W książce “Wiosna obywateli” Timothy Garton Ash opowiedział czytelnikom o tym, w jaki sposób zwykli ludzie doprowadzili do obalenia autorytarnych rządów. Książka ta, wydana po raz pierwszy w 1990 roku, stanowi nie tylko dokument przełomowych czasów. Ukazując mechanizmy, po które władza wciąż sięga, jest zaskakująco aktualna.


Wiosna obywateliWciąż nie brakuje rządzących, którzy zapominają odrobić lekcje z historii. W dziejach setkami można liczyć przypadki, gdy ulica ruszyła na pałace władzy, kiedy ucisk stawał się nie do zniesienia. Tak było między innymi w 1989 roku w Europie Środkowo-Wschodniej, gdy udręczeni mieszkańcy krajów komunistycznych powiedzieli “dość” wyczynom władzy.

Timothy Garton Ash, dziś profesor Studiów Europejskich na Uniwersytecie Oksfordzkim, profesor katedry im. Isaiaha Berlina w St. Antony’s College w Oksfordzie i członkiem rzeczywistym Instytutu Hoovera na Uniwersytecie Stanforda w USA, trzydzieści lat temu był z ludźmi na ulicach. Kopalnia Dymitrow w Bytomiu, Stocznia Gdańska, lokal wyborczy w Warszawie, pogrzeb Imrego Nagya w Budapeszcie, praski teatr Laterna Magika podczas aksamitnej rewolucji – między innymi tam obserwował, jak tworzy się historia. Zdążył też zobaczyć, jak upada Mur Berliński, a wszystko co widział opisał w książce “Wiosna obywateli”.

Ta książka jest połączeniem reporterskiej relacji z wydarzeń i przenikliwej refleksji. Dla osób, które tamtych czasów nie pamiętają, może stanowić przystępną lekturę pozwalającą zrozumieć, jak doszło do upadku systemu komunistycznego w Polsce i sąsiednich krajach, a także poznać rolę zwykłych ludzi w tych przemianach. Pamiętającym przywoła w pamięci gorące emocje, jakimi ogarnięty był ówczesny naród, a jednych i drugich niewątpliwie poprowadzi do refleksji o tym, że historia lubi się powtarzać. Agnieszka Kantaruk

Timothy Garton Ash, Wiosna obywateli, Przekład: Anna Husarska, Wydawnictwo Znak, Premiera w tej edycji: 2 października 2019
 
 

Wiosna obywateli

Timothy Garton Ash
Wiosna obywateli
Przekład: Anna Husarska
Wydawnictwo Znak
Premiera w tej edycji: 2 października 2019
 
 

Pewnego dnia w kwietniu 1989 roku znalazłem się na Górnym Śląsku w bytomskiej kopalni Dymitrow. Było to w czasie pierwszego publicznego spotkania Solidarności w tej kopalni, odkąd generał Jaruzelski ogłosił stan wojenny w Polsce w grudniu 1981 roku i na wszystkich pokrytych pyłem twarzach malował się zastygły gniew. W pierwszym rzędzie ni w pięć, ni w dziewięć siedział mężczyzna o gładkiej, nalanej twarzy, ubrany w garnitur. Był to sekretarz partii. Po uczczeniu minutą ciszy ofiar stanu wojennego – było wśród nich wielu górników – przewodniczący zakładowej Solidarności przedstawił kandydatów Lecha Wałęsy w wyborach parlamentarnych tego okręgu: byli to inżynier górnictwa, nauczyciel oraz przywódca opozycji, eseista Adam Michnik. Kandydaci kolejno zabierali głos, przy czym Michnik zwrócił uwagę, że pierwszy raz w życiu mogą głosować na swojego własnego kandydata. Te wybory, powiedział, oznaczają koniec totalitarno-stalinowskiego systemu. Sekretarz partii ściskał w spoconych dłoniach swoje kartki.
