“Śmierć i Małgorzata” to świetnie napisany thriller psychologiczny, w którym nic nie jest takie, jak się wydaje…


Śmierć i MałgorzataWarszawa, upalne lato.

Młody lekarz, Henryk Wieroński, znajduje zwłoki byłej narzeczonej, Małgorzaty Detman, bestialsko pobitej i prawdopodobnie zgwałconej, w jej własnej sypialni. Dlaczego dziewczyna kazała mu przyjść właśnie tego ranka? Jak to możliwe, że rodzice i bliźniaczka Zosia niczego nie zauważyli? Kto odpowiada za brutalne morderstwo pięknej, młodej kobiety? Co ukrywa Henryk? I kim właściwie była… Małgorzata?

Śledztwo rusza pełną parą prowadzone przez prokuratorkę Maję Roch i jej partnera, inspektora Molskiego. Henryk zaś podejmuje dochodzenie na własną rękę. Wielowątkowa narracja to przybliża, to oddala czytelnika od rozwiązania zagadki.

Prawda okazuje się bardziej zaskakująca, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

Joanna Łopusińska (1984), krakowianka, z wykształcenia plastyczka i egiptolożka. Obecnie mieszka w Wielkiej Brytanii, gdzie pracuje jako konsultantka ds. sztuki w galerii sztuki współczesnej w Oksfordzie. W Polsce była dyrektorką w ogólnopolskiej spółce projektującej wnętrza. Laureatka konkursu na dramat współczesny ogłoszonego przez Krystiana Lupę w Starym Teatrze (2004) oraz konkursu prozatorskiego im. Zdzisława Morawskiego (2008). Wyróżniona uczestniczka kursu kreatywnego pisania Kraków Miasto Literatury UNESCO (2017). Śmierć i Małgorzata to jej debiut literacki.

Joanna Łopusińska
Śmierć i Małgorzata
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 11 sierpnia 2020
 
 

Śmierć i Małgorzata


1.

Wiem, że nie żyję, wiem, że śnię.
Jestem w dużym domu, musi być stary, bo wnę­trze jest wyso­kie, z zaokrą­glo­nymi łącze­niami ścian i sufitu, a pod­łoga drew­niana, z reszt­kami lakieru. I cisza, ta cichość domów, gdzie od lat nikt nie mieszka, cichość, w któ­rej brzmi już tylko umie­ra­nie poko­leń. Stoję tam, na środku pomiesz­cze­nia, pew­nie kuchni, bo ze ścian wystają zardze­wiałe rury i rurki. Otwie­ram nie­do­mkniętą wewnętrzną okien­nicę. Zza wybi­tych szyb ude­rza we mnie chłód. Za oknem zapada zmierzch albo wstaje świt, nie wiem. Różowo-gra­na­towe niebo i pase­czek zło­ta­wego bla­sku ponad syl­wetą lasu. W doniczce na para­pe­cie mar­zną krzaczki jagód, owoce są wiel­kie, napęcz­niałe, gdy­bym dotknęła któ­re­goś pal­cem, wybu­chłby, obry­zgu­jąc mnie ciem­nym sokiem. Więc nie doty­kam. Powie­trze z wiru­ją­cymi płat­kami suchego śniegu co rusz dmu­cha mi w twarz. Nagle wszystko ciem­nieje. Za żeliwną bramą oddzie­la­jącą dom od lasu dostrze­gam męską postać. Nie widzę dokład­nie, ale wiem, że to Henry. W ręku trzyma pęk żół­tych kwia­tów jarzą­cych się na tle czar­no­ciem­no­ści. Zimno mi, więc zacią­gam poły szla­froka. Pod pal­cami na piersi czuję miękką gazę okle­joną pla­strami. Zdzi­wiona spo­glą­dam w dół. Ale zaraz odpo­mi­nam sobie wszystko. To po tym, jak pró­bo­wali napra­wić mi serce. Ser­duszko wła­ści­wie.
Bo mam serce kur­czaka. Za małe, żeby nor­mal­nie żyć.

2.

