchniony mówca Sousa Lima, ale pozo­stali też mogli pró­bo­wać zabrać głos, kiedy wiel­kim rewo­lu­cjo­ni­stom bra­kło tchu, tak więc gła­dząc man­kiety kaftana i para­du­jąc z rzad­kim zaro­stem sie­dem­na­sto­latka, cho­rąży Brandão Galvão szorstko cedził przez zęby: Gonçalves Ledo, zdrajca tchórz! I prze­bie­ga­jąc pomiesz­cze­nie nie­po­skro­mio­nym spoj­rze­niem, jakby chciał nadą­żyć wzro­kiem za lata­jącą sza­leń­czo muchą, ude­rzał się w kolano, wychrzą­ki­wał jakieś nie­zro­zu­miałe prze­kleń­stwo i ponow­nie zapa­dał w kamienne mil­cze­nie. Podo­bało mu się, że choć powta­rza te słowa i miny nie­mal co noc, bo trudno mu było się nauczyć cze­goś nowego, z liter zaś znał tylko ini­cjały swo­jego nazwi­ska, pozo­stali kon­spi­ra­to­rzy słu­chają go zawsze, jakby mówił coś nie­by­wale istot­nego i ni­gdy wcze­śniej nie­usły­sza­nego, a niektó­rzy wtó­rują mu bur­cze­niem, nie­mal uro­czy­ście kiwa­jąc gło­wami.
Zanim śmierć przy­nio­sła mu chwałę i udzie­liła daru pięk­nych słów, być może nawet cza­sem myślał, że gdyby nie ubra­nie z galo­nami i nie­pewne, choć przy­jemne dresz­cze, o które przy­pra­wiało go napo­my­ka­nie o woj­nie, wcze­śniej­sze życie pomoc­nika rybaka – był prze­cież bękar­tem i nędza­rzem – mimo wszystko lepiej by mu słu­żyło. Ryba­cze­nie, z natury nie­pewne, toczyło się jak dnie i noce – ow­szem, wyma­gało uwagi i dys­cy­pliny, budziło też jed­nak zachwy­ca­jące poczu­cie wol­no­ści, któ­rego cho­rąży za dobrze nie rozu­miał, ale odczu­wał je, przede wszyst­kim gdy ryby w srebr­nej poły­sku­ją­cej masie mio­tały się w sie­ciach i łodziach, a ludzie po zakoń­cze­niu połowu wzdy­chali głę­boko i zaśmie­wali się bez powodu. Nie miał poję­cia, co się wyda­rzy, wsty­dził się tego i zawsze, kiedy zebrał się na odwagę, żeby zapy­tać, w ostat­niej chwili nie­odmien­nie ją tra­cił i znowu coś bur­czał pod nosem. Nie miał poję­cia, gdzie jest Por­tu­ga­lia, wie­dział jedy­nie, że jego ojciec tam wła­śnie powró­cił, gdy tylko on się uro­dził. Cza­sem wykra­dał się nocą, aby popa­trzeć z daleka na por­tu­gal­ski okręt wojenny Dona Maria da Gló­ria, sto­jący na kotwicy tak samo jak zaklęty okręt w por­cie Ponta da Cruz. Ponie­waż nie nosił broni strze­lec­kiej, z woj­sko­wego opo­rzą­dze­nia bowiem miał jedy­nie kaftan, ści­skał w rękach procę i klę­cząc w mroku, przy­glą­dał się okrę­towi; oddy­chał coraz szyb­ciej i z zamknię­tymi oczami myślał o tym, żeby wedrzeć się na pokład i hakiem rybac­kim poza­bi­jać Por­tu­gal­czy­ków. Miał nadzieję zoba­czyć popłoch na twa­rzy kapi­tana Mano­ela Pere­iry da Silva, o któ­rym mawiano, że jest naj­okrut­niej­szy spo­śród wszyst­kich kró­lew­skich przy­sła­nych tutaj przez tyrań­ski Dwór, lecz ni­gdy nie wypa­trzył niczego prócz cie­nia wychu­dzo­nego psa snu­ją­cego się po nabrzeżu; sły­szał wyłącz­nie plusk wody ude­rza­ją­cej o burty, szepty wzmac­niane przez noc, roz­brzmie­wa­jące niczym zgraja plot­ka­rzy w rytm kro­ków kra­bi­ków wycho­dzą­cych z ukry­cia w ciem­no­ściach. O obo­wiąz­kach cho­rą­żego nie miał zie­lo­nego poję­cia, nie wie­dział nawet, co ozna­cza ta ranga, ani nawet że jest cho­rą­żym. Domnie­my­wał zresztą, że aby nim zostać, trzeba cze­goś wię­cej niż to, że tak na niego wołano, co po raz pierw­szy zda­rzyło się w aptece i tak już na Przy­lądku Wie­lo­ry­bim zostało.
