“Labirynt pamięci” to oszałamiający rozmachem fresk o narodzinach Brazylii.
Obejmująca niemal 400 lat saga rodziny Amleta Ferreiry i jego synów, rozgrywająca się na tle burzliwej historii wieloetnicznego narodu: niewolnictwa, kanibalizmu, połowów wielorybów, candomblé, walki o niepodległość…
W meandrach tej opowieści prawda miesza się z fikcją, realizm z magicznością, obrazy okrucieństwa z niezwykłym liryzmem.
Nadzwyczaj gęsty poemat epicki, będący zarazem krytyką współczesnej autorowi dyktatury i mitologizacji historii prowadzonej dla celów politycznych, który zachwycił zarówno czytelników, jak i krytyków.
Joao Ubaldo Ribeiro (1941 – 2014) – dziennikarz, wykładowca akademicki, dysydent i prozaik, uważany za jednego z najważniejszych pisarzy brazylijskich. W 1994 roku w uznaniu dla jego twórczości wybrano go do elitarnego grona członków Brazylijskiej Akademii Literatury. Kilka jego utworów zostało zekranizowanych. Dwukrotnie otrzymał najważniejszą brazylijską nagrodę literacką Prémio Jabuti, m.in. w roku 1984 za Labirynt pamięci. Wiwat naród brazylijski! W 2008 r. wyróżniony najważniejszą w świecie języka portugalskiego nagrodą Prémio Camoes. W Polsce ukazał się jego Dziennik latarni.
Labirynt pamięci. Wiwat naród brazylijski!
Przekład: Wojciech Charchalis
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 8 września 2020
Labirynt pamięci.
Tajemnica Prawdy jest następująca:
nie istnieją fakty, są tylko historie.
1
W zasadzie nigdy definitywnie nie ustalono faktów co do pierwszego wcielenia chorążego José Francisca Brandão Galvão, którego tu, na wietrznym Przylądku Wielorybim, lada chwila ugodzą w pierś i głowę kamienne i żelazne kule wystrzelone z portugalskich bombardet, mających niebawem nadpłynąć. Umrze w kwiecie młodzieńczego wieku, nawet nie zaznawszy kobiety i nie zdziaławszy nic godnego zapamiętania. Na pewno, niewinny jak tabula rasa, rozkoszuje się ostatnią bryzą, nie przeżył bowiem dość dużo, aby zawładnęła nim wyobraźnia – jak to po dziś dzień zdarza się starcom w jego ojczyźnie, zbyt wiekowym, by mogli jeszcze czegokolwiek doświadczyć, siedzą więc w kucki, pykają z długich fajek mile łechtani fascynacją młodszych i łżą aż miło. A tu, może już za minutę, może i szybciej, na skąpanej w ostrym zimowym słońcu Zatoce Wszystkich Świętych pojawią się Portugalczycy i pluną w niego kamienno-żelaznym gradem, wyłupią oko, roztrzaskają czaszkę, aż skulony otuli się sobą i nie zdąży nawet pomyśleć o zadawanej mu bolesnej śmierci. Na obrazie Chorąży Brandão Galvão przemawiający do mew widać wyraźnie, że jest to dzień 10 czerwca 1822 roku; głosi to targana wiatrem karteczka, podtrzymywana z jednej strony dziobkiem przez mewę, z drugiej zaś grotem lancy zdobnej w barwy wolności. Już śmiertelnie ugodzony, prostuje się z jednym okiem spływającym po brodzie i wygłasza perorę do ptaków, które wcześniej, nawet nań nie spojrzawszy, przefruwały nad brygami i łodziami wielorybniczymi portugalskiego kapitana Trzydzieści Diabłów. Rzekł im nie jedno, lecz wiele pamiętnych zdań, głosem drżącym, choć stentorowym, od owego czasu zawsze naśladowanym na szkolnych lekcjach, a jeśli nie tam, to na spotkaniach, na których należy wysłuchiwać mów. Mimo że prócz portugalskich kul były tam wyłącznie morskie ptactwo, ocean i obojętność natury, wypowiedziane wtedy słowa wyryły się na wieki w ludzkich umysłach, choć stąd ich nie słychać, nawet z bliska; nie widać też ruchu warg, w obliczu chorążego nie sposób dostrzec niczego ponad bezradność człowieka bezwiednie oddającego ducha. A są to słowa szlachetne, skierowane przeciw tyranii i zniewoleniu, podszepnięte na ucho przez śmierć i dlatego – najprawdziwsze.