Sier­pień 2011
Pią­tek rano

Par­king przy Alter­na­ty­wach był zapchany i Hen­ryk nie bez trudu zna­lazł miej­sce pośród innych samo­cho­dów. Wyj­rzał przez boczną szybę. Świat oblany ostrym słoń­cem wyda­wał się zatrzy­many w pół kroku, w pół odde­chu. Otwo­rzył drzwi i ude­rzył go żar, suchy i gorący, jak z pie­kar­nika. Albo z pustyni. Tak jak wtedy, kiedy wycho­dzisz z kli­ma­ty­zo­wa­nego hotelu gdzieś w sercu Nevady, bo nie­opatrz­nie posta­na­wiasz pozwie­dzać oko­licę, a tam, bach, bach, bach, pie­kielny podmuch, który trwa i naprawdę ni­gdy się nie koń­czy. Odkleił koszulkę od zla­nych potem ple­ców. Schy­lił się po leżący na sie­dze­niu pasa­żera bukiet. Mokre, wciąż chłodne łodygi w spo­co­nej dłoni.
Kwiaty kupił na baza­rze przy Baka­lar­skiej. Tro­chę czasu zajęło mu zna­le­zie­nie stra­ganu, gdzie mie­liby piwo­nie, które lubiła. Różowe. Kwia­ciarka, niska i gruba, cia­sno zwią­zała pęk kwia­tów i podała mu, mówiąc, żeby szybko wsta­wił je do wody, bo długo nie pocią­gną w tym upale.
– Musi być ładna – usły­szał za ple­cami ochry­pły głos. Odwró­cił się i spoj­rzał w czarne oczy ginące w siatce zmarsz­czek. – Powróżę mło­demu czło­wie­kowi. – Cyganka wycią­gnęła przed sie­bie sękate dło­nie. W słońcu bły­snęły jej złote zęby i srebrne bran­so­lety.
– Nie trzeba. – Hen­ryk uśmiech­nął się grzecz­nie i odwró­cił z powro­tem do lady. Nie wie­rzył we wróżby, prze­po­wied­nie ani horo­skopy. Nie potrze­bo­wał cza­rów, żeby prze­wi­dzieć swoją przy­szłość, wszystko miał, mniej lub bar­dziej dokład­nie, zapla­no­wane. Wyjął z port­fela pięć­dzie­się­cio­zło­towy bank­not i wrę­czył kwia­ciarce, pochwy­cił przy tym nie­chętny wzrok, któ­rym ta omio­tła starą Cygankę.
– Do swo­jej pani idziesz – cią­gnęła samo­zwań­cza wróżka nie­zra­żona odmową.
– A to ci nowina! – Kwia­ciarka roze­śmiała się piskli­wie, cho­wa­jąc pie­nią­dze w torebce na pasku i ener­gicz­nie zasu­wa­jąc zamek. – No chyba że nie do chło­paka! Boby kwiat­ków nie kupo­wał! – Zare­cho­tała, ocie­ra­jąc pot z zaró­żo­wio­nej twa­rzy.
Hen­ryk odwró­cił się i zde­rzył z Cyganką. Zachwiała się, więc zła­pał ją za rękę, żeby nie upa­dła. Miała cie­płą skórę, suchą jak papier. Ich oczy się spo­tkały. Kobieta wyszarp­nęła się gwał­tow­nie. Zro­biła krok w tył.