Być może gdyby nie drżał przed tym, że zosta­nie sam z innymi cho­rą­żymi albo koman­do­rami bądź ster­ni­kami lub kapi­ta­nami czy tyloma innymi posta­ciami o suro­wych minach, wyrzeź­bio­nej syl­wetce i w mun­du­rach z odzna­cze­niami, gdyby zdo­łał pojąć pewne słowa, któ­rych brzmie­nie, gdy samot­nie cier­piał, przy­po­mi­nało mu zale­d­wie głu­pie wyobra­żone przed­mioty, gdyby choć tro­chę orien­to­wał się w czymś, co mu cią­żyło jak oło­wiany szy­szak na gło­wie, udałby się do Cacho­eiry, gdzie spi­skowcy tak się roz­na­mięt­niali, że szy­bo­wali pośród chmur i czuli, jak krew im się burzy w ciele, gotowa zalać morza i stwo­rzyć wię­cej piany i wię­cej boha­te­rów, coraz wię­cej bogów i bogiń Wol­no­ści, jakich widać na gra­fi­kach i odma­lo­wują je w myślach słowa ora­to­rów. Wystar­czył jeden rzut oka w stronę zakola, gdzie Paraguaçu – inten­syw­nie bru­natna i spo­koj­nie zdra­dliwa, nie­mal letar­gicz­nie pły­nąca dnem doliny – zni­kała, żeby się zorien­to­wać, że wielu żyją­cych na jej brze­gach szy­kuje się do ude­rze­nia, i zawsze, o dowol­nej porze, ktoś stoi nad jej brze­giem ze wzro­kiem utkwio­nym w hory­zont i wizjami bitew w myślach. Cho­rąży jed­nak inte­re­so­wał się tymi i innymi dzi­wami wyłącz­nie ze sły­sze­nia, oba­wiał się bowiem spo­tka­nia z innym żoł­nie­rzem, który mógłby mu zada­wać trudne pyta­nia. Co takiego wie o broni i stra­te­gii wojen­nej? W ilu bitwach wziął udział i jakie wspo­mnie­nia prze­każe towa­rzy­szom i rodzi­nie? Co sądzi o wszyst­kich bitwach Bra­zy­lii, jaka jest jego opi­nia o naszej Nie­pod­le­gło­ści, któ­rzy wielcy dowódcy po sto­czo­nej potyczce ode­zwali się do niego mniej wię­cej w te słowa: „Daj­cie mi dzie­się­ciu takich jak wy, dzielny żoł­nie­rzu, a cały glob będzie nasz”? Gdzie kon­kret­nie jest Bra­zy­lia, jeśli wiemy, że to, co mamy tutaj, na pewno jest Bra­zy­lią, ale nie całą Bra­zy­lią; czy dobry żoł­nierz może nie wie­dzieć, gdzie znaj­duje się Bra­zy­lia? Nie, José Fran­ci­sco nie odej­dzie z Przy­lądka Wie­lo­ry­biego, nie tylko dla­tego, że tego nie pra­gnął, ale ponie­waż prze­zna­cze­nie już wiło mu nad głową koronę z lau­rów i cierni, zna­czącą jego kon­dy­cję boha­tera. Tam, na Przy­lądku Wie­lo­ry­bim, w dniu zapi­sa­nym na skrzy­dla­tej kar­teczce z obrazu, gniew­nie, z furią wręcz Por­tu­gal­czycy przy­pu­ścili pierw­szy atak na rewo­lu­cjo­ni­stów z wyspy Ita­pa­rica. O spi­sku doniósł im Por­tu­gal­czyk João de Cam­pos, któ­remu będą zło­rze­czyć i prze­kli­nać go po kres Wiecz­no­ści, za każ­dym razem, kiedy przyj­dzie wygło­sić prze­mó­wie­nie na cześć cho­rą­żego Brandão Galvão i jego mewiej publicz­no­ści; ochot­nik gene­rała Made­iry, mają­cego okieł­znać – bez świad­ków czy wspar­cia – Pół­kulę Połu­dniową, tym samym spro­wa­dził do miej­sco­wo­ści Przy­lą­dek Wie­lo­rybi