“Muzeum luster” to mrożący krew w żyłach thriller o sekretach ukrytych w obrazach Velazqueza, Goi czy Boscha. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile ich się tam kryje…


Muzeum lusterJaką śmiertelną tajemnicę kryją obrazy w Muzeum Prado?

Podczas Międzynarodowego Konkursu Kopistycznego w Muzeum Prado dochodzi do serii brutalnych zabójstw. Sprawcy odtwarzają w nich najsłynniejsze obrazy ze zbiorów galerii. Policja tkwi w martwym punkcie.

Dwie osoby mogą pomóc rozwikłać tajemnicę makabrycznych zbrodni: kopistka amatorka i ekscentryczny specjalista od symboli.

Dobry obraz to nic więcej jak lustro

Luis Montero Manglano – urodził się w Madrycie w 1981 roku. Jest dyrektorem ds. kształcenia oraz wykładowcą historii i sztuki średniowiecznej w Ośrodku Studiów Romańskich w Madrycie. Jego książka El lamento de Caín została wyróżniona nagrodą EATER dla najlepszej powieści grozy 2012 roku. DW REBIS opublikował jego doskonałą trylogię „Poszukiwacze” (Stół króla Salomona, Łańcuch Proroka, Miasto Świętych Mężów). Muzeum luster to najnowsza, długo wyczekiwana powieść tego autora.

Luis Montero Manglano
Muzeum luster
Przekład: Agata Ostrowska, Katarzyna Okrasko
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 27 października 2020
 
 

