“Śmierć i Małgorzata” to świetnie napisany thriller psychologiczny, w którym nic nie jest takie, jak się wydaje…
Młody lekarz, Henryk Wieroński, znajduje zwłoki byłej narzeczonej, Małgorzaty Detman, bestialsko pobitej i prawdopodobnie zgwałconej, w jej własnej sypialni. Dlaczego dziewczyna kazała mu przyjść właśnie tego ranka? Jak to możliwe, że rodzice i bliźniaczka Zosia niczego nie zauważyli? Kto odpowiada za brutalne morderstwo pięknej, młodej kobiety? Co ukrywa Henryk? I kim właściwie była… Małgorzata?
Śledztwo rusza pełną parą prowadzone przez prokuratorkę Maję Roch i jej partnera, inspektora Molskiego. Henryk zaś podejmuje dochodzenie na własną rękę. Wielowątkowa narracja to przybliża, to oddala czytelnika od rozwiązania zagadki.
Prawda okazuje się bardziej zaskakująca, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Joanna Łopusińska (1984), krakowianka, z wykształcenia plastyczka i egiptolożka. Obecnie mieszka w Wielkiej Brytanii, gdzie pracuje jako konsultantka ds. sztuki w galerii sztuki współczesnej w Oksfordzie. W Polsce była dyrektorką w ogólnopolskiej spółce projektującej wnętrza. Laureatka konkursu na dramat współczesny ogłoszonego przez Krystiana Lupę w Starym Teatrze (2004) oraz konkursu prozatorskiego im. Zdzisława Morawskiego (2008). Wyróżniona uczestniczka kursu kreatywnego pisania Kraków Miasto Literatury UNESCO (2017). Śmierć i Małgorzata to jej debiut literacki.
Śmierć i Małgorzata
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 11 sierpnia 2020
Śmierć i Małgorzata
1.
Wiem, że nie żyję, wiem, że śnię.
Jestem w dużym domu, musi być stary, bo wnętrze jest wysokie, z zaokrąglonymi łączeniami ścian i sufitu, a podłoga drewniana, z resztkami lakieru. I cisza, ta cichość domów, gdzie od lat nikt nie mieszka, cichość, w której brzmi już tylko umieranie pokoleń. Stoję tam, na środku pomieszczenia, pewnie kuchni, bo ze ścian wystają zardzewiałe rury i rurki. Otwieram niedomkniętą wewnętrzną okiennicę. Zza wybitych szyb uderza we mnie chłód. Za oknem zapada zmierzch albo wstaje świt, nie wiem. Różowo-granatowe niebo i paseczek złotawego blasku ponad sylwetą lasu. W doniczce na parapecie marzną krzaczki jagód, owoce są wielkie, napęczniałe, gdybym dotknęła któregoś palcem, wybuchłby, obryzgując mnie ciemnym sokiem. Więc nie dotykam. Powietrze z wirującymi płatkami suchego śniegu co rusz dmucha mi w twarz. Nagle wszystko ciemnieje. Za żeliwną bramą oddzielającą dom od lasu dostrzegam męską postać. Nie widzę dokładnie, ale wiem, że to Henry. W ręku trzyma pęk żółtych kwiatów jarzących się na tle czarnociemności. Zimno mi, więc zaciągam poły szlafroka. Pod palcami na piersi czuję miękką gazę oklejoną plastrami. Zdziwiona spoglądam w dół. Ale zaraz odpominam sobie wszystko. To po tym, jak próbowali naprawić mi serce. Serduszko właściwie.
Bo mam serce kurczaka. Za małe, żeby normalnie żyć.
2.