koman­dora Trzy­dzie­ści Dia­błów i jego flotę. Bar­dzo długo po tym ataku, nawet po wie­kach ludzie wciąż żegnają się na wspo­mnie­nie okrętu Dona Maria da Gló­ria prze­mie­nio­nego w mor­skiego potwora z ognia i dymu, gdy sza­lupy spusz­czone na wodę zmie­rzały ku plaży, ich wio­sła przy­po­mi­nały zabój­cze jeże, groty lanc i hala­bard zaś skrzyły się coraz bli­żej. Padł jedy­nie, jak zapi­sano, cho­rąży Brandão Galvão, nim jesz­cze Por­tu­gal­czycy wysko­czyli na ląd, był bowiem nader widoczny – man­kiety jego kaftana lśniły i wychu­dzona syl­wetka odci­nała się na spło­wia­łych deskach przy­stani – jeden z tych kształ­tów, które czło­wiek ści­ska­jący dzie­wi­czą broń nie­od­par­cie pra­gnie ustrze­lić. Raniony, gdy tylko pierw­sza sza­lupa jęła pluć ogniem, mógł jedy­nie skon­sta­to­wać, że te kąśnię­cia powie­trza, nagle oży­wio­nego i świsz­czą­cego, zabi­jają go, kiedy pero­ruje do mew. Nie widział już nawet Por­tu­gal­czyka João de Cam­pos wyska­ku­ją­cego z łodzi na czele pierw­szej grupy, żeby pal­cem gru­bym i tłu­stym (sło­nina trzę­sła mu się w obwi­słych bry­cze­sach) wska­zać domy kon­spi­ra­to­rów. Całe szczę­ście, że kiedy zawi­tały brygi opły­wa­jące zatoczkę, jedy­nie cho­rąży pozo­stał na sta­no­wi­sku, które sam sobie wyzna­czył, pozo­stali bowiem, od apte­ka­rza po mów­ców, od mary­na­rzy do poła­wia­czy owo­ców morza, rzu­cili się do ucieczki przez zaro­śla od strony Amo­re­iras, nie dopusz­cza­jąc tym prze­bie­głym manew­rem, by kadra Rewo­lu­cji doznała strat o kon­se­kwen­cjach nie do osza­co­wa­nia. Osza­lali i gna­jący po ogrom­nej łasze twar­dego pia­sku jak armia dia­błów Por­tu­gal­czycy dopu­ścili się strasz­li­wych okru­cieństw, opie­wa­nych póź­niej w całych tomach poema­tów, nie­na­wiść wielu poszko­do­wa­nych zaś jesz­cze dziś pło­nie w ser­cach ich potom­ków. Pozo­stała na plaży i w for­cie arty­le­ria została osła­biona, proch polany wodą, kule armat­nie prze­bite i porzu­cone w tra­wia­stym bło­cie. Napad­nięto na kościół Świę­tego Waw­rzyńca, zerwano pele­rynę Panu Naszemu od Męczen­ni­ków, znisz­czono ora­to­rium Praw­dzi­wego Krzyża. I tyle świę­to­kradztw popeł­niono, że gdyby nie to, iż Bóg stał już po stro­nie bra­zy­lij­skiej, przez spra­wie­dli­wość i powo­ła­nie, teraz, w obli­czu wro­giej krwa­wej łaźni, zmie­niłby stronę. Aptekę nie­mal zbu­rzono, ponio­sła wiel­kie straty, lecz José Fran­ci­sco, ponie­waż miał na świe­cie tylko jedną spa­ra­li­żo­waną matkę, jedną doro­słą sio­strę, dwie kury, procę i kaftan z galo­nami, nie doznał ani nie przed­sta­wił strat. Prze­ciw­nie, zosta­wił w spadku naro­dowi swoje słowa kie­ro­wane do mew w dniu, kiedy sto­jąc na war­cie na Przy­lądku Wie­lo­ry­bim, naj­bar­dziej bra­zy­lij­skiej z bra­zy­lij­skich ziem, został prze­bity okrut­nym i bez­li­to­snym szpo­nem Por­tu­ga­lii.