Muzeum luster

Szkic

Madryt, 2 lutego 1819

„Powstań, o Boże, prowadź swoją sprawę”.
Oskarżyciel Inkwizycji zerknął na napis wyryty na nadprożu drzwi pałacu Świętego Oficjum. Nie zadał sobie trudu, żeby go przeczytać, znał go na pamięć, a zresztą byłoby to niemożliwe: panowała niemal absolutna ciemność.
Przeszedł go dreszcz, więc zawinął się w płaszcz aż po nos i potupał, żeby rozgrzać sobie stopy. Temperatura była piekielnie niska, wiał wilgotny, przenikliwy wiatr. Kapłan wzniósł oczy ku niebu, jakby zamierzał się pomodlić, i ujrzał atramentowoczarne sklepienie, bez gwiazd, bez księżyca. Gdzieś w pobliżu jedenaście razy zabiły dzwony. Potem zapadła cisza. Wokół nie było żywej duszy.
Inkwizytor najchętniej wróciłby do ciepłego łoża. Żeby oprzeć się pokusie, przypomniał sobie, jak wysoką pozycję zajmowała osoba, która zaproponowała mu to spotkanie w środku nocy. Nadal miał w kieszeni wiadomość, którą otrzymał tego popołudnia, tuż po mszy. Przekazał mu ją dyskretnie jeden z parafian. Inkwizytor dobrze go znał, był to bowiem osobisty sekretarz markiza Santa Cruz, dworzanina króla Ferdynanda VII. Treść listu była lakoniczna.
„Upraszam Waszą Wielebność, by zechciał łaskawie stawić się dziś o dwudziestej trzeciej przed pałacem Świętego Oficjum. Osobiście przybędę na nasze spotkanie. Chciałbym omówić pewną niepokojącą kwestię, która wymaga niezwłocznej oceny Waszej Wielebności”.
Podpisał sam markiz.
Oskarżyciel Inkwizycji przez resztę dnia snuł domysły, dlaczego tak ważna persona prosiła go o tak pilne spotkanie w tajemnicy. Od kiedy po powrocie na tron Ferdynand wznowił funkcjonowanie Świętego Oficjum w swoim królestwie, inkwizytorzy nie narzekali na nadmiar pracy. Coraz mniej liczny trybunał stał się wygasłym reliktem. Przerażenie, jakie sama nazwa tej instytucji jeszcze w niektórych budziła, wynikało wyłącznie z ponurej reputacji. Obecnego Wielkiego Inkwizytora, biskupa Castillón y Salas, wyraźnie mniej interesowało ściganie heretyków i fałszywych konwertytów niż prześladowanie masonów – żywił w stosunku do nich nienawiść tak silną jak wyrozumiałość, którą deklarował względem innych grzeszników.
Ojciec Belarmino Ruiz zajmował stanowisko oskarżyciela Inkwizycji od niedawna, zaledwie od kilku tygodni. Nominacja zaskoczyła go na Uniwersytecie w Alcalá, gdzie wykładał. Specjalizował się w prawie kanonicznym, choć nie można go było nazwać ekspertem w tej materii. Ojciec Belarmino był człowiekiem światowym, a nie myślicielem ani egzegetą. Jedyne, czym mógł się pochwalić, to dyscyplina i pracowitość. Fakt, że Święte Oficjum wyznaczyło kogoś takiego jak on na tak ważne stanowisko, świadczył o poważnych trudnościach ze znalezieniem duchownych skłonnych zaangażować się w działania instytucji, która niewątpliwie chyliła się ku upadkowi.
Nagle kapłan usłyszał w oddali stukot końskich kopyt. Na końcu ulicy z mgły wyłonił się powóz i podjechał pod bramę pałacu Świętego Oficjum („powstań, o Boże, prowadź swoją sprawę”). Było to coś w rodzaju dorożki, nieco większej niż zwykle – mieściła dwoje pasażerów oraz woźnicę na koźle. Powoził sekretarz markiza. Za nim, pod rozłożoną budą dorożki, siedział mężczyzna o kościstej twarzy i fryzurze inspirowanej starożytnym Rzymem, zgodnie z modą obowiązującą we Francji.
– Oskarżyciel Inkwizycji? – zapytał.
– We własnej osobie.
– Wasza Wielebność domyśla się, kim jestem, prawda? – spytał pasażer. Ojciec Belarmino przytaknął. Twarz markiza Santa Cruz była powszechnie znana. – W takim razie uprzejmie proszę wsiadać. Nie mitrężmy.
Santa Cruz należał do najbliższego otoczenia króla Ferdynanda. Cieszył się reputacją mężczyzny roztropnego i światłego. Złe języki nie potrafiły wytłumaczyć jego przyjaźni z królem, który według plotek czuł się dobrze wyłącznie w towarzystwie nierządnic i typów spod ciemnej gwiazdy. Ojciec Belarmino nie przywykł do obracania się w takich kręgach, zdjęty więc lękiem, że nie będzie potrafił właściwie rozmawiać z tak wysoko urodzonym współpasażerem, postanowił w milczeniu obserwować ulice po obu stronach powozu.