– A jed­nak nie – szep­nęła, krzy­żu­jąc ramiona na piersi.
– Już mi pani nie chce wró­żyć? – Hen­ryk znowu się uśmiech­nął. Stara pokrę­ciła głową, nie patrząc na niego. On z kolei gapił się na nią zmie­szany. – Niech cho­ciaż się dowiem, czy czeka mnie dziś ser­deczne przy­ję­cie. – Wska­zał pod­bród­kiem na trzy­mane w dłoni kwiaty. Drugą ręką się­gnął do port­fela i manew­ru­jąc przy zatrza­sku, wydo­był czter­dzie­ści zło­tych. – Pro­szę – powie­dział i podał jej pie­nią­dze.
Cyganka znowu postą­piła do tyłu, krę­cąc głową.
– Nie spo­tkasz jej już – odparła po chwili cicho i nie­chęt­nie.
Hen­ryk się skrzy­wił, ale nie odpo­wie­dział, podzię­ko­wał kwia­ciarce i odwró­cił się, chcąc odejść. Stara kobieta stała nie­ru­chomo na środku alejki, mocno zaci­ska­jąc powieki, jakby śle­dząc pod nimi wyda­rze­nia z jego przy­szło­ści. To nie­do­rzeczne, skar­cił się w myślach.
– Dziś wszystko się zmieni i nic nie będzie takie samo – powie­działa Cyganka schryp­nię­tym gło­sem. Otwo­rzyła oczy.
Nagle przy­po­mniał sobie, że jego babka Mila mówiła o takich oczach, że są „do śmierci smutne”. Poczuł ukłu­cie w dole brzu­cha. Cyganka pokrę­ciła głową i ode­szła szybko, gniew­nie, jakby nic wię­cej nie dało się zro­bić, jakby wszystko już się stało.
– Niech pan leci, bo jesz­cze tu wróci i będzie chciała kasę za te swoje czary-mary. – Kwia­ciarka zaśmiała się gło­śno. – Cią­gle tu łazi! Pew­nie mieszka gdzieś nie­da­leko. – Mach­nęła ręką w bli­żej nie­okre­ślo­nym kie­runku. Na odchod­nym życzyła mu powo­dze­nia.
Prawda czy nie­prawda, złej wróż­bie nie zaszko­dzi mała prze­ciw­waga, uśmiech­nął się blado. Ale co wła­ści­wie powie­działa Cyganka? Że wszystko się zmieni, że nic nie będzie takie samo. Prze­cież o to mu cho­dziło. Dla­tego wstał rano, poje­chał na giełdę, dla­tego zapa­dał się teraz w miękki asfalt par­kingu przy Alter­na­ty­wach, koły­sząc się na pię­tach, zbie­ra­jąc się na odwagę, żeby pójść, wpi­sać kod na domo­fo­nie, a póź­niej zapu­kać do drzwi. Co w tym trud­nego? Wcho­dzę, mówię dzień dobry, mówię wybacz mi, mówię żyjmy długo i szczę­śli­wie, daję jej kwiaty, ona je bie­rze, cału­jemy się i już. Tak? Tak, kurwa?
„Nie spo­tkasz jej już”, szep­tały w jego gło­wie blade, wąskie wargi, kiedy ruszył przed sie­bie, wyry­wa­jąc trampki z gorą­cych objęć asfaltu.