Zacho­wa­nie dusz nagle pozba­wio­nych ciał, zwłasz­cza gdy są bar­dzo młode, zawsze było przed­mio­tem wielu kon­tro­wer­sji i nawet teo­rii dia­me­tral­nie od sie­bie róż­nych, dla­tego w całej tej kwe­stii nie ma nawet jed­nego pew­nego ele­mentu. Twier­dzi się na przy­kład, że w Amo­re­iras szcze­gólna zbież­ność punk­tów kar­dy­nal­nych, ekwi­nok­cji, linii magne­tycz­nych, bie­gu­nów ezo­te­rycz­nych, prą­dów alche­miczno-filo­zo­ficz­nych, przy­cią­ga­nia Księ­życa i ciał nie­bie­skich sta­łych i wędrow­nych oraz innych sił tajem­nych – spra­wia, iż w tam­tym rejo­nie dusze zmar­łych odma­wiają odej­ścia i per­ma­nent­nie migrują luźno pośród żywych, mie­sza­jąc się w codzienne życie i sta­wia­jąc cza­sem nie­koń­czące się wyma­ga­nia. Mówi się, że to przez Tupi­nam­bo­wie – nie­gdyś tam żyli i na tysiąc spo­so­bów oraz sztuk indiań­skich nie­wo­lili dusze zmar­łych, dopóki nie zapła­ciły za przy­sługi, które były dłużne w chwili śmierci, albo nie dokoń­czyły jakichś nie­za­ła­twio­nych spraw. Po Tupi­nam­bach jed­nak przy­pły­nęli Por­tu­gal­czycy, Hisz­pa­nie, Holen­drzy, nawet Fran­cuzi, a nie­bosz­czycy, mimo że nie było już Indian, któ­rzy by ich uwią­zali, cią­gle tam sie­dzieli, rzu­ca­jąc wyzwa­nie naka­zom księży i naj­bar­dziej powa­ża­nych sza­ma­nów, skła­nia­ją­cych ich do odej­ścia. Zaraz potem przy­byli czarni z róż­nych ludów Afryki i bez względu na to, skąd przy­je­chali i jakich bogów ze sobą przy­wieźli, żaden z nich nie był w sta­nie uwol­nić się od swo­ich zmar­łych, tym bar­dziej że to oni nauczyli się naj­le­piej adap­to­wać do tych oko­licz­no­ści, nie mając pośród sie­bie, na przy­kład, sie­rot i wdów. Wielu z tych, któ­rzy nie zdo­łali znieść życia w towa­rzy­stwie nie­skoń­czo­nej pamięci i w obec­no­ści wszyst­kiego, co już wcze­śniej ist­niało, prze­nio­sło się bar­dzo daleko od Amo­re­iras i ni­gdy nie zje­dzą nic, co stam­tąd pocho­dzi.