Niedługo potem przewodniczący Solidarności ogłosił zebranym górnikom, że jest wśród nich gość z Wielkiej Brytanii, który napisał jakąś książkę o Solidarności. Następnie wcisnął mi w ręce mikrofon. Całkowicie zaskoczony, wydukałem przemówienie, które, o ile pamiętam, zawierało trzy główne punkty. Po pierwsze, stwierdziłem, że przybyłem jako niezależny obserwator, aby napisać potem o tej niezwykłej kampanii wyborczej, która znowu skupiła uwagę świata na Polsce. Po drugie, powiedziałem, że jako niezależny obserwator chciałem ich poinformować, iż nazwisko Adama Michnika jest szeroko znane na Zachodzie i że stało się tam synonimem prawości, odwagi i oporu. Po trzecie – jako niezależny obserwator – chciałem im przekazać, że jeśli głosować będą na Adama Michnika i jego wspaniałych współkandydatów, to Zachód zapewne udzieli Polsce bardziej szczodrej pomocy.
Wszystkie trzy stwierdzenia były szczerą prawdą, ale nie będę zaprzeczał, że jako całość można by je z łatwością uznać za zalecanie publiczności określonych zachowań, innymi słowy – za „ingerencję w wewnętrzne sprawy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej”. „Natychmiast odstawią go na granicę!”, zawyrokował Bronisław Geremek, wieloletni doradca Solidarności, gdy usłyszał o tym, co zaszło. Ale tym razem nie odstawiono mnie na granicę, a pod koniec roku nie było już Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, w której sprawy można by ingerować. Lud skreślił ludowość.
W każdym razie tak doszło do tego, że wygłosiłem pierwsze w moim życiu – i mam cichą nadzieję, że ostatnie – przemówienie. Wygłosiłem je po polsku, w śląskiej kopalni.
Tydzień przedtem, będąc w Budapeszcie, brałem udział w czymś, co nazwano festynem. To był festyn opozycji. Koło straganów, sprzedających zamiast konfitur domowego wyrobu bibułę, wisiał transparent z prostym napisem „Hyde Park”. W dużym namiocie zorganizowano dyskusję między przedstawicielami ni mniej, ni więcej tylko siedmiu grup politycznych, przy czym przedstawiciel Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej, czyli partii rządzącej, był tylko jednym z nich. Byli tam Wolni Demokraci, Socjaldemokraci, Drobni Posiadacze, tak zwana Partia Ludowa, Węgierskie Forum Demokratyczne i Gospodarze, Związek Młodych Demokratów (Fidesz). Rzecznik Wolnych Demokratów, socjolog Bálint Magyar, powiedział: „Nasz program to zmiana ustroju, a nie jego reformowanie”. Wolni Demokraci pragnęli przekształcić neostalinowską dyktaturę w demokrację wielopartyjną, a gospodarkę planową w gospodarkę wolnorynkową opartą na prywatnej własności. Największe brawa otrzymał tego dnia Viktor Orbán, porywczy czarnobrody przywódca Związku Młodych Demokratów, który oświadczył, że Węgry powinny wystąpić z Układu Warszawskiego.
Gdy wychodziłem z namiotu, nagle posadzono mnie za rozklekotanym stołem, koło stoiska sprzedającego podziemne wydanie tłumaczenia moich niedawnych esejów o Europie Środkowej. Powiedziano mi, że mam je podpisywać. Tymczasem prowadzący to stoisko zaczął mówić melodyjnym podniesionym głosem, jakim na jarmarkach nawołuje się: „Panie i panowie, niepowtarzalna okazja! Kupcie los na loterię!”.
Po wielu zimach przyszła oto wiosna. Ale w kwietniu, choć nasuwało się porównanie z rokiem 1848, to była wiosna tylko dwóch ludów, Polski i Węgier. Pozostałe cztery kraje tego, co niesłusznie nazywano Europą Wschodnią, nadal były skute lodem różnego rodzaju dyktatur, od Breżniewowskiego bezruchu Czechosłowacji i Niemiec Wschodnich do otwartej tyranii rumuńskiego „socjalizmu w jednej rodzinie”. Dla mnie osobiście oznaczało to, że odmawiano mi ponownego wjazdu do NRD, o Czechosłowacji pisałem pod pseudonimem Edward Marston, a kiedyś – wstyd przyznać – Mark Brandenburg. (Edward Marston zaczął pisać do „Spectatora” z Niemiec Wschodnich pod koniec lat 70. Teraz, odkąd akta Stasi są ponoć dostępne dla badaczy, czekam tylko, kiedy zerknę pod Marston, E.). Amerykański specjalista nazywał te zastygłe państwa „gangiem czterech” – epitet ten można by z powodzeniem zastosować do ich przywódców: Honeckera, Husáka, Żiwkowa i Ceauşescu.