Z rzeczy przeciwstawnych: chwała za życia i pośmiertna sława – tylko ta druga zdaje się prześladować wiecznie wcielającą się duszę chorążego. W przeciwnym razie bowiem nie byłoby go tam owego dnia, skoro mógłby udać się do jakiegokolwiek innego miejsca Recôncavo, gdzie zbierał się lud, aby pić i wiwatować na cześć Regenta i Nieśmiertelnego Księcia Dão Pedra, Nieustającego Obrońcy Półkuli Południowej. Już nieboszczyk i bohater, którego słowa skierowane do mew krążyły z ust do ust coraz bardziej rozwlekane, chorąży zapewne nie usłyszał głośnej proklamacji wygłaszanej na licznych imprezach w mieście Catu. Nie zobaczył też wielu innych, a nastąpiły one po złowróżbnym dniu, w którym Senat Urzędu Miasta Bahia – kipiąc z wściekłości i nienawiści, gdyż Dwór wsiadł na okręty i pożeglował do Portugalii tak samo obojętnie, jak przypłynął – odrzucił przyjęcie Listu Królewskiego informującego o awansowaniu pułkownika Inacia Madeiry de Melo do stopnia generała. Naród brazylijski burzył się przeciw Portugalczykom; wartkie przemowy dudniły echem odbijanym od ścian kościołów, aptek i salonów, gdzie konspiratorzy wieszczyli chwałę Ameryki Południowej, przynoszącej splendor, fortunę i obfitość. Wszędzie fetowano nowych bohaterów, jednego dziennie w każdej miejscowości, czasem dwóch lub trzech, wręcz tuziny, a wiadomości o ich odwadze mknęły żywo jak jaskółki spędzające lato na wyspie. Tak było wcześniej, gdy do portu w Bahii zawinęła słynna korweta Regeneração, przywożąc do domu uwolnionych na mocy amnestii ważnych bohaterów, uwięzionych w wyniku buntu w zamku Świętego Jerzego w stolicy okupanta. Zaraz po tych ziemiach rozniosła się sława owych spowitych aurą legendy ludzi Przeznaczenia, ich niezrównanej odwagi, piękna każdego gestu, celnej mocy każdego słowa, charakteru nigdy niezłamanego ludzką słabością. I nie mogło serce José Francisca nie zabić szybciej, a podbródek nie zadrżeć, kiedy o zachodzie słońca – jakby bębny grzmiały – wielki wojownik, w pelerynie o szkarłatnych wyłogach, porucznik João das Botas, pasażer Regeneração, zszedł na ląd, aby odwiedzić wyspę w tajemnicy i porozmawiać z kilkoma ludźmi zebranymi przez aptekarza na Przylądku Wielorybim. Z jego ust padło zdecydowane oskarżenie brazylijskich deputowanych, którzy w Lizbonie przeciwstawili się amnestii. Ledwie łapiąc oddech, chorąży usłyszał, że Brazylia ucieleśnia wolność, dostatek, sprawiedliwość i piękno, niedostępne dotychczas z powodu niegodziwości Portugalczyków, którzy żądają od nas wszystkiego, w zamian nie dając nic. Nauczył się wypowiadać z pogardą imię jednego z deputowanych; później, gdy już nosił zielony kaftan z dystynkcjami, który dała mu wdowa po kapralu (jego matka chrzestna, ślepa i stara), przyzwyczajony do odczuwania skurczu w piersi na widok bojowników zbierających się w grupki to tu, to tam, jedynie imię tego deputowanego potrafił wykrztusić na zebraniach w aptece. Niemal zawsze przemawiał aptekarz i jego częsty gość, wielki i natchniony mówca Sousa Lima, ale pozostali też mogli próbować zabrać głos, kiedy wielkim rewolucjonistom brakło tchu, tak więc gładząc mankiety kaftana i paradując z rzadkim zarostem siedemnastolatka, chorąży Brandão Galvão szorstko cedził przez zęby: Gonçalves Ledo, zdrajca tchórz! I przebiegając pomieszczenie nieposkromionym spojrzeniem, jakby chciał nadążyć wzrokiem za latającą szaleńczo muchą, uderzał się w kolano, wychrząkiwał jakieś niezrozumiałe przekleństwo i ponownie zapadał w kamienne milczenie. Podobało mu się, że choć powtarza te słowa i miny niemal co noc, bo trudno mu było się nauczyć czegoś nowego, z liter zaś znał tylko inicjały swojego nazwiska, pozostali konspiratorzy słuchają go zawsze, jakby mówił coś niebywale istotnego i nigdy wcześniej nieusłyszanego, a niektórzy wtórują mu burczeniem, niemal uroczyście kiwając głowami.