Są miej­sca w Recôncavo, w któ­rych dusze mło­dych pozba­wio­nych ciała zasko­czone ule­gają pierw­szemu impul­sowi i przez pomyłkę wcho­dzą do brzu­cha kozy, oślicy czy w kurze jajko. Gdy tak się sta­nie, uwię­zione nie mogą wyjść, zanim się uro­dzi, odchowa i umrze albo zosta­nie zabite zwie­rzę, w które się wcie­liły, zda­rza się więc, że nie­które od uro­dze­nia wolą zno­sić głód, niż jeść mięso pew­nych zwie­rząt, a to dla­tego, że już się w nie wcie­liły, raz albo nawet kilka razy, i znają je od środka, na zawsze są już więc spo­krew­nione. Ist­nieje moż­li­wość wycią­gnię­cia duszy, która z braku doświad­cze­nia popa­dła w takie tara­paty, to jed­nak wymaga ponad­ludz­kiej siły i bar­dziej niż deli­kat­nej koniunk­cji róż­nych czyn­ni­ków, dla­tego więk­szość rodzin drę­czo­nych obec­no­ścią duszy wcie­lo­nej w jedno ze swo­ich zwie­rząt woli dzia­łać z rezy­gna­cją i miło­sier­dziem. W innych miej­scach dusze nie biorą w posia­da­nie zwie­rząt, lecz drzewa; nie wia­domo, czy robią to celowo, nie­któ­rzy jed­nak utrzy­mują, że dusza, prze­stra­szona tym, co się wyda­rzyło w inkar­na­cji, z któ­rej wyszła, i bar­dzo zanie­po­ko­jona swoją nie­śmier­tel­no­ścią, uważa kon­dy­cję roślinną za lep­szą niż ludzka czy bydlęca. Niczego się nie uczy jako dusza; potrze­buje inkar­na­cji, żeby się nauczyć, i ma aż nadto powo­dów, by liczyć się z opi­nią, według któ­rej jako roślina uczy się lepiej, niż będąc czło­wie­kiem, zwłasz­cza zaś jako drzewa dające owoce.
Nie spo­sób też zane­go­wać, że w całym Recôncavo można napo­tkać dusze poku­tu­jące, i nie ma powodu wąt­pić w zezna­nia tak wielu ludzi, któ­rzy się z nimi zetknęli i poma­gają im, zapa­la­jąc świeczki, odpra­wia­jąc nowenny, zano­sząc modli­twy i skła­da­jąc ofiary. Nie­zli­czone dusze cier­piące utrzy­mują się w tej przej­ścio­wej sytu­acji i tak naprawdę nie poku­tują, ale odpo­czy­wają przed wej­ściem na Grzędę Dusz, gdzie wcze­śniej czy póź­niej będą musiały poko­nać strach i ponow­nie się wcie­lić. Nie ma potrzeby zmu­szać ich do robie­nia tego, bo nie do znie­sie­nia jest nie móc się abso­lut­nie niczego nauczyć. W każ­dej chwili więc całe ich tłumy, nie mogąc dłu­żej się poha­mo­wać, rzu­cają się w dół z Grzędy Dusz lotem strzały i mkną, żeby się wcie­lić. Są to zda­rze­nia bar­dzo skom­pli­ko­wane, któ­rych cał­ko­wite zro­zu­mie­nie wymyka się doświad­cze­niu naj­mę­dr­szych z ludzi i bractw; z pew­no­ścią dla­tego wła­śnie tak silny jest nurt twier­dzący, że cho­rąży Brandão Galvão był pierw­szym wcie­le­niem duszyczki tak sko­ło­wa­nej i wystra­szo­nej tym, że opu­ściła uświę­cone ciało boha­tera, a ponie­waż dusze są lżej­sze od powie­trza i wiele z nich nie potrafi dobrze latać, oddała się tro­chę wia­trowi popy­cha­ją­cemu por­tu­gal­ską flotę i koły­sana bryzą pomię­dzy for­tem i Wyspą Stra­chu, spo­glą­dała z wielką miło­ścią, roz­cza­ro­wa­niem i żalem na ciało w dole, na któ­rego żoł­nier­skich nad­garst­kach odbi­jało się świa­tło sło­neczne. Lecz sądzić, że cho­rąży był pierw­szym wcie­le­niem tej uwol­nio­nej duszyczki czło­wieka zmie­rza­ją­cego z pół­noc­nego wschodu na połu­dnie, jest bar­dziej sprawą ludz­kiej próż­no­ści, dążą­cej do zmie­nia­nia świata wedle wła­snych potrzeb. Tak, jakąż więk­szą chwałę mógłby zyskać lud, niż mieć tego inspi­ru­ją­cego i elo­kwent­nego boha­tera za pierw­sze wcie­le­nie nowej duszyczki, duszy spe­cjal­nie spło­dzo­nej, aby sce­men­to­wać dumę wszyst­kich i wyra­zić nie­ugiętą wolę narodu?
