„Nic bez ryzyka” to powieść inaugurująca nowy cykl autorstwa Jeffreya Archera. W tej nowej serii czytelnicy znajdą mnóstwo brytyjskiej atmosfery, eleganckie i tajemnicze postaci, a także dobrze przemyślaną kryminalną fabułę.


Powieść „Nic bez ryzyka” dająca początek nowej serii Jeffreya Archera kusi od pierwszych stron ciekawą sylwetką głównego bohatera. To William Warwick, detektyw, który zdecydował się na karierę wbrew woli