Sierpień 2011
Piątek rano
Parking przy Alternatywach był zapchany i Henryk nie bez trudu znalazł miejsce pośród innych samochodów. Wyjrzał przez boczną szybę. Świat oblany ostrym słońcem wydawał się zatrzymany w pół kroku, w pół oddechu. Otworzył drzwi i uderzył go żar, suchy i gorący, jak z piekarnika. Albo z pustyni. Tak jak wtedy, kiedy wychodzisz z klimatyzowanego hotelu gdzieś w sercu Nevady, bo nieopatrznie postanawiasz pozwiedzać okolicę, a tam, bach, bach, bach, piekielny podmuch, który trwa i naprawdę nigdy się nie kończy. Odkleił koszulkę od zlanych potem pleców. Schylił się po leżący na siedzeniu pasażera bukiet. Mokre, wciąż chłodne łodygi w spoconej dłoni.
Kwiaty kupił na bazarze przy Bakalarskiej. Trochę czasu zajęło mu znalezienie straganu, gdzie mieliby piwonie, które lubiła. Różowe. Kwiaciarka, niska i gruba, ciasno związała pęk kwiatów i podała mu, mówiąc, żeby szybko wstawił je do wody, bo długo nie pociągną w tym upale.
– Musi być ładna – usłyszał za plecami ochrypły głos. Odwrócił się i spojrzał w czarne oczy ginące w siatce zmarszczek. – Powróżę młodemu człowiekowi. – Cyganka wyciągnęła przed siebie sękate dłonie. W słońcu błysnęły jej złote zęby i srebrne bransolety.
– Nie trzeba. – Henryk uśmiechnął się grzecznie i odwrócił z powrotem do lady. Nie wierzył we wróżby, przepowiednie ani horoskopy. Nie potrzebował czarów, żeby przewidzieć swoją przyszłość, wszystko miał, mniej lub bardziej dokładnie, zaplanowane. Wyjął z portfela pięćdziesięciozłotowy banknot i wręczył kwiaciarce, pochwycił przy tym niechętny wzrok, którym ta omiotła starą Cygankę.
– Do swojej pani idziesz – ciągnęła samozwańcza wróżka niezrażona odmową.
– A to ci nowina! – Kwiaciarka roześmiała się piskliwie, chowając pieniądze w torebce na pasku i energicznie zasuwając zamek. – No chyba że nie do chłopaka! Boby kwiatków nie kupował! – Zarechotała, ocierając pot z zaróżowionej twarzy.
Henryk odwrócił się i zderzył z Cyganką. Zachwiała się, więc złapał ją za rękę, żeby nie upadła. Miała ciepłą skórę, suchą jak papier. Ich oczy się spotkały. Kobieta wyszarpnęła się gwałtownie. Zrobiła krok w tył.
– A jednak nie – szepnęła, krzyżując ramiona na piersi.
– Już mi pani nie chce wróżyć? – Henryk znowu się uśmiechnął. Stara pokręciła głową, nie patrząc na niego. On z kolei gapił się na nią zmieszany. – Niech chociaż się dowiem, czy czeka mnie dziś serdeczne przyjęcie. – Wskazał podbródkiem na trzymane w dłoni kwiaty. Drugą ręką sięgnął do portfela i manewrując przy zatrzasku, wydobył czterdzieści złotych. – Proszę – powiedział i podał jej pieniądze.
Cyganka znowu postąpiła do tyłu, kręcąc głową.
– Nie spotkasz jej już – odparła po chwili cicho i niechętnie.
Henryk się skrzywił, ale nie odpowiedział, podziękował kwiaciarce i odwrócił się, chcąc odejść. Stara kobieta stała nieruchomo na środku alejki, mocno zaciskając powieki, jakby śledząc pod nimi wydarzenia z jego przyszłości. To niedorzeczne, skarcił się w myślach.
– Dziś wszystko się zmieni i nic nie będzie takie samo – powiedziała Cyganka schrypniętym głosem. Otworzyła oczy.
Nagle przypomniał sobie, że jego babka Mila mówiła o takich oczach, że są „do śmierci smutne”. Poczuł ukłucie w dole brzucha. Cyganka pokręciła głową i odeszła szybko, gniewnie, jakby nic więcej nie dało się zrobić, jakby wszystko już się stało.