Tak się jed­nak nie wyda­rzyło. Nie­wiele jest nowych dusz, choć w wiel­kiej kosmicz­nej zupie ota­cza­ją­cej pla­nety i kon­ste­la­cje codzien­nie kilka się two­rzy. Wie super­no­wo­cze­sna bio­lo­gia, że wiele, wiele milio­nów lat temu nie było istot żywych, lecz two­rzące je dziś sub­stan­cje uno­siły się swo­bod­nie w pry­mar­nej zupie mórz i wtedy, pew­nego pięk­nego dnia, słońce oświe­tliło kilka z tych sub­stan­cji w chwili, kiedy falo­wa­nie je do sie­bie zbli­żyło, i w kon­se­kwen­cji po raz pierw­szy poja­wiło się coś żywego. Ten sam pro­ces, który uczeni przed­sta­wiają jako tak pro­sty, zacho­dzi w wypadku nowych duszy­czek, kiedy two­rzą się w wiel­kiej kosmicz­nej zupie. Duszyczki są jak pewne czą­steczki mate­rii, także opi­sane przez super­no­wo­cze­sną naukę, mające kolor i smak, i pre­fe­ren­cje, ale pozba­wione ciała i ładunku. Tak duszyczki, jak i czą­steczki jed­nak ist­nieją, wszystko zależ­nie od nie­ilo­ści nico­ści, która nie wcho­dzi z nimi w nie­bu­dowę, i, nie­mal z cał­ko­witą pew­no­ścią, innych uwa­run­ko­wań nauko­wych, takich jak ciśnie­nie, tem­pe­ra­tura i obec­ność dobrych kata­li­za­to­rów reak­cji niczego z niczym. A zatem w gwiezd­nych bez­mia­rach bez­kre­sne i obfite nie­masy niczego spły­wają, rzecz jasna bez żad­nej pręd­ko­ści, która jest im przy­ro­dzona, żeby zgro­ma­dzić się w pobliżu jakiejś grzędy dusz. Czy to nicość poszu­kuje grzędy dusz, czy też jest odwrot­nie, nie spo­sób dociec. Fakt jest taki, że w pobliżu grzędy dusz nie dzieje się nic, nic po żad­nej ze stron, nie­skoń­czo­ność nico­ści nie­wy­obra­żalna w całej swo­jej nie­roz­cią­gło­ści. Nicość i dalej nicość, i jesz­cze więk­sza nicość gro­ma­dzi się tam do chwili, gdy zbie­rze się tyle nico­ści, że zacho­dzi nicość kry­tyczna i w ten oto spo­sób powstaje z niej coś. Jest już, ta nagle powstała forma nico­ści, nową duszyczką, nie­do­świad­czoną i nie­winną, jak wszyst­kie bar­dzo młode stwo­rze­nia, z tego też powodu pod­daną wiel­kiej licz­bie przy­krych wypad­ków, wie tylko tyle bowiem, że musi się udać do Grzędy Dusz, przy­siąść na grzę­dzie wraz z innymi i cze­kać na chwilę, w któ­rej będzie musiała się inkar­no­wać, żeby się uczyć.