Tej nocy Madryt sprawiał wrażenie zaskakująco wymarłego. Prawie nikogo nie mijali po drodze, jeśli nie liczyć zataczających się osobników, którzy wynurzali się chwiejnie z ciemnych zaułków. Dorożka wjechała w Jacometrezo i oczom inkwizytora ukazała się seria osobliwych scenek rodzajowych: kobieta, która miała na sobie bezkształtne skrawki najróżniejszych tkanin, jakby parodię sukni, spojrzała na kapłana i posłała mu krzywy bezzębny uśmiech. Ojciec Belarmino odwrócił wzrok i usłyszał, jak kobieta wybucha śmiechem. Potem zauważył chłopca skulonego w mroku. Kiedy ten zadarł głowę, żeby popatrzeć na przejeżdżający powóz, w sinym blasku latarni ukazały się zmętniałe oczy bez źrenic. Dziecko natychmiast pomknęło do najbliższego zaułka, z prędkością zwinnego owada. Przy wylocie z calle del Caballero de Gracia parchaty kundel wył do niewidocznego księżyca. Przypominało to pogrzebowe zawodzenie.
– Boże wszechmogący… – jęknął inkwizytor pod nosem. – Czy mogę zapytać Waszą Ekscelencję, dokąd zmierzamy?
– Na Prado de San Jerónimo. Kojarzy Wasza Wielebność tę łąkę wokół klasztoru hieronimitów? Niedaleko pałacu Buen Retiro?
– Nie miałem jeszcze okazji się tam wybrać. Niech mi jednak Wasza Ekscelencja wybaczy, Francuzi zostawili tam tylko ruiny, tak przynajmniej wszyscy mówią. Z tego, co zrozumiałem, nawet pałac zburzono do fundamentów.
– Nie całkiem. Poza tym to wcale nie Francuzi odpowiadają za największe zniszczenia, lecz wojska angielskie pod wodzą generała Hilla, który rozkazał wysadzić fortyfikacje, magazyny i manufakturę porcelany. Ostały się tylko dawna sala balowa i pierwotny Salon Królestw. Już od dłuższego czasu król zamierzał odbudować to, co zostało. – Santa Cruz zawiesił głos. – Czy Wasza Wielebność orientuje się, jaką funkcję pełnił pałac przed najazdem armii francuskiej?
– Nie. Dopiero od niedawna mieszkam w stolicy.
– Budynek miał charakter magazynu. Nikt tam nie mieszkał od czasów króla Karola, dziadka Jego Królewskiej Mości. Postanowiono więc przewieźć do Buen Retiro gros królewskiej kolekcji obrazów, około tysiąca czterystu płócien. Dzieła Rafaela, Rubensa, Tycjana… Lista jest długa, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że to zbiory unikatowe na skalę świata. Skarb zgromadzony przez pokolenia monarchów od czasów Izabeli Kastylijskiej.
Ojciec Belarmino, który nieszczególnie znał się na sztuce, w odpowiedzi zrobił tylko nieprzeniknioną minę. Nagle Santa Cruz zmienił temat.
– Chcę podkreślić, Wasza Wielebność, że nigdy nie odczuwałem nawet cienia sympatii do Francuzów ani do tego uzurpatora Józefa – oznajmił, jakby z góry chciał się usprawiedliwić – ale muszę wyznać w sekrecie, że Bonaparte miał pewne pomysły… całkiem niegłupie… Na przykład żeby ocalić od zapomnienia płótna ze zbiorów królewskich i wystawić je w muzeum, publicznej galerii, w której poddani o zamiłowaniach artystycznych mogliby obcować ze sztuką i zdobywać wiedzę.
– To chwalebny zamiar… – mruknął inkwizytor.
– Zaiste, choć miał on też swą ciemną stronę. Bonaparte zamierzał zatrzymać najlepsze dzieła i wysłać je do Paryża, do swojego brata cesarza. Nawet nie ukrywał planowanej grabieży.
– Przeklęci Francuzi – skwitował kapłan w nagłym przypływie patriotyzmu. – Jakie to szczęście, że Bóg nas wyzwolił.
– Trzeba jednak przyznać, że nie był to zupełnie zły pomysł. Co więcej, od czasu powrotu Jego Królewskiej Mości do Hiszpanii dokładam wielu starań, żeby przekonać go do podchwycenia tej idei.
– I naprawdę wysłuchał Waszej Ekscelencji?
– Wasza Wielebność zdaje się nie dowierzać.
– Jak wieść niesie, Jego Królewska Mość, niech Bóg ma go w opiece, nie należy do osób… jak to Wasza Ekscelencja zgrabnie ujął? „O zamiłowaniach artystycznych”.
– Choć może trudno dać temu wiarę, projekt zaciekawił go od samego początku. Przyznaję jednak, że motywuje go głównie chęć pozbycia się z pałacu wielu obrazów, które nie pasują do jego… powiedzmy… zmysłu dekoracyjnego.
– Zmysłu dekoracyjnego?
– Król przepada za tapetami. Nie da się jednak wytapetować ścian pałacu, skoro są całe obwieszone obrazami.
– Tapetami… – powtórzył ojciec Belarmino, choć nie było dla niego jasne, co to właściwie jest. Pewnie znów jakaś śmieszna moda z Francji.
– Nie twierdzę oczywiście, że król zamierza otworzyć muzeum wyłącznie w celu przechowywania tam niepotrzebnych rzeczy, ale… – Santa Cruz urwał wymownie. – Tak czy inaczej, o ile król Ferdynand przejawiał z początku umiarkowane zainteresowanie, o tyle królowa Izabela wyrażała ogromny entuzjazm w związku z powstaniem muzeum. Być może to ona zaraziła tym entuzjazmem małżonka.