– Niech pan leci, bo jeszcze tu wróci i będzie chciała kasę za te swoje czary-mary. – Kwiaciarka zaśmiała się głośno. – Ciągle tu łazi! Pewnie mieszka gdzieś niedaleko. – Machnęła ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. Na odchodnym życzyła mu powodzenia.
Prawda czy nieprawda, złej wróżbie nie zaszkodzi mała przeciwwaga, uśmiechnął się blado. Ale co właściwie powiedziała Cyganka? Że wszystko się zmieni, że nic nie będzie takie samo. Przecież o to mu chodziło. Dlatego wstał rano, pojechał na giełdę, dlatego zapadał się teraz w miękki asfalt parkingu przy Alternatywach, kołysząc się na piętach, zbierając się na odwagę, żeby pójść, wpisać kod na domofonie, a później zapukać do drzwi. Co w tym trudnego? Wchodzę, mówię dzień dobry, mówię wybacz mi, mówię żyjmy długo i szczęśliwie, daję jej kwiaty, ona je bierze, całujemy się i już. Tak? Tak, kurwa?
„Nie spotkasz jej już”, szeptały w jego głowie blade, wąskie wargi, kiedy ruszył przed siebie, wyrywając trampki z gorących objęć asfaltu.
3.
Wstukał kod i wszedł na patio z placykiem zabaw otoczonym pasem wyschniętej trawy. Żadnych spóźnionych matek z dziećmi, żadnych ursynowian pędzących do pracy. Nikogo. Wypełniona ciszą pustka zatrzymana w prześwietlonym kadrze. Wbiegł na drugie piętro i wyhamował przed drzwiami ze staromodną, grawerowaną tabliczką. Detman, przeczytał, choć dobrze wiedział, co głoszą poskręcane, fikuśne litery. W srebrnym prostokącie odbiły się jego oczy. Przez chwilę szukał w nich śladu wahania.
Nacisnął dzwonek.
– Henry! – wykrzyknęła kobieta, a jej twarz wykrzywiła się brzydko w mimowolnym grymasie. Pohamowała się jednak szybko, przymknęła powieki, a kiedy ponownie je otworzyła, jej rysy rozprasował uśmiech.
Henryk Wieroński z uznaniem obserwował te wyczyny oblicza niedoszłej teściowej. Lata treningu, pomyślał.
– Dzień dobry, pani Marylo – odezwał się, udając, że nie zwrócił uwagi na zaskoczenie, z jakim go przywitała. Bynajmniej nie radosne, powodowane przyjemną niespodzianką, ale takie, które spada na człowieka, kiedy w polu jego widzenia pojawia się coś, czego już nigdy, przenigdy nie miał oglądać. Albo ktoś. W tym wypadku chodziło o niego i olbrzymi bukiet, który ściskał w dłoniach.
– Ulubione Małgorzaty – szepnęła kobieta.
– Jest w domu? – zapytał, nie komentując znanego im faktu, że różowe piwonie są ulubionymi kwiatami jej córki.
Kiwnęła głową, przepuszczając go w drzwiach. Szczęknął zamek, stanęli obok siebie w mroku korytarza. Usłyszał, jak Detmanowa oddycha głęboko, po czym ruszyła przed siebie.
– Tomasz, zobacz, kto przyszedł! – zaświergotała wesoło, wchodząc do salonu.
Henryk się rozejrzał. W mieszkaniu panował półmrok, większość rolet była spuszczona. Zza stołu, obok którego przystanęła kobieta, podniosła się druga postać w ciemnym ubraniu. Zacisnął powieki. Dwoje ludzi zlało mu się nagle w jednolitą czarną plamę, z której wystawały jedynie cienkie, białe patyki kończyn. Zamrugał, chcąc wyostrzyć niepokojący obraz. Z jakiegoś powodu przypomniał mu się olbrzymi zbiór płócien Beksińskiego na zamku w Sanoku, z czasów jeszcze przed remontem i reorganizacją kolekcji. Oglądał ją w dzieciństwie. Do dziś pamiętał duszny klimat zamkowych sal od podłogi po sufit wypełnionych okrutnymi, mrocznymi wizjami malarza. Zamrugał ponownie. Plama rozerwała się na dwoje, a jej większa część zaczęła sunąć w jego kierunku.