Prawdę mówiąc, dusza, która przez tyle czasu była nie­po­cie­szona i błędna, a do tego tak zie­lona i bez­bronna, została zmu­szona do opusz­cze­nia ciała cho­rą­żego Brandão Galvão; nie była pier­wot­nie duszą bra­zy­lij­ską, bar­dzo trudno bowiem o to, by duszom prze­zna­czone były inkar­na­cje tylko w łonie jed­nego narodu albo by przy­lgnęły do któ­re­goś z nich. W wypadku tej duszy wszystko zaczęło się, jak wiele waż­nych wyda­rzeń, zrzą­dze­niem losu. Kiedy szczę­śli­wie Grzęda Dusz jest wypeł­niona świeżo naro­dzo­nymi duszami, gorącz­kowe pobu­dze­nie tylu mło­dych nie­mo­gą­cych się docze­kać nauki i wypeł­nie­nia swo­jego prze­zna­cze­nia może spo­wo­do­wać nawet migo­ta­nie kosmosu i nieco zakłó­cić dosko­nałe dzia­ła­nie zega­rów gwiezd­nych oraz pozo­sta­łych nie­bie­skich mecha­ni­zmów. W tym cha­osie jest powszechne, że nowe dusze spa­dają jak strzały – w ner­wo­wym i spa­zma­tycz­nym locie przy­po­mi­na­ją­cym lot wodo­pła­wi­ków zbie­ra­ją­cych owoce morza i spło­szo­nych kamie­niem – w kie­runku pla­nety, sypiąc skry z pręd­ko­ścią bły­ska­wicy, aż znajdą jajo, macicę, nasie­nie, coś żywego, aby się wcie­lić. I natu­ral­nie nie spa­dają tak jak ciała, może nawet wła­ści­wie nie spa­dają, ponie­waż ich tra­jek­to­rie są zara­zem pro­sto­pa­dłe do pla­nów wszyst­kich trzech wymia­rów, a jeśli nie spo­sób tego zro­zu­mieć, to dla­tego, że nie­wiele się rozu­mie z czwar­tego, pią­tego czy szó­stego wymiaru; nawet duszyczki, zanim tu dotrą, ni­gdy nie wie­dzą, gdzie się znaj­dują. I bar­dzo czę­sto się zda­rza, że pierw­sza inkar­na­cja duszyczki nie nastę­puje w czło­wieka, lecz w zwie­rzę lub roślinę, można zatem domnie­my­wać, że ta wła­śnie duszyczka, nim weszła w brzuch roz­cza­ro­wa­nej matki cho­rą­żego, była małpą lub papugą gdzieś w głębi dżun­gli Recôncavo. Ponie­waż w tam­tych cza­sach zna­ko­mita więk­szość małp i papug nie miała tylu poważ­nych pro­ble­mów co obec­nie, należy przy­pusz­czać, że duszyczka sta­rała się wró­cić do tego samego gatunku, lecz nie zdo­łała się oprzeć wej­ściu w czło­wieka – mimo doj­mu­ją­cego stra­chu, zawsze wzbu­dza­nego u dusz w obli­czu takiej moż­li­wo­ści. Zda­rzyło się tak, że duszyczkę, porzu­coną pośród lasów i bydląt, silne przy­cią­ga­nie dosłow­nie wessało do brzu­cha kobiety Tupi­namba, w któ­rej wnę­trzu za kilka godzin miało dojść do zapłod­nie­nia.