Nawet w Polsce i na Węgrzech to, co się działo, trudno nazwać rewolucją. Była to w gruncie rzeczy mieszanina reformy i rewolucji. Swego czasu nazwałem to „refolucją”. Zawierała ona silny i zasadniczy element „zmian odgórnych”, którym przewodziła oświecona mniejszość z nadal będących u władzy partii komunistycznych. Ale istniał też istotny element powszechnych „nacisków oddolnych”. Na Węgrzech przeważał pierwszy czynnik, w Polsce drugi, ale w obu krajach te dwa czynniki współdziałały. Współdziałanie to było jednak w dużej części ustalane na drodze negocjacji między elitą władzy a elitą opozycji.
Trudno opowiedzieć tu tę historię ze szczegółami, ale podkreślmy pewne istotne punkty wytyczające tę drogę. Zarówno w Polsce, jak i na Węgrzech bezpośrednich źródeł „refolucji” 1989 roku można się doszukać w maju 1988 roku. Charakterystyczne jest, że w Polsce „refolucja” zaczęła się od strajków, a na Węgrzech od kongresu partii. Ten kongres na miejsce schorowanego Jánosa Kádára wybrał Károlyego Grósza, który mając zaledwie pięćdziesiąt siedem lat, był oczywiście uznany na Zachodzie za młodego, pragmatycznego i dynamicznego. Ale to, czemu przez ponad rok przewodził Grósz, było nie tyle dynamicznym postępem, ile pełnym zażenowania wycofywaniem się, w którym partia oddawała jedną po drugiej kolejne pozycje: pod koniec 1988 roku pozwoliła grupom opozycyjnym na tworzenie się i organizowanie manifestacji; w styczniu 1989 roku parlament zatwierdził prawne gwarancje wolności zrzeszania się i zgromadzeń (choć nie dotyczyło to jeszcze wówczas partii politycznych); w lutym partia wyraziła swoje teoretyczne poparcie dla przejścia do „systemu wielopartyjnego”, a w kwietniu formalnie pozbyła się leninowskiej zasady „centralizmu demokratycznego”.
Do pewnego stopnia wszystko to było wynikiem zamierzonej strategii wycofywania się, by posuwać się do przodu – reculer pour mieux sauter. Problem w tym, że nigdy nie udało się sauter. Zrobiły to różne grupy opozycyjne i świeżo upieczone partie, których reprezentantów widziałem na festynie. Zrobili to także dziennikarze. Był to bowiem ruch odbywający się w równej mierze w środkach masowego przekazu co na ulicach. Oczywiście miały miejsce coraz poważniejsze manifestacje, szczególnie w rocznice poprzednich rewolucji węgierskich, 15 marca (1848) i 23 października (1956), ale nawet tutaj z największym rezonansem w całym kraju spotykały się relacje w prasie, radiu, a szczególnie telewizji. Reasumując, istniała dziwna dysproporcja między – stosunkowo słabym – „naciskiem” ludności a „ustępowaniem” partii.
W Polsce było inaczej. Tutaj historii roku 1989 nie można zrozumieć bez sięgnięcia do największego i najdłuższego „nacisku” w historii komunistycznej Europy Wschodniej, nacisku, jaki od roku 1988 wywierała Solidarność. Droga do wynegocjowanego końca komunizmu w Polsce zaczęła się od wybuchu kolejnych strajków w maju 1988 roku, w czasie których robotnicy krzyczeli (ku konsternacji władz, uciesze Solidarności, a trochę ku zaskoczeniu obu): „Nie ma wolności bez Solidarności”.