– Po co przyszedłeś? – zapytał mężczyzna, przystanąwszy pół metra od niego. Był wysoki, masywny, ciemne włosy sterczały mu dokoła bladej łysiny. Oddech miał kwaśny od kawy i papierosów. Henryk mimowolnie odchylił się do tyłu. – Czemu go wpuściłaś?! – ryknął, odwracając się do żony.
Kobieta tylko wzruszyła ramionami.
– Chcę się zobaczyć z Małgorzatą – powiedział Henryk. – Jest u siebie?
– A rób, co chcesz – nieoczekiwanie skapitulował mężczyzna. Odwrócił się, odszedł i ciężko opadł na kanapę w rogu pokoju. Wziął do ręki gazetę, udając zainteresowanie czołówką. – Jak cię przyjmie – podniósł głos, jakby chciał, żeby słyszano go w całym mieszkaniu – to nic na jej głupotę nie poradzę!
– Jest u siebie – potwierdziła cicho matka Małgorzaty, nie ruszając się z miejsca. – Śpi.
– Postaraj się tym razem wszystkiego nie spierdolić – rzucił jeszcze z kanapy Tomasz Detman, przerzucając nerwowo kolejne strony „Wyborczej”. Henryk zmilczał tę radę, choć w duchu przyznawał rację panu domu. – Panie doktorze – dodał tamten z kpiną, jakby chciał obrazić Henryka. – Konował – syknął jeszcze, ale Henryk nie zareagował i bez słowa skierował się do drzwi najdalszej z sypialni.
Bardzo chciał, żeby tym razem wszystko było jak należy. Do siwych włosów, zwiędłych policzków i stada wnucząt plączących się pod nogami.
Żeby było na zawsze. Aż po grób.
4.
W Starym Testamencie jest historia, o której ostatnio ciągle myślę. Oczywiście znałam ją już wcześniej, z katechez w dzieciństwie. Teraz trafiłam na nią, przerzucając od niechcenia Biblię. Czekałam wtedy na coś, nie wiem na co, chyba właśnie na to. Opowieść o ofierze Abrahama. Kiedy Głos wzywa ojca, aby oddał Mu syna. I ojciec słucha, układa syna na ołtarzu Głosu, podnosi nóż.
Czy Głos istnieje, czy istnieje tylko w ojcu?
Zanim nóż opadnie, Głos odwoła wezwanie. Jakby posłuszeństwo ojca było wystarczającym potwierdzeniem Jego, Głosu, istnienia. Bo Głos musi się potwierdzić w człowieku. Bez człowieka Głosu nie ma. Głos rodzi się i umiera w tym, w kim rezonuje.
Abraham dokonał wyboru, przed którym każdy staje. Między Głosem a synem. Sumieniem a miłością. Zachowaniem siebie a rozdaniem siebie.
Tylko on nie poniósł konsekwencji.
My poniesiemy.
5.
Żaluzje były opuszczone. Przeciskające się przez nie wiązki ostrego światła cięły przestrzeń pokoju na równe kawałki. Drobinki kurzu wirowały w powietrzu. Znieruchomiał tuż za progiem, lustrując pudła z książkami i opróżnioną szafę z rzędem metalowych wieszaków. Zamknął drzwi i prawie się potknął o rozbebeszoną walizkę. Na biurku leżały aparat i otwarty laptop. Wyglądało to tak, jakby lokatorka właśnie wróciła i zaraz znowu zamierzała wyjechać. Na długo. Albo na zawsze.