Zanim śmierć przyniosła mu chwałę i udzieliła daru pięknych słów, być może nawet czasem myślał, że gdyby nie ubranie z galonami i niepewne, choć przyjemne dreszcze, o które przyprawiało go napomykanie o wojnie, wcześniejsze życie pomocnika rybaka – był przecież bękartem i nędzarzem – mimo wszystko lepiej by mu służyło. Rybaczenie, z natury niepewne, toczyło się jak dnie i noce – owszem, wymagało uwagi i dyscypliny, budziło też jednak zachwycające poczucie wolności, którego chorąży za dobrze nie rozumiał, ale odczuwał je, przede wszystkim gdy ryby w srebrnej połyskującej masie miotały się w sieciach i łodziach, a ludzie po zakończeniu połowu wzdychali głęboko i zaśmiewali się bez powodu. Nie miał pojęcia, co się wydarzy, wstydził się tego i zawsze, kiedy zebrał się na odwagę, żeby zapytać, w ostatniej chwili nieodmiennie ją tracił i znowu coś burczał pod nosem. Nie miał pojęcia, gdzie jest Portugalia, wiedział jedynie, że jego ojciec tam właśnie powrócił, gdy tylko on się urodził. Czasem wykradał się nocą, aby popatrzeć z daleka na portugalski okręt wojenny Dona Maria da Glória, stojący na kotwicy tak samo jak zaklęty okręt w porcie Ponta da Cruz. Ponieważ nie nosił broni strzeleckiej, z wojskowego oporządzenia bowiem miał jedynie kaftan, ściskał w rękach procę i klęcząc w mroku, przyglądał się okrętowi; oddychał coraz szybciej i z zamkniętymi oczami myślał o tym, żeby wedrzeć się na pokład i hakiem rybackim pozabijać Portugalczyków. Miał nadzieję zobaczyć popłoch na twarzy kapitana Manoela Pereiry da Silva, o którym mawiano, że jest najokrutniejszy spośród wszystkich królewskich przysłanych tutaj przez tyrański Dwór, lecz nigdy nie wypatrzył niczego prócz cienia wychudzonego psa snującego się po nabrzeżu; słyszał wyłącznie plusk wody uderzającej o burty, szepty wzmacniane przez noc, rozbrzmiewające niczym zgraja plotkarzy w rytm kroków krabików wychodzących z ukrycia w ciemnościach. O obowiązkach chorążego nie miał zielonego pojęcia, nie wiedział nawet, co oznacza ta ranga, ani nawet że jest chorążym. Domniemywał zresztą, że aby nim zostać, trzeba czegoś więcej niż to, że tak na niego wołano, co po raz pierwszy zdarzyło się w aptece i tak już na Przylądku Wielorybim zostało.