Może doszło tam do współ­dzia­ła­nia oso­bli­wych oko­licz­no­ści, które osta­tecz­nie uczy­niły z duszy cho­rą­żego duszę bra­zy­lij­ską. Indianka uro­dzona gdzieś w okre­sie, gdy przy­by­wali pierwsi biali, przed ukoń­cze­niem dwu­na­stu lat została zgwał­cona i zabita przez ośmiu z nich. Nic nie rozu­mie­jąc, led­wie dusza wyszła z ciała dziew­czyny i zaczęła znów wzla­ty­wać ku Grzę­dzie Dusz, jakiś inny ludzki brzuch ją wessał niczym wir i oto ponow­nie rodzi się India­ni­nem, i jesz­cze raz, i jesz­cze, nie spo­sób stwier­dzić dokład­nie ile razy, aż w końcu (po prze­ży­ciu w cza­sach holen­der­skich jako caboclo, kry­jąc się w leśnych ostę­pach i na nad­mor­skich pia­skach z trzema czy czte­rema kobie­tami i wie­loma cór­kami i co rusz zaja­da­jąc mięso oko­licz­nych ludzi) spę­dziła pewien czas na Grzę­dzie Dusz, bojąc się, że znowu wcieli się w męż­czy­znę lub kobietę. I na pewno coś musiało zostać zapi­sane, ta dusza bowiem, szczę­ka­jąc zębami ze stra­chu w mrocz­nej otchłani pomię­dzy świa­tami, z wielką siłą sta­rała się unik­nąć Pół­kuli Połu­dnio­wej przy następ­nym zstą­pie­niu, ponie­waż jed­nak tak naprawdę niczego się nie nauczyła, lepiej jej wycho­dziło bycie papugą niż czło­wie­kiem, skoń­czyła, lecąc na chy­bił tra­fił, tak więc osiem­na­ście lat, dwa mie­siące i dwa­dzie­ścia dni przed 10 czerwca 1822 roku zna­la­zła się pośród trzewi wątłej kobietki, która zaraz miała rodzić, w ciele przy­szłego cho­rą­żego Brandão Galvão, boha­tera Nie­pod­le­gło­ści.
Ów cho­rąży, któ­rego duszyczka led­wie przyj­rzała się z oddali jego pro­stemu pogrze­bowi, już miał imię wywyż­szone, gdzie­kol­wiek się zebrali patrio­tyczni rewo­lu­cjo­ni­ści, już było przy­wo­ły­wane jako przy­kład odwagi i elo­kwen­cji, już sta­wało się przed­mio­tem pory­wa­ją­cych i ostrych roz­praw. Być może też duszyczka spę­dziła zbyt wiele czasu w Amo­re­iras, bez­cie­le­śnie wałę­sa­jąc się po wyspie, dusze bowiem nie mają za bar­dzo poczu­cia czasu. Może też jed­nak nie być prawdą, że została zacza­ro­wana za sprawą wabika, pułapki i nekro­man­cji, które zapla­tają się w powie­trzu Amo­re­iras, gdyż z coraz więk­szą pie­czo­ło­wi­to­ścią i zain­te­re­so­wa­niem jęła odwie­dzać miej­sca, gdzie cho­rąży odbie­rał hołdy, jęła drżeć z zado­wo­le­nia, ze szczę­ścia, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czyła, kiedy pas­susy jej prze­mowy do mew dekla­ma­to­rzy przy­ta­czali naro­dowi w sym­fo­nicz­nych alek­san­dry­nach, zachwy­ca­ją­cych szy­kach prze­staw­nych, wykrzyk­ni­kach grzmią­cych jak młoty zbi­ja­jące wiel­kie beczki, meta­fo­rach, któ­rych gra­nice przeni­gdy się nie roz­pusz­czały, zdo­biąc powie­trze gala­re­to­wa­tymi, roz­trzę­sio­nymi rzeź­bami. Coraz bar­dziej i bar­dziej zdu­mie­wała się sobą; usły­szała tyle opo­wie­ści o czy­nach doko­na­nych przez ludzi, w któ­rych się wcie­lała, że o niczym innym nie myślała. I tak, jaskra­wo­błę­kitna nie­wi­dzialna kula zawie­szona przez wiele wia­trów zamiesz­ku­ją­cych fir­ma­ment, duszyczka odwle­kała tę chwilę i zara­zem pra­gnęła jej, chwili, kiedy znaj­dzie utra­coną miłość i sta­nie się duszą bra­zy­lij­ską na zawsze, przy­czy­nia­jąc się do zro­zu­mie­nia feno­menu przy­po­mi­na­ją­cego, że dusze niczego się nie uczą, lecz śnią aż do obłą­ka­nia.

 
Wesprzyj nas