Spędziłem wtedy cały dzień w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, kolebce Solidarności, do której wprowadził mnie uroczy student, przy czym, aby uniknąć zomowców blokujących wejście do stoczni, musieliśmy przejść przez okalający zakład mur, a potem pod wielką rurą i w końcu okrążyć rdzewiejący kadłub radzieckiego promu. W siedzibie komitetu strajkowego zastałem Lecha Wałęsę, w spodniach w paski i skórzanych kapciach: dyskutował z jednym ze swych głównych doradców, katolickim dziennikarzem Tadeuszem Mazowieckim, wokół nich zgromadziła się połowa członków komitetu. Mazowiecki starał się przekonać Wałęsę, aby postawił swój autorytet na szali negocjacji, ale Wałęsa z lisią przebiegłością wykręcał się, mówiąc: „Panie Tadeuszu, pan jest od negocjacji, pan jest od mądrości!”. Pan Tadeusz spojrzał krzywo ponad ramieniem Wałęsy, jakby chciał powiedzieć: „No i co począć, jak ktoś ma taki charakter!”.
Później rozmawiałem z kilkoma robotnikami spośród niewielu, którzy zdecydowali się na pozostanie w stoczni. Jeden streścił ich zarzuty w soczystej, a wcale nie trywialnej uwadze: „Czterdzieści lat socjalizmu, a papieru toaletowego jak nie było, tak nie ma!”. Gdy życzyłem im powodzenia, inny, wzruszając ramionami, powiedział: „Za trzydzieści parę lat…”. Takie były wtedy nastroje i akurat trzydzieści godzin później ci, którzy jeszcze strajkowali, opuścili stocznię, trzymając się pod ręce; po prawej stronie Wałęsy ksiądz Henryk Jankowski, po lewej Mazowiecki, przed nimi ktoś niósł drewniany krzyż z napisem „Bóg, honor, ojczyzna”, a pod spodem daty „1970, 1980, 1988…”.
Wyglądało to na porażkę. Jeszcze w lipcu 1988 roku, ówczesny rzecznik rządu Jerzy Urban mógł powiedzieć, że „Ruch Solidarności (…) należy na dobre do przeszłości”, a już w sierpniu miała miejsce kolejna fala strajków, większa niż poprzednia, podczas której strajkujący jeszcze goręcej i z większym naciskiem domagali się przywrócenia Solidarności. 31 sierpnia, w rocznicę porozumień gdańskich z 1980 roku, będących metryką urodzenia Solidarności, minister spraw wewnętrznych generał Czesław Kiszczak odbył demonstracyjne i nagłośnione spotkanie z Lechem Wałęsą, człowiekiem, którego władze tak długo starały się ignorować jako „prywatnego obywatela”. Wtedy Wałęsa użył swego osobistego autorytetu dla ugaszenia strajków.
Potem nastąpiły cztery miesiące trudnych, często tajnych negocjacji między przywódcami Solidarności a grupą przywódców partyjnych, gdy tymczasem Wałęsa odniósł zwycięstwo w telewizyjnej debacie z przewodniczącym OPZZ Alfredem Miodowiczem. Liczna grupa doradców Wałęsy, przeważnie intelektualistów, formalnie ukonstytuowała się w Komitet Obywatelski. Kluczowe znaczenie miało poparcie Jaruzelskiego dla idei negocjacji. Stawiając cały swój autorytet osobisty na szali, na burzliwym plenum Komitetu Centralnego PZPR w styczniu 1989 roku zdołał przeforsować decyzję o przywróceniu Solidarności. Droga była wówczas wolna dla bezprecedensowych rozmów Okrągłego Stołu, które rozpoczęły się 6 lutego. Fotografia widzianego z góry okrągłego stołu w kształcie olbrzymiego obwarzanka, z wielkim bukietem kwiatów pośrodku, obiegła, jak to się mówi, cały świat. Co ważniejsze, obiegła też Europę Wschodnią.