Być może gdyby nie drżał przed tym, że zostanie sam z innymi chorążymi albo komandorami bądź sternikami lub kapitanami czy tyloma innymi postaciami o surowych minach, wyrzeźbionej sylwetce i w mundurach z odznaczeniami, gdyby zdołał pojąć pewne słowa, których brzmienie, gdy samotnie cierpiał, przypominało mu zaledwie głupie wyobrażone przedmioty, gdyby choć trochę orientował się w czymś, co mu ciążyło jak ołowiany szyszak na głowie, udałby się do Cachoeiry, gdzie spiskowcy tak się roznamiętniali, że szybowali pośród chmur i czuli, jak krew im się burzy w ciele, gotowa zalać morza i stworzyć więcej piany i więcej bohaterów, coraz więcej bogów i bogiń Wolności, jakich widać na grafikach i odmalowują je w myślach słowa oratorów. Wystarczył jeden rzut oka w stronę zakola, gdzie Paraguaçu – intensywnie brunatna i spokojnie zdradliwa, niemal letargicznie płynąca dnem doliny – znikała, żeby się zorientować, że wielu żyjących na jej brzegach szykuje się do uderzenia, i zawsze, o dowolnej porze, ktoś stoi nad jej brzegiem ze wzrokiem utkwionym w horyzont i wizjami bitew w myślach. Chorąży jednak interesował się tymi i innymi dziwami wyłącznie ze słyszenia, obawiał się bowiem spotkania z innym żołnierzem, który mógłby mu zadawać trudne pytania. Co takiego wie o broni i strategii wojennej? W ilu bitwach wziął udział i jakie wspomnienia przekaże towarzyszom i rodzinie? Co sądzi o wszystkich bitwach Brazylii, jaka jest jego opinia o naszej Niepodległości, którzy wielcy dowódcy po stoczonej potyczce odezwali się do niego mniej więcej w te słowa: „Dajcie mi dziesięciu takich jak wy, dzielny żołnierzu, a cały glob będzie nasz”? Gdzie konkretnie jest Brazylia, jeśli wiemy, że to, co mamy tutaj, na pewno jest Brazylią, ale nie całą Brazylią; czy dobry żołnierz może nie wiedzieć, gdzie znajduje się Brazylia? Nie, José Francisco nie odejdzie z Przylądka Wielorybiego, nie tylko dlatego, że tego nie pragnął, ale ponieważ przeznaczenie już wiło mu nad głową koronę z laurów i cierni, znaczącą jego kondycję bohatera. Tam, na Przylądku Wielorybim, w dniu zapisanym na skrzydlatej karteczce z obrazu, gniewnie, z furią wręcz Portugalczycy przypuścili pierwszy atak na rewolucjonistów z wyspy Itaparica. O spisku doniósł im Portugalczyk João de Campos, któremu będą złorzeczyć i przeklinać go po kres Wieczności, za każdym razem, kiedy przyjdzie wygłosić przemówienie na cześć chorążego Brandão Galvão i jego mewiej publiczności; ochotnik generała Madeiry, mającego okiełznać – bez świadków czy wsparcia – Półkulę Południową, tym samym sprowadził do miejscowości Przylądek Wielorybi komandora Trzydzieści Diabłów i jego flotę. Bardzo długo po tym ataku, nawet po wiekach ludzie wciąż żegnają się na wspomnienie okrętu Dona Maria da Glória przemienionego w morskiego potwora z ognia i dymu, gdy szalupy spuszczone na wodę zmierzały ku plaży, ich wiosła przypominały zabójcze jeże, groty lanc i halabard zaś skrzyły się coraz bliżej. Padł jedynie, jak zapisano, chorąży Brandão Galvão, nim jeszcze Portugalczycy wyskoczyli na ląd, był bowiem nader widoczny – mankiety jego kaftana lśniły i wychudzona sylwetka odcinała się na spłowiałych deskach przystani – jeden z tych kształtów, które człowiek ściskający dziewiczą broń nieodparcie pragnie ustrzelić. Raniony, gdy tylko pierwsza szalupa jęła pluć ogniem, mógł jedynie skonstatować, że te kąśnięcia powietrza, nagle ożywionego i świszczącego, zabijają go, kiedy peroruje do mew. Nie widział już nawet