3.

Wstu­kał kod i wszedł na patio z pla­cy­kiem zabaw oto­czo­nym pasem wyschnię­tej trawy. Żad­nych spóź­nio­nych matek z dziećmi, żad­nych ursy­no­wian pędzą­cych do pracy. Nikogo. Wypeł­niona ciszą pustka zatrzy­mana w prze­świe­tlo­nym kadrze. Wbiegł na dru­gie pię­tro i wyha­mo­wał przed drzwiami ze sta­ro­modną, gra­we­ro­waną tabliczką. Det­man, prze­czy­tał, choć dobrze wie­dział, co gło­szą poskrę­cane, fiku­śne litery. W srebr­nym pro­sto­ką­cie odbiły się jego oczy. Przez chwilę szu­kał w nich śladu waha­nia.
Naci­snął dzwo­nek.
– Henry! – wykrzyk­nęła kobieta, a jej twarz wykrzy­wiła się brzydko w mimo­wol­nym gry­ma­sie. Poha­mo­wała się jed­nak szybko, przy­mknęła powieki, a kiedy ponow­nie je otwo­rzyła, jej rysy roz­pra­so­wał uśmiech.
Hen­ryk Wie­roń­ski z uzna­niem obser­wo­wał te wyczyny obli­cza nie­do­szłej teścio­wej. Lata tre­ningu, pomy­ślał.
– Dzień dobry, pani Marylo – ode­zwał się, uda­jąc, że nie zwró­cił uwagi na zasko­cze­nie, z jakim go przy­wi­tała. By­naj­mniej nie rado­sne, powo­do­wane przy­jemną nie­spo­dzianką, ale takie, które spada na czło­wieka, kiedy w polu jego widze­nia poja­wia się coś, czego już ni­gdy, przeni­gdy nie miał oglą­dać. Albo ktoś. W tym wypadku cho­dziło o niego i olbrzymi bukiet, który ści­skał w dło­niach.
– Ulu­bione Mał­go­rzaty – szep­nęła kobieta.
– Jest w domu? – zapy­tał, nie komen­tu­jąc zna­nego im faktu, że różowe piwo­nie są ulu­bio­nymi kwia­tami jej córki.
Kiw­nęła głową, prze­pusz­cza­jąc go w drzwiach. Szczęk­nął zamek, sta­nęli obok sie­bie w mroku kory­ta­rza. Usły­szał, jak Det­ma­nowa oddy­cha głę­boko, po czym ruszyła przed sie­bie.
– Tomasz, zobacz, kto przy­szedł! – zaświer­go­tała wesoło, wcho­dząc do salonu.
Hen­ryk się rozej­rzał. W miesz­ka­niu pano­wał pół­mrok, więk­szość rolet była spusz­czona. Zza stołu, obok któ­rego przy­sta­nęła kobieta, pod­nio­sła się druga postać w ciem­nym ubra­niu. Zaci­snął powieki. Dwoje ludzi zlało mu się nagle w jed­no­litą czarną plamę, z któ­rej wysta­wały jedy­nie cien­kie, białe patyki koń­czyn. Zamru­gał, chcąc wyostrzyć nie­po­ko­jący obraz. Z jakie­goś powodu przy­po­mniał mu się olbrzymi zbiór płó­cien Bek­siń­skiego na zamku w Sanoku, z cza­sów jesz­cze przed remon­tem i reor­ga­ni­za­cją kolek­cji. Oglą­dał ją w dzie­ciń­stwie. Do dziś pamię­tał duszny kli­mat zam­ko­wych sal od pod­łogi po sufit wypeł­nio­nych okrut­nymi, mrocz­nymi wizjami mala­rza. Zamru­gał ponow­nie. Plama roze­rwała się na dwoje, a jej więk­sza część zaczęła sunąć w jego kie­runku.
– Po co przy­sze­dłeś? – zapy­tał męż­czy­zna, przy­sta­nąw­szy pół metra od niego. Był wysoki, masywny, ciemne włosy ster­czały mu dokoła bla­dej łysiny. Oddech miał kwa­śny od kawy i papie­ro­sów. Hen­ryk mimo­wol­nie odchy­lił się do tyłu. – Czemu go wpu­ści­łaś?! – ryk­nął, odwra­ca­jąc się do żony.
Kobieta tylko wzru­szyła ramio­nami.
– Chcę się zoba­czyć z Mał­go­rzatą – powie­dział Hen­ryk. – Jest u sie­bie?
– A rób, co chcesz – nie­ocze­ki­wa­nie ska­pi­tu­lo­wał męż­czy­zna. Odwró­cił się, odszedł i ciężko opadł na kanapę w rogu pokoju. Wziął do ręki gazetę, uda­jąc zain­te­re­so­wa­nie czo­łówką. – Jak cię przyj­mie – pod­niósł głos, jakby chciał, żeby sły­szano go w całym miesz­ka­niu – to nic na jej głu­potę nie pora­dzę!
– Jest u sie­bie – potwier­dziła cicho matka Mał­go­rzaty, nie rusza­jąc się z miej­sca. – Śpi.
– Posta­raj się tym razem wszyst­kiego nie spier­do­lić – rzu­cił jesz­cze z kanapy Tomasz Det­man, prze­rzu­ca­jąc ner­wowo kolejne strony „Wybor­czej”. Hen­ryk zmil­czał tę radę, choć w duchu przy­zna­wał rację panu domu. – Panie dok­to­rze – dodał tam­ten z kpiną, jakby chciał obra­zić Hen­ryka. – Kono­wał – syk­nął jesz­cze, ale Hen­ryk nie zare­ago­wał i bez słowa skie­ro­wał się do drzwi naj­dal­szej z sypialni.
Bar­dzo chciał, żeby tym razem wszystko było jak należy. Do siwych wło­sów, zwię­dłych policz­ków i stada wnu­cząt plą­czą­cych się pod nogami.
Żeby było na zawsze. Aż po grób.