Historia Okrągłego Stołu z jego stolikami i podstolikami, nieoficjalnymi spotkaniami w Magdalence koło Warszawy, przedziwnymi rozmowami między byłymi więźniami i ich byłymi oprawcami, zasługuje na osobną książkę. Może największą ironią historii w tych rozmowach był fakt, że to władze nalegały na wczesny termin wyborów, wierząc, że im krótsza kampania wyborcza, tym większe mają szanse pokonać całkowicie nieprzygotowaną opozycję. Solidarność natomiast stanęła do rozmów zdecydowana osiągnąć jeden cel: prawne przywrócenie Solidarności. Poza tym jej negocjatorzy nalegali na zasadnicze zmiany w dziedzinie mass mediów, prawa, edukacji i samorządów lokalnych. Wczesne wybory, z ustalonymi zawczasu ograniczeniami, traktowali jako część ceny, którą przyszło im zapłacić. Inną częścią był silny urząd prezydencki dla generała Jaruzelskiego. Tymczasem okazało się, że w tym przetargu mogą uzyskać więcej, niż się spodziewali, i osiągnęli w końcu nie tylko wolne wybory na trzydzieści pięć procent mandatów w Sejmie, ale też całkowicie wolne wybory do Senatu, czyli wyższej izby parlamentu. Pierwsza propozycja wolnych wyborów do Senatu wyszła zresztą od przedstawiciela strony rządowej, w czasie jednego z tych nieformalnych spotkań na szczycie, potocznie zwanych „Magdalenką”.
Porozumienie Okrągłego Stołu podpisano 5 kwietnia. Wstęp do tego długiego i złożonego dokumentu zapowiadał, że będzie to „początek drogi do demokracji parlamentarnej”. W jednym z zespołów roboczych przedstawiciele partii zaproponowali, by dodać nawias po tych słowach, mówiący, że „strona koalicyjno-rządowa rozumie demokrację parlamentarną jako demokrację socjalistyczną”. Negocjatorzy ze strony Solidarności, po rozważeniu swej sytuacji, powiedzieli, że owszem, zgodzą się – pod warunkiem, że dodane będzie potem następne zdanie, iż jest to również „początek budowania suwerennej, niepodległej Polski”. Wtedy negocjatorzy partyjni porzucili swój zamiar. Tyle jeśli chodzi o demokrację socjalistyczną.
Trzy tygodnie później turkoczący poranny ekspres wiózł mnie do Gdańska. Wagon restauracyjny wypełniony był warszawską opozycyjną inteligencją. Większość obecnych była już oficjalnie wytypowana na kandydatów Komitetu Obywatelskiego do wyborów parlamentarnych. Jechaliśmy do Stoczni Lenina na spotkanie dwustu sześćdziesięciu jeden kandydatów Solidarności z całej Polski. Spotkanie odbywało się w tej samej sali, której używał międzyzakładowy komitet strajkowy w sierpniu 1980 roku, z tymi samymi modelami statków w szklanych gablotach, tym samym białym orłem na ścianie i tym samym popiersiem Lenina. Lech Wałęsa – ten sam – udając się na mównicę, spojrzał figlarnie na Lenina, tak jakby chciał powiedzieć „No i kto kogo, panie kolego”. Potem wszyscy kandydaci zostali kolejno sfotografowani, jak ściskają dłoń Lecha Wałęsy. Dwieście sześćdziesiąt jeden uścisków dłoni. Nad zdjęciami czuwał reżyser filmowy Andrzej Wajda. W notesie zapisałem, że Bronisław Geremek tłumaczył, iż te wybory nie są demokratyczne, ale „istotna jest nadzieja, że za cztery lata będą wolne demokratyczne wybory”.