Tylko łóżko było takie, jak pamiętał. I ona sama, zanurzona w powodzi bieli, ze złotymi włosami rozsypanymi na poduszkach. Usiadł na skraju materaca i poczuł truskawkowy zapach jej szamponu. To o wplataniu dłoni w takie włosy marzyli mężczyźni od zarania dziejów. Spała z twarzą zwróconą do ściany.
– Małgosia – powiedział cicho, kładąc przy niej kwiaty. Nie poruszyła się. Dotknął jej włosów, przeczesał je lekko palcami. – Przepraszam – szepnął. Zauważył ciemne plamki na jej ramionach, jakby ślady po niecierpliwych i zbyt silnych palcach. Dotknął skóry, była ciepła, choć dziwnie twarda.
Na początku nie rozumiał, co jest nie tak.
Chwycił ją za rękę i chciał pociągnąć, ale ciało stawiło opór. Odsunął włosy z twarzy. Wokół oka miała fioletowy siniec, na skroni przesiąknięty krwią plaster. Wargi były spuchnięte, rozcięte kąciki wypełniała zakrzepła krew.
Małgorzata się nie poruszyła, uśpiona w pozycji na boku.
Przyłożył dwa palce do jej szyi. Nie wyczuł pulsu.
Poderwał się i ruszył do drzwi, a później z powrotem do łóżka. Spróbował obrócić dziewczynę na plecy, ale jej ciało było jak z kamienia, ciężkie i nieruchome. Nie dowierzając sobie, ponownie przyłożył palce do jej szyi.
Nic.
I znowu.
Mógłby przysiąc, że śpi!
Z odrętwienia wyrwał go gwizd czajnika. Rzucił się do drzwi. Chciał krzyczeć, że trzeba dzwonić, wezwać pogotowie, ratować ją! Wpadł do kuchni, ale zaraz stanął bezsilny. Chciał biec, działać, a mógł tylko patrzeć.
Stała przy blacie, zalewając herbatę, złote włosy spływały z ramion na plecy, w ustach trzymała ciastko. Wyglądała tak jak przed chwilą w swoim pokoju. Prawie, bo jej twarzy nie znaczyły krwawe ślady.
– Małgorzata – szepnął, a ona odwróciła się do niego i zmarszczyła brwi.
– Henry?! – krzyknęła. Ciastko wypadło jej z ust i przełamało się na pół, wylądowawszy na ciemnym blacie. Odstawiła czajnik i starła okruchy z twarzy. – Co tu robisz?! – warknęła. – Rodzice cię widzieli?! No nie wierzę, że cię wpuścili i nadal jesteś w jednym kawałku. – Uśmiechnęła się złośliwie. – Boże! – przeraziła się nagle. – Chyba nie sądzisz, że ona po tym wszystkim do ciebie wróci?! – Ruszyła w jego kierunku. – Wy-bij-to-so-bie-ze-łba! – sylabizując, dźgała go palcem w pierś. Mocno.
Złapał ją za rękę.
– Dzwoń po pogotowie – powiedział zduszonym głosem. Patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc. – Zosia! – krzyknął. – Rusz się! – ponaglił bliźniaczkę Małgorzaty, odpychając jej rękę.
– Co ty pieprzysz? – zdenerwowała się. – Czemu?
– Małgorzata… – zaczął, ale nie dokończył, bo dziewczyna wyminęła go i pobiegła do sypialni siostry.
Odwrócił się i patrzył, jak zatrzymuje się tuż za drzwiami, jakby bała się zbliżyć do prawdy. Poszedł za nią. Minął Tomasza, który wychynął z jednego z pokoi.
– Czemu się drzecie? – zapytał, ale nikt mu nie odpowiedział.
Henryk chwycił Zosię za ramiona, wyciągnął z pokoju i włożył jej w ręce telefon z wybranym numerem pogotowia.
– Wezwij karetkę – polecił, na co ona energicznie pokiwała głową, przyciskając aparat do ucha.