4.

W Sta­rym Testa­men­cie jest histo­ria, o któ­rej ostat­nio cią­gle myślę. Oczy­wi­ście zna­łam ją już wcze­śniej, z kate­chez w dzie­ciń­stwie. Teraz tra­fi­łam na nią, prze­rzu­ca­jąc od nie­chce­nia Biblię. Cze­ka­łam wtedy na coś, nie wiem na co, chyba wła­śnie na to. Opo­wieść o ofie­rze Abra­hama. Kiedy Głos wzywa ojca, aby oddał Mu syna. I ojciec słu­cha, układa syna na ołta­rzu Głosu, pod­nosi nóż.
Czy Głos ist­nieje, czy ist­nieje tylko w ojcu?
Zanim nóż opad­nie, Głos odwoła wezwa­nie. Jakby posłu­szeń­stwo ojca było wystar­cza­ją­cym potwier­dze­niem Jego, Głosu, ist­nie­nia. Bo Głos musi się potwier­dzić w czło­wieku. Bez czło­wieka Głosu nie ma. Głos rodzi się i umiera w tym, w kim rezo­nuje.
Abra­ham doko­nał wyboru, przed któ­rym każdy staje. Mię­dzy Gło­sem a synem. Sumie­niem a miło­ścią. Zacho­wa­niem sie­bie a roz­da­niem sie­bie.
Tylko on nie poniósł kon­se­kwen­cji.
My ponie­siemy.

5.