– Świeć, Panie, nad jej duszą – wtrącił inkwizytor i przeżegnał się na wspomnienie zmarłej rok wcześniej królowej.
– Święte słowa, Wasza Wielebność. Wsparcie władczyni miało niebagatelne znaczenie. To dzięki niemu król zgodził się powierzyć utworzenie tego muzeum Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych Świętego Ferdynanda, której, jak może Wasza Wielebność zdaje sobie sprawę, jestem stałym członkiem. Podsumowując, misja ta spoczęła w moich rękach. Obecnie, z wielu powodów, które nie są istotne, Akademia nie uczestniczy już w projekcie, ale ja nadal jestem odpowiedzialny za doprowadzenie go do końca, tak by muzeum obrazów królewskich ujrzało wreszcie światło dzienne.
– Gratuluję więc Waszej Ekscelencji.
Santa Cruz się zasępił.
– Obawiam się, że w świetle dzisiejszych wydarzeń gratulacje te mogą okazać się przedwczesne. Mam na myśli straszliwy incydent, który może zaprzepaścić wszystkie moje plany i wysiłki. Dlatego właśnie potrzebuję pomocy Waszej Wielebności, oskarżyciela Inkwizycji… Oho, uwaga: już prawie dotarliśmy na miejsce.
Dorożka wjechała w zagajnik na Prado de San Jerónimo, kluczyła między kasztanowcami i cedrami o monstrualnie grubych pniach, majaczącymi w mroku niczym złowieszcze postaci. Ojciec Belarmino zdziwił się, kiedy minęli wyszczerbione ruiny pałacu Buen Retiro, bo po rozmowie z markizem zakładał, że tam właśnie zmierzają.
Powóz jednak wcale się nie zatrzymał, ale zapuścił się w głąb lasku, aż w końcu inkwizytor dostrzegł sylwetkę dużego gmachu o prostych liniach, którego fasada była tak długa, że zdawała się nie mieć końca. Uspokoił go widok zbrojnych krążących w grupkach – pełnili straż, oświetlając teren latarenkami. Woźnica poprowadził powóz po stromym zboczu od północnej strony budynku, aż dotarli przed fasadę. Tam się zatrzymał, żeby pasażerowie mogli wysiąść. Ojciec Belarmino próbował dojrzeć szczegóły budynku, ale było zbyt ciemno. Ledwie widział potężną, solidną bryłę i portyk z architrawem, który nadawał budowli klasycznego ducha. Oskarżycielowi Inkwizycji natychmiast przyszły na myśl wrota Tartaru. Nie chrześcijańskiego piekła z demonami i grzesznikami, ale starożytnych zaświatów pełnych mitycznych stworzeń i poległych bogów.
Płaszcz załopotał mu na wietrze i odniósł wrażenie, że to podmuch budynku, że oddycha jak żywa istota. Santa Cruz poprowadził go pod portyk. Tam spotkali czterech mężczyzn, którzy najwyraźniej na nich czekali. Dwóch było żołnierzami, trzeci miał na sobie skromny przyodziewek i nerwowo obracał w dłoniach kapelusz, który bardziej niż nakrycie głowy przypominał brudną szmatę. Czwarty był ubrany w eleganckie pantalony i żakiet. Markiz zwrócił się właśnie do niego:
– Maese Aguado, przyprowadziłem inkwizytora.
Na twarzy adresata tych słów odmalowała się ulga.
– Bogu niech będą dzięki. Mam nadzieję, że Wasza Wielebność powie nam, co powinniśmy zrobić.
– Słyszałem kiedyś o panu Antoniu Aguadzie, naczelnym architekcie naszej stolicy – powiedział kapłan. – To jakiś pański krewny?
– Stoi przed Waszą Wielebnością we własnej osobie – odparł architekt. Miał rumianą twarz i mógł być młodszy, niż wydawało się na pierwszy rzut oka.
– Co to za miejsce?
Na to pytanie odpowiedział markiz:
– Stoimy u drzwi powstającego muzeum obrazów królewskich, o którym opowiadałem Waszej Wielebności po drodze.
– Rozumiem… Ten budynek to pańskie dzieło, maese Aguado?
– Nie, Wasza Wielebność. Stoi tu od dziesiątek lat. Budowę zlecił król Karol III, miała się tu mieścić siedziba Akademii Nauk i Muzeum Historii Naturalnej. Po drugiej stronie znajduje się Królewski Ogród Botaniczny, a dalej, w tamtą stronę, Obserwatorium Astronomiczne… Wszystkie budynki zaprojektował mój mentor, Juan de Villanueva.