Cztery lata! Jakże potulnie wyglądają teraz tamte śmiałe myśli! Gdyby nic innego nie zdarzyło się przez pozostałe siedem miesięcy 1989 roku, to wydarzenia, jakie miały miejsce w Polsce i na Węgrzech między styczniem a majem, uznano by pod koniec roku za spektakularne, niespotykane i historyczne. Aliści te przełomowe negocjacje, te „refolucje”, zostały poniekąd zapomniane, gdy historia nabrała zawrotnego tempa. Najpierw przyszedł wspaniały sukces Solidarności w czerwcowych wyborach, który doprowadził do mianowania pierwszego od czterdziestu lat niekomunistycznego premiera w Europie Wschodniej. Potem był powtórny pogrzeb w Budapeszcie bohatera węgierskiej rewolucji 1956 roku, Imrego Nagya, i wydarzenia, które doprowadziły do pierwszego formalnego rozwiązania rządzącej w Europie Wschodniej partii komunistycznej.
Tymczasem niezamierzony, zaledwie brany pod uwagę uboczny skutek węgierskiej „refolucji”, „przecięcie żelaznej kurtyny” między Węgrami i Austrią pozwoliło na ucieczkę znacznej liczby Niemców z NRD przez teraz już „zieloną” granicę. Był to istotny katalizator rewolucji, która wybuchła, wkrótce zbiegając się dokładnie z czterdziestą rocznicą Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Dołączyła do tego Bułgaria z pałacową rewolucją (przy niewielkiej pomocy ulicy), ale natychmiast prowadzenie przejęła Czechosłowacja. W Pradze pewnego późnego wieczoru, niezupełnie trzeźwy, powiedziałem żonie Václava Havla, Oldze, że Ceauşescu odejdzie jeszcze przed końcem roku. Chciała się zakładać o butelkę szampana. Gdy następnego dnia rano wytrzeźwiałem, pomyślałem, że przegrałem butelkę szampana. A tymczasem przed samym Bożym Narodzeniem…
Nikt nie wahał się nazwać tego, co stało się w Rumunii, rewolucją. Nawet wyglądało to jak rewolucja: gniewne tłumy na ulicach, czołgi, płonące budynki rządowe, dyktator postawiony pod ścianą i rozstrzelany. Należy się jednak głęboko zastanowić, czy to, co zdarzyło się w Polsce, na Węgrzech, w Bułgarii, a nawet w Czechosłowacji i w Niemczech Wschodnich, można choć w przybliżeniu nazwać „rewolucją”. Tę wątpliwość wyrażało wielu intelektualistów w tych krajach. Czy można określić słowem tak blisko kojarzącym się z przemocą ruchy ludowe, które choćby najbardziej spontaniczne, masowe i skuteczne są prawie całkowicie pozbawione elementu przemocy? Jednak zmiana rządu, a nawet zmiana życia, we wszystkich tych krajach była niemal równie głęboka jak w Rumunii. Połączenie powszechnego protestu z negocjacjami prowadzonymi przez elity doprowadziło do tego, że więźniowie stali się premierami, a premierzy stali się więźniami.
Ten gwałtowny i radykalny koniec ancien régime’u oraz fakt, że miał on miejsce we wszystkich krajach Europy Wschodniej w przeciągu kilku miesięcy, może usprawiedliwić użycie słowa „rewolucja” w podtytule tej książki. Sam tytuł (w oryginale We the People, pierwsze słowa Konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej) ma na celu nie tylko przykucie uwagi przygodnego czytelnika, lecz też zaznaczenie trzech ważnych aspektów tych wydarzeń: użycie i wieloznaczność słowa „naród” (the people), podobnie zresztą jak to miało miejsce przy samym układaniu tamtej konstytucji; fakt, że, przynajmniej na Węgrzech, w Polsce i w Czechosłowacji, przywódcy tych rewolucji lub „refolucji” mieli niesłychanie jasną wizję porządku konstytucyjnego, jaki chcieli zbudować, a nie tylko tego, co chcieli zniszczyć, i że ten nowy porządek miał sporo podobieństw z tym, co zostało ustanowione dwa wieki wcześniej w Stanach Zjednoczonych (można by je nazwać transatlantycką Europą); i w końcu poczucie, że te wydarzenia, w swej retoryce i w swym podobieństwie do ulicznego teatru, również należały do tamtej epoki, a nie do naszego wspólnorynkowego świata.

 
Wesprzyj nas