Żalu­zje były opusz­czone. Prze­ci­ska­jące się przez nie wiązki ostrego świa­tła cięły prze­strzeń pokoju na równe kawałki. Dro­binki kurzu wiro­wały w powie­trzu. Znie­ru­cho­miał tuż za pro­giem, lustru­jąc pudła z książ­kami i opróż­nioną szafę z rzę­dem meta­lo­wych wie­sza­ków. Zamknął drzwi i pra­wie się potknął o roz­be­be­szoną walizkę. Na biurku leżały apa­rat i otwarty lap­top. Wyglą­dało to tak, jakby loka­torka wła­śnie wró­ciła i zaraz znowu zamie­rzała wyje­chać. Na długo. Albo na zawsze.
Tylko łóżko było takie, jak pamię­tał. I ona sama, zanu­rzona w powo­dzi bieli, ze zło­tymi wło­sami roz­sy­pa­nymi na podusz­kach. Usiadł na skraju mate­raca i poczuł tru­skaw­kowy zapach jej szam­ponu. To o wpla­ta­niu dłoni w takie włosy marzyli męż­czyźni od zara­nia dzie­jów. Spała z twa­rzą zwró­coną do ściany.
– Mał­go­sia – powie­dział cicho, kła­dąc przy niej kwiaty. Nie poru­szyła się. Dotknął jej wło­sów, prze­cze­sał je lekko pal­cami. – Prze­pra­szam – szep­nął. Zauwa­żył ciemne plamki na jej ramio­nach, jakby ślady po nie­cier­pli­wych i zbyt sil­nych pal­cach. Dotknął skóry, była cie­pła, choć dziw­nie twarda.
Na początku nie rozu­miał, co jest nie tak.
Chwy­cił ją za rękę i chciał pocią­gnąć, ale ciało sta­wiło opór. Odsu­nął włosy z twa­rzy. Wokół oka miała fio­le­towy siniec, na skroni prze­siąk­nięty krwią pla­ster. Wargi były spuch­nięte, roz­cięte kąciki wypeł­niała zakrze­pła krew.
Mał­go­rzata się nie poru­szyła, uśpiona w pozy­cji na boku.
Przy­ło­żył dwa palce do jej szyi. Nie wyczuł pulsu.
Pode­rwał się i ruszył do drzwi, a póź­niej z powro­tem do łóżka. Spró­bo­wał obró­cić dziew­czynę na plecy, ale jej ciało było jak z kamie­nia, cięż­kie i nie­ru­chome. Nie dowie­rza­jąc sobie, ponow­nie przy­ło­żył palce do jej szyi.
Nic.
I znowu.
Mógłby przy­siąc, że śpi!
Z odrę­twie­nia wyrwał go gwizd czaj­nika. Rzu­cił się do drzwi. Chciał krzy­czeć, że trzeba dzwo­nić, wezwać pogo­to­wie, rato­wać ją! Wpadł do kuchni, ale zaraz sta­nął bez­silny. Chciał biec, dzia­łać, a mógł tylko patrzeć.
Stała przy bla­cie, zale­wa­jąc her­batę, złote włosy spły­wały z ramion na plecy, w ustach trzy­mała ciastko. Wyglą­dała tak jak przed chwilą w swoim pokoju. Pra­wie, bo jej twa­rzy nie zna­czyły krwawe ślady.
– Mał­go­rzata – szep­nął, a ona odwró­ciła się do niego i zmarsz­czyła brwi.
– Henry?! – krzyk­nęła. Ciastko wypa­dło jej z ust i prze­ła­mało się na pół, wylą­do­waw­szy na ciem­nym bla­cie. Odsta­wiła czaj­nik i starła okru­chy z twa­rzy. – Co tu robisz?! – wark­nęła. – Rodzice cię widzieli?! No nie wie­rzę, że cię wpu­ścili i na­dal jesteś w jed­nym kawałku. – Uśmiech­nęła się zło­śli­wie. – Boże! – prze­ra­ziła się nagle. – Chyba nie sądzisz, że ona po tym wszyst­kim do cie­bie wróci?! – Ruszyła w jego kie­runku. – Wy-bij-to-so-bie-ze-łba! – syla­bi­zu­jąc, dźgała go pal­cem w pierś. Mocno.
Zła­pał ją za rękę.
– Dzwoń po pogo­to­wie – powie­dział zdu­szo­nym gło­sem. Patrzyła na niego, nic nie rozu­mie­jąc. – Zosia! – krzyk­nął. – Rusz się! – pona­glił bliź­niaczkę Mał­go­rzaty, odpy­cha­jąc jej rękę.
– Co ty pie­przysz? – zde­ner­wo­wała się. – Czemu?
– Mał­go­rzata… – zaczął, ale nie dokoń­czył, bo dziew­czyna wymi­nęła go i pobie­gła do sypialni sio­stry.
Odwró­cił się i patrzył, jak zatrzy­muje się tuż za drzwiami, jakby bała się zbli­żyć do prawdy. Poszedł za nią. Minął Toma­sza, który wychy­nął z jed­nego z pokoi.
– Czemu się drze­cie? – zapy­tał, ale nikt mu nie odpo­wie­dział.