Architekt z zapałem opowiadał ich historię, a tymczasem cała grupka wkroczyła do budynku za idącą na przedzie dwójką żołnierzy, którzy oświetlali drogę latarniami. Ojciec Belarmino z zaciekawieniem rozglądał się wokół. Najpierw znaleźli się w przepastnym holu wejściowym, którego rozmiary ledwo dało się dojrzeć w świetle latarni, potem ruszyli korytarzem tak szerokim, że przypominał kościelną nawę. Na podłodze stało poopierane o ściany całe mnóstwo płócien czekających na wystawienie. W migotliwym blasku latarenek niesionych przez żołnierzy inkwizytor dostrzegał niektóre obrazy. Liczne portrety śledziły go wzrokiem, nie brakowało też ciemnych pejzaży, martwych natur i nastaw ołtarzowych z wizerunkami świętych, których złocone aureole błyskały niepokojąco w ciemności. Zewsząd dobiegała woń wilgoci i zaprawy murarskiej, w niektórych korytarzach stały jeszcze rusztowania.
– Toczą się tu prace budowlane? – spytał inkwizytor.
– Raczej remontowe – odparł Aguado. – Francuzi zostawili budynek w opłakanym stanie, zwłaszcza dach: powyciągali ołowiane nity, żeby je przetopić, nie wspominając o innych, mniej poważnych szkodach. Dotychczas moje zadanie polegało głównie na renowacji obiektu, żeby płótna mogły zostać należycie wyeksponowane.
– Maese Aguado świetnie się spisuje – wtrącił Santa Cruz. – Prace posuwały się tak szybko, że pozwoliłem sobie zaprosić króla na wizytację, żeby mógł sam ocenić postępy. Będzie tutaj jutro.
– Jego Królewska Mość? We własnej osobie?
Markiz skrzywił twarz w grymasie.
– Tak jest. Wasza Wielebność zdaje sobie zapewne sprawę z wagi takiej wizytacji. Król bywa niestały w swoich decyzjach, istnieje więc ryzyko, że jeśli jakiś detal nie przypadnie mu do gustu, zawiesi prace i bezterminowo przesunie otwarcie muzeum. Być może nigdy do niego nie dojdzie.
– Dlatego na gwałt potrzebujemy rady – dodał Aguado, zwracając się do inkwizytora. – Pojawiły się pewne… nieprzewidziane komplikacje. Mój murarz wszystko wyjaśni.
Mężczyźni zatrzymali się w połowie jednego z korytarzy, przed dziurą wielkości człowieka. Aguado zwrócił się do chłopaka w pospolitym ubraniu, który towarzyszył im przez cały ten czas, ale nie odezwał się jeszcze ani słowem.
– Mów, chłopcze. Opowiedz Waszej Wielebności, co się dziś wydarzyło.
Młodzik sprawiał wrażenie onieśmielonego obecnością inkwizytora. Może pamiętał o okrutnej reputacji Najwyższej Inkwizycji i oczami wyobraźni już widział, jak płaci za swoje grzechy na płonącym stosie. Ojciec Belarmino przybrał łagodny wyraz twarzy, żeby go nieco uspokoić.
– Dalej, synu, słucham. Jak się nazywasz?
– Leandro… Leandro Olmedilla, Wasza Wielebność… – Budowniczy wciąż uciekał wzrokiem to w jedną, to w drugą stronę, jakby bał się spojrzeć rozmówcy w oczy. – To było tak: byliśmy… to znaczy ja i moi ludzie… Było nas z pięciu, może sześciu, nie wiem… Nie pamiętam dokładnie. Ja…
– Nieważne. Mów dalej.
– Bóg zapłać, Wasza Wielebność. Nakładaliśmy zaprawę murarską na ścianę w tym korytarzu… Maese Aguado powiedział, że nie jest w bardzo złym stanie, wystarczy otynkować, a Bóg mi świadkiem, że niektóre korytarze były podziurawione jak króliczymi norami… – Murarz znów zaczął gubić wątek. Odchrząknął i wrócił do tematu. – Sam pracowałem na tym odcinku. Dokładnie za plecami Waszej Wielebności… Trzymałem kielnię, właśnie miałem zacząć nakładać tynk, ale kiedy przyłożyłem ją do ściany, niech Bóg ma mnie w opiece, ściana zawaliła mi się przed nosem, rozsypała się na kawałki, przysięgam Waszej Wielebności. Moim zdaniem ktoś musiał niedawno położyć te cegły i zrobił to niedbale… I wtedy pojawiła się ta dziura… I smród… – Murarz się przeżegnał. – Na wszystkie dusze w czyśćcu! Cuchnęło jak w krypcie… Ale mam mocny żołądek, nieraz zdarzało mi się znaleźć w ścianie zdechłego szczura, więc pomyślałem sobie, że to na pewno znowu coś takiego… Wziąłem latarnię, wlazłem do tej dziury i zobaczyłem schody w dół… Bóg mi świadkiem, że wcale mi się to nie podobało, ale zszedłem, a naliczyłem nie mniej niż dwadzieścia stopni, przysięgam Waszej Wielebności. Doszedłem do jakowejś piwnicy i tam… – Przełknął ślinę i dokończył niemal niedosłyszalnym szeptem: – I tam to było.
– Co tam było? – spytał inkwizytor.
– Najlepiej niech Wasza Wielebność zobaczy to na własne oczy – odparł Santa Cruz.
Wziął latarnię od jednego z żołnierzy i wkroczył w otwór w ścianie. Maese Aguado i inkwizytor podążyli za nim, a reszta grupy została w korytarzu. Zgodnie z relacją murarza trafili na nierówne drewniane stopnie biegnące w dół świeżo wydrążonym tunelem w ziemi. Im niżej schodzili, tym intensywniejszą woń rozkładu wyczuwał ojciec Belarmino. Musiał zasłonić nos płaszczem, żeby powstrzymać mdłości.

 
Wesprzyj nas