Kiedy rozmawiała z dyspozytornią, głos jej się łamał.
– Co się stało?! – ryknął Tomasz. Henryk nie zdążył odpowiedzieć, bo mężczyzna dopadł łóżka i siłą przewrócił córkę na plecy. Po chwili wstał i podniósł żaluzje. Siniak rozlany wokół oka i krew na skroni nagle stały się bardziej widoczne. – Coś ty jej zrobił?! – zawył, zwracając wykrzywioną nieludzko twarz w stronę Henryka. – Coś ty jej zrobił?! – Wrócił do Małgorzaty i z determinacją próbował ją obudzić i posadzić. Bezskutecznie.
Henryk podszedł do łóżka, odsunął opierającego się Tomasza, po czym z trudem wziął dziewczynę na ręce. Kołdra zsunęła się z jej ciała, ujawniając pokryte siniakami i zadrapaniami nogi. Białą koszulę nocną i prześcieradło znaczyły ciemne plamy zakrzepłej krwi.
–– Jezus Maria! – jęknęła Maryla Detman, stając w drzwiach i obejmując rękami głowę.
Kątem oka Henryk dostrzegł jeszcze osłupienie malujące się na twarzy Tomasza i Zosię z półotwartymi ustami. Ułożył Małgorzatę na podłodze, odnotowując mimowolnie wszystkie obrażenia. Zatrzymał wzrok na plamach znaczących jej koronkową koszulę. Zmusił się do działania. Przyłożył dłonie do jej piersi.
– Raz, dwa, trzy – liczył, uciskając mostek – cztery, pięć. – Było coś kojącego w tej machinalnej czynności, coś, co pozwalało wyłączyć galopujące myśli. Chciał wierzyć, choć przez chwilę, że samo wciskanie mostka w miękkie serce dziewczyny poruszy w niej krew i pobudzi zgasły oddech. Kiedy doszedł do trzydziestu, nachylił się nad nią. Dotknął ustami jej warg i wdusił w nią powietrze. I kolejny raz.
Zosia i rodzice Małgorzaty stali w drzwiach pokoju, czuł ich spojrzenia na swoich plecach. Napięte, wyczekujące.
Po chwili odsunął się od dziewczyny. Przecież to nie miało sensu. Wiedział to. I czuł. Małgorzaty już nie było.
– Henry, proszę, zrób coś – załkała Zosia. – Zrób coś!
Henryk westchnął i wrócił do masażu serca. Robił to już tylko dla nich, musieli mieć pewność, że dał z siebie wszystko.
Nie wiedział, po kilku czy kilkunastu minutach trzasnęły drzwi i ktoś delikatnie oderwał jego dłonie od ciała Małgorzaty. Wyszedł z pokoju, potrącając jej matkę. Stała zgarbiona, nieruchoma i niema, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń. Przeprosił, ale nie zwróciła na niego uwagi.
Z sypialni Małgorzaty dochodziły urywki zdań. Henryka nie dziwiło, że lekarz nie podejmuje przerwanej reanimacji, nie ładuje defibrylatorów, nie ustala dawki adrenaliny.
Odwrócił się. Zauważył Zosię stojącą w otwartym oknie w kuchni. Ciemna postać na tle jasnego prostokąta. Paliła papierosa, a dym snuł się dookoła jej głowy. Podszedł i stanął za nią, zza jej pleców obserwował czerwoną zjeżdżalnię z bawiącą się na niej małą Mulatką, matkę ganiącą dwóch chłopców za obrzucanie się piaskiem, starszą kobietę z niemowlęciem w wózku. Świat wydawał się tak pełen życia.
– Nie żyje – usłyszał męski głos za plecami.
Zosia opuściła głowę, papieros wypadł jej z ręki, a Henryk z nagłą wyrazistością pomyślał, że stara Cyganka miała rację. Nie spotka już Małgorzaty.