Hen­ryk chwy­cił Zosię za ramiona, wycią­gnął z pokoju i wło­żył jej w ręce tele­fon z wybra­nym nume­rem pogo­to­wia.
– Wezwij karetkę – pole­cił, na co ona ener­gicz­nie poki­wała głową, przy­ci­ska­jąc apa­rat do ucha.
Kiedy roz­ma­wiała z dys­po­zy­tor­nią, głos jej się łamał.
– Co się stało?! – ryk­nął Tomasz. Hen­ryk nie zdą­żył odpo­wie­dzieć, bo męż­czy­zna dopadł łóżka i siłą prze­wró­cił córkę na plecy. Po chwili wstał i pod­niósł żalu­zje. Siniak roz­lany wokół oka i krew na skroni nagle stały się bar­dziej widoczne. – Coś ty jej zro­bił?! – zawył, zwra­ca­jąc wykrzy­wioną nie­ludzko twarz w stronę Hen­ryka. – Coś ty jej zro­bił?! – Wró­cił do Mał­go­rzaty i z deter­mi­na­cją pró­bo­wał ją obu­dzić i posa­dzić. Bez­sku­tecz­nie.
Hen­ryk pod­szedł do łóżka, odsu­nął opie­ra­ją­cego się Toma­sza, po czym z tru­dem wziął dziew­czynę na ręce. Koł­dra zsu­nęła się z jej ciała, ujaw­nia­jąc pokryte sinia­kami i zadra­pa­niami nogi. Białą koszulę nocną i prze­ście­ra­dło zna­czyły ciemne plamy zakrze­płej krwi.
–– Jezus Maria! – jęk­nęła Maryla Det­man, sta­jąc w drzwiach i obej­mu­jąc rękami głowę.
Kątem oka Hen­ryk dostrzegł jesz­cze osłu­pie­nie malu­jące się na twa­rzy Toma­sza i Zosię z pół­otwar­tymi ustami. Uło­żył Mał­go­rzatę na pod­ło­dze, odno­to­wu­jąc mimo­wol­nie wszyst­kie obra­że­nia. Zatrzy­mał wzrok na pla­mach zna­czą­cych jej koron­kową koszulę. Zmu­sił się do dzia­ła­nia. Przy­ło­żył dło­nie do jej piersi.
– Raz, dwa, trzy – liczył, uci­ska­jąc mostek – cztery, pięć. – Było coś koją­cego w tej machi­nal­nej czyn­no­ści, coś, co pozwa­lało wyłą­czyć galo­pu­jące myśli. Chciał wie­rzyć, choć przez chwilę, że samo wci­ska­nie mostka w mięk­kie serce dziew­czyny poru­szy w niej krew i pobu­dzi zga­sły oddech. Kiedy doszedł do trzy­dzie­stu, nachy­lił się nad nią. Dotknął ustami jej warg i wdu­sił w nią powie­trze. I kolejny raz.
Zosia i rodzice Mał­go­rzaty stali w drzwiach pokoju, czuł ich spoj­rze­nia na swo­ich ple­cach. Napięte, wycze­ku­jące.
Po chwili odsu­nął się od dziew­czyny. Prze­cież to nie miało sensu. Wie­dział to. I czuł. Mał­go­rzaty już nie było.
– Henry, pro­szę, zrób coś – załkała Zosia. – Zrób coś!
Hen­ryk wes­tchnął i wró­cił do masażu serca. Robił to już tylko dla nich, musieli mieć pew­ność, że dał z sie­bie wszystko.
Nie wie­dział, po kilku czy kil­ku­na­stu minu­tach trza­snęły drzwi i ktoś deli­kat­nie ode­rwał jego dło­nie od ciała Mał­go­rzaty. Wyszedł z pokoju, potrą­ca­jąc jej matkę. Stała zgar­biona, nie­ru­choma i niema, ze wzro­kiem wbi­tym w prze­strzeń. Prze­pro­sił, ale nie zwró­ciła na niego uwagi.
Z sypialni Mał­go­rzaty docho­dziły urywki zdań. Hen­ryka nie dzi­wiło, że lekarz nie podej­muje prze­rwa­nej reani­ma­cji, nie ładuje defi­bry­la­to­rów, nie ustala dawki adre­na­liny.
Odwró­cił się. Zauwa­żył Zosię sto­jącą w otwar­tym oknie w kuchni. Ciemna postać na tle jasnego pro­sto­kąta. Paliła papie­rosa, a dym snuł się dookoła jej głowy. Pod­szedł i sta­nął za nią, zza jej ple­ców obser­wo­wał czer­woną zjeż­dżal­nię z bawiącą się na niej małą Mulatką, matkę ganiącą dwóch chłop­ców za obrzu­ca­nie się pia­skiem, star­szą kobietę z nie­mow­lę­ciem w wózku. Świat wyda­wał się tak pełen życia.
– Nie żyje – usły­szał męski głos za ple­cami.
Zosia opu­ściła głowę, papie­ros wypadł jej z ręki, a Hen­ryk z nagłą wyra­zi­sto­ścią pomy­ślał, że stara Cyganka miała rację. Nie spo­tka już Mał­go­rzaty.

 
Wesprzyj nas