Portugalczyka João de Campos wyskakującego z łodzi na czele pierwszej grupy, żeby palcem grubym i tłustym (słonina trzęsła mu się w obwisłych bryczesach) wskazać domy konspiratorów. Całe szczęście, że kiedy zawitały brygi opływające zatoczkę, jedynie chorąży pozostał na stanowisku, które sam sobie wyznaczył, pozostali bowiem, od aptekarza po mówców, od marynarzy do poławiaczy owoców morza, rzucili się do ucieczki przez zarośla od strony Amoreiras, nie dopuszczając tym przebiegłym manewrem, by kadra Rewolucji doznała strat o konsekwencjach nie do oszacowania. Oszalali i gnający po ogromnej łasze twardego piasku jak armia diabłów Portugalczycy dopuścili się straszliwych okrucieństw, opiewanych później w całych tomach poematów, nienawiść wielu poszkodowanych zaś jeszcze dziś płonie w sercach ich potomków. Pozostała na plaży i w forcie artyleria została osłabiona, proch polany wodą, kule armatnie przebite i porzucone w trawiastym błocie. Napadnięto na kościół Świętego Wawrzyńca, zerwano pelerynę Panu Naszemu od Męczenników, zniszczono oratorium Prawdziwego Krzyża. I tyle świętokradztw popełniono, że gdyby nie to, iż Bóg stał już po stronie brazylijskiej, przez sprawiedliwość i powołanie, teraz, w obliczu wrogiej krwawej łaźni, zmieniłby stronę. Aptekę niemal zburzono, poniosła wielkie straty, lecz José Francisco, ponieważ miał na świecie tylko jedną sparaliżowaną matkę, jedną dorosłą siostrę, dwie kury, procę i kaftan z galonami, nie doznał ani nie przedstawił strat. Przeciwnie, zostawił w spadku narodowi swoje słowa kierowane do mew w dniu, kiedy stojąc na warcie na Przylądku Wielorybim, najbardziej brazylijskiej z brazylijskich ziem, został przebity okrutnym i bezlitosnym szponem Portugalii.
Zachowanie dusz nagle pozbawionych ciał, zwłaszcza gdy są bardzo młode, zawsze było przedmiotem wielu kontrowersji i nawet teorii diametralnie od siebie różnych, dlatego w całej tej kwestii nie ma nawet jednego pewnego elementu. Twierdzi się na przykład, że w Amoreiras szczególna zbieżność punktów kardynalnych, ekwinokcji, linii magnetycznych, biegunów ezoterycznych, prądów alchemiczno-filozoficznych, przyciągania Księżyca i ciał niebieskich stałych i wędrownych oraz innych sił tajemnych – sprawia, iż w tamtym rejonie dusze zmarłych odmawiają odejścia i permanentnie migrują luźno pośród żywych, mieszając się w codzienne życie i stawiając czasem niekończące się wymagania. Mówi się, że to przez Tupinambowie – niegdyś tam żyli i na tysiąc sposobów oraz sztuk indiańskich niewolili dusze zmarłych, dopóki nie zapłaciły za przysługi, które były dłużne w chwili śmierci, albo nie dokończyły jakichś niezałatwionych spraw. Po Tupinambach jednak przypłynęli Portugalczycy, Hiszpanie, Holendrzy, nawet Francuzi, a nieboszczycy, mimo że nie było już Indian, którzy by ich uwiązali, ciągle tam siedzieli, rzucając wyzwanie nakazom księży i najbardziej poważanych szamanów, skłaniających ich do odejścia. Zaraz potem przybyli czarni z różnych ludów Afryki i bez względu na to, skąd przyjechali i jakich bogów ze sobą przywieźli, żaden z nich nie był w stanie uwolnić się od swoich zmarłych, tym bardziej że to oni nauczyli się najlepiej adaptować do tych okoliczności, nie mając pośród siebie, na przykład, sierot i wdów. Wielu z tych, którzy nie zdołali znieść życia w towarzystwie nieskończonej pamięci i w obecności wszystkiego, co już wcześniej istniało, przeniosło się bardzo daleko od Amoreiras i nigdy nie zjedzą nic, co stamtąd pochodzi.
Są miejsca w Recôncavo, w których dusze młodych pozbawionych ciała zaskoczone ulegają pierwszemu impulsowi i przez pomyłkę wchodzą do brzucha kozy, oślicy czy w kurze jajko. Gdy tak się stanie, uwięzione nie mogą wyjść, zanim się urodzi, odchowa i umrze albo zostanie zabite zwierzę, w które się wcieliły, zdarza się więc, że niektóre od urodzenia wolą znosić głód, niż jeść mięso pewnych zwierząt, a to dlatego, że już się w nie wcieliły, raz albo nawet kilka razy, i znają je od środka, na zawsze są już więc spokrewnione. Istnieje możliwość wyciągnięcia duszy, która z braku doświadczenia popadła w takie tarapaty, to jednak wymaga ponadludzkiej siły i bardziej niż delikatnej koniunkcji różnych czynników, dlatego większość rodzin dręczonych obecnością duszy wcielonej w jedno ze swoich zwierząt woli działać z rezygnacją i miłosierdziem. W innych miejscach dusze nie biorą w posiadanie zwierząt, lecz drzewa; nie wiadomo, czy robią to celowo, niektórzy jednak utrzymują, że dusza, przestraszona tym, co się wydarzyło w inkarnacji, z której wyszła, i bardzo zaniepokojona swoją nieśmiertelnością, uważa kondycję roślinną za lepszą niż ludzka czy bydlęca. Niczego się nie uczy jako dusza; potrzebuje inkarnacji, żeby się nauczyć, i ma aż nadto powodów, by liczyć się z opinią, według której jako roślina uczy się lepiej, niż będąc człowiekiem, zwłaszcza zaś jako drzewa dające owoce.
Nie sposób też zanegować, że w całym Recôncavo można napotkać dusze pokutujące, i nie ma powodu wątpić w zeznania tak wielu ludzi, którzy się z nimi zetknęli i pomagają im, zapalając świeczki, odprawiając nowenny, zanosząc modlitwy i składając ofiary. Niezliczone dusze cierpiące utrzymują się w tej przejściowej sytuacji i tak naprawdę nie pokutują, ale odpoczywają przed wejściem na Grzędę Dusz, gdzie wcześniej czy później będą musiały pokonać strach i ponownie się wcielić. Nie ma potrzeby zmuszać ich do robienia tego, bo nie do zniesienia jest nie móc się absolutnie niczego nauczyć. W każdej chwili więc całe ich tłumy, nie mogąc dłużej się pohamować, rzucają się w dół z Grzędy Dusz lotem strzały i mkną, żeby się wcielić. Są to zdarzenia bardzo skomplikowane, których całkowite zrozumienie wymyka się doświadczeniu najmędrszych z ludzi i bractw; z pewnością dlatego właśnie tak silny jest nurt twierdzący, że chorąży Brandão Galvão był pierwszym wcieleniem duszyczki tak skołowanej i wystraszonej tym, że opuściła uświęcone ciało bohatera, a ponieważ dusze są lżejsze od powietrza i wiele z nich nie potrafi dobrze latać, oddała się trochę wiatrowi popychającemu portugalską flotę i kołysana bryzą pomiędzy fortem i Wyspą Strachu, spoglądała z wielką miłością, rozczarowaniem i żalem na ciało w dole, na którego żołnierskich nadgarstkach odbijało się światło słoneczne. Lecz sądzić, że chorąży był pierwszym wcieleniem tej uwolnionej duszyczki człowieka zmierzającego z północnego wschodu na południe, jest bardziej sprawą ludzkiej próżności, dążącej do zmieniania świata wedle własnych potrzeb. Tak, jakąż większą chwałę mógłby zyskać lud, niż mieć tego inspirującego i elokwentnego bohatera za pierwsze wcielenie nowej duszyczki, duszy specjalnie spłodzonej, aby scementować dumę wszystkich i wyrazić nieugiętą wolę narodu?
Tak się jednak nie wydarzyło. Niewiele jest nowych dusz, choć w wielkiej kosmicznej zupie otaczającej planety i konstelacje codziennie kilka się tworzy. Wie supernowoczesna biologia, że wiele, wiele milionów lat temu nie było istot żywych, lecz tworzące je dziś substancje unosiły się swobodnie w prymarnej zupie mórz i wtedy, pewnego pięknego dnia, słońce oświetliło kilka z tych substancji w chwili, kiedy falowanie je do siebie zbliżyło, i w konsekwencji po raz pierwszy pojawiło się coś żywego. Ten sam proces, który uczeni przedstawiają jako tak prosty, zachodzi w wypadku nowych duszyczek, kiedy tworzą się w wielkiej kosmicznej zupie. Duszyczki są jak pewne cząsteczki materii, także opisane przez supernowoczesną naukę, mające kolor i smak, i preferencje, ale pozbawione ciała i ładunku. Tak duszyczki, jak i cząsteczki jednak istnieją, wszystko zależnie od nieilości nicości, która nie wchodzi z nimi w niebudowę, i, niemal z całkowitą pewnością, innych uwarunkowań naukowych, takich jak ciśnienie, temperatura i obecność dobrych katalizatorów reakcji niczego z niczym. A zatem w gwiezdnych bezmiarach bezkresne i obfite niemasy niczego spływają, rzecz jasna bez żadnej prędkości, która jest im przyrodzona, żeby zgromadzić się w pobliżu jakiejś grzędy dusz. Czy to nicość poszukuje grzędy dusz, czy też jest odwrotnie, nie sposób dociec. Fakt jest taki, że w pobliżu grzędy dusz nie dzieje się nic, nic po żadnej ze stron, nieskończoność nicości niewyobrażalna w całej swojej nierozciągłości. Nicość i dalej nicość, i jeszcze większa nicość gromadzi się tam do chwili, gdy zbierze się tyle nicości, że zachodzi nicość krytyczna i w ten oto sposób powstaje z niej coś. Jest już, ta nagle powstała forma nicości, nową duszyczką, niedoświadczoną i niewinną, jak wszystkie bardzo młode stworzenia, z tego też powodu poddaną wielkiej liczbie przykrych wypadków, wie tylko tyle bowiem, że musi się udać do Grzędy Dusz, przysiąść na grzędzie wraz z innymi i czekać na chwilę, w której będzie musiała się inkarnować, żeby się uczyć.
Prawdę mówiąc, dusza, która przez tyle czasu była niepocieszona i błędna, a do tego tak zielona i bezbronna, została zmuszona do opuszczenia ciała chorążego Brandão Galvão; nie była pierwotnie duszą brazylijską, bardzo trudno bowiem o to, by duszom przeznaczone były inkarnacje tylko w łonie jednego narodu albo by przylgnęły do któregoś z nich. W wypadku tej duszy wszystko zaczęło się, jak wiele ważnych wydarzeń, zrządzeniem losu. Kiedy szczęśliwie Grzęda Dusz jest wypełniona świeżo narodzonymi duszami, gorączkowe pobudzenie tylu młodych niemogących się doczekać nauki i wypełnienia swojego przeznaczenia może spowodować nawet migotanie kosmosu i nieco zakłócić doskonałe działanie zegarów gwiezdnych oraz pozostałych niebieskich mechanizmów. W tym chaosie jest powszechne, że nowe dusze spadają jak strzały – w nerwowym i spazmatycznym locie przypominającym lot wodopławików zbierających owoce morza i spłoszonych kamieniem – w kierunku planety, sypiąc skry z prędkością błyskawicy, aż znajdą jajo, macicę, nasienie, coś żywego, aby się wcielić. I naturalnie nie spadają tak jak ciała, może nawet właściwie nie spadają, ponieważ ich trajektorie są zarazem prostopadłe do planów wszystkich trzech wymiarów, a jeśli nie sposób tego zrozumieć, to dlatego, że niewiele się rozumie z czwartego, piątego czy szóstego wymiaru; nawet duszyczki, zanim tu dotrą, nigdy nie wiedzą, gdzie się znajdują. I bardzo często się zdarza, że pierwsza inkarnacja duszyczki nie następuje w człowieka, lecz w zwierzę lub roślinę, można zatem domniemywać, że ta właśnie duszyczka, nim weszła w brzuch rozczarowanej matki chorążego, była małpą lub papugą gdzieś w głębi dżungli Recôncavo. Ponieważ w tamtych czasach znakomita większość małp i papug nie miała tylu poważnych problemów co obecnie, należy przypuszczać, że duszyczka starała się wrócić do tego samego gatunku, lecz nie zdołała się oprzeć wejściu w człowieka – mimo dojmującego strachu, zawsze wzbudzanego u dusz w obliczu takiej możliwości. Zdarzyło się tak, że duszyczkę, porzuconą pośród lasów i bydląt, silne przyciąganie dosłownie wessało do brzucha kobiety Tupinamba, w której wnętrzu za kilka godzin miało dojść do zapłodnienia.
Może doszło tam do współdziałania osobliwych okoliczności, które ostatecznie uczyniły z duszy chorążego duszę brazylijską. Indianka urodzona gdzieś w okresie, gdy przybywali pierwsi biali, przed ukończeniem dwunastu lat została zgwałcona i zabita przez ośmiu z nich. Nic nie rozumiejąc, ledwie dusza wyszła z ciała dziewczyny i zaczęła znów wzlatywać ku Grzędzie Dusz, jakiś inny ludzki brzuch ją wessał niczym wir i oto ponownie rodzi się Indianinem, i jeszcze raz, i jeszcze, nie sposób stwierdzić dokładnie ile razy, aż w końcu (po przeżyciu w czasach holenderskich jako caboclo, kryjąc się w leśnych ostępach i na nadmorskich piaskach z trzema czy czterema kobietami i wieloma córkami i co rusz zajadając mięso okolicznych ludzi) spędziła pewien czas na Grzędzie Dusz, bojąc się, że znowu wcieli się w mężczyznę lub kobietę. I na pewno coś musiało zostać zapisane, ta dusza bowiem, szczękając zębami ze strachu w mrocznej otchłani pomiędzy światami, z wielką siłą starała się uniknąć Półkuli Południowej przy następnym zstąpieniu, ponieważ jednak tak naprawdę niczego się nie nauczyła, lepiej jej wychodziło bycie papugą niż człowiekiem, skończyła, lecąc na chybił trafił, tak więc osiemnaście lat, dwa miesiące i dwadzieścia dni przed 10 czerwca 1822 roku znalazła się pośród trzewi wątłej kobietki, która zaraz miała rodzić, w ciele przyszłego chorążego Brandão Galvão, bohatera Niepodległości.
Ów chorąży, którego duszyczka ledwie przyjrzała się z oddali jego prostemu pogrzebowi, już miał imię wywyższone, gdziekolwiek się zebrali patriotyczni rewolucjoniści, już było przywoływane jako przykład odwagi i elokwencji, już stawało się przedmiotem porywających i ostrych rozpraw. Być może też duszyczka spędziła zbyt wiele czasu w Amoreiras, bezcieleśnie wałęsając się po wyspie, dusze bowiem nie mają za bardzo poczucia czasu. Może też jednak nie być prawdą, że została zaczarowana za sprawą wabika, pułapki i nekromancji, które zaplatają się w powietrzu Amoreiras, gdyż z coraz większą pieczołowitością i zainteresowaniem jęła odwiedzać miejsca, gdzie chorąży odbierał hołdy, jęła drżeć z zadowolenia, ze szczęścia, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła, kiedy passusy jej przemowy do mew deklamatorzy przytaczali narodowi w symfonicznych aleksandrynach, zachwycających szykach przestawnych, wykrzyknikach grzmiących jak młoty zbijające wielkie beczki, metaforach, których granice przenigdy się nie rozpuszczały, zdobiąc powietrze galaretowatymi, roztrzęsionymi rzeźbami. Coraz bardziej i bardziej zdumiewała się sobą; usłyszała tyle opowieści o czynach dokonanych przez ludzi, w których się wcielała, że o niczym innym nie myślała. I tak, jaskrawobłękitna niewidzialna kula zawieszona przez wiele wiatrów zamieszkujących firmament, duszyczka odwlekała tę chwilę i zarazem pragnęła jej, chwili, kiedy znajdzie utraconą miłość i stanie się duszą brazylijską na zawsze, przyczyniając się do zrozumienia fenomenu przypominającego, że dusze niczego się nie uczą, lecz śnią aż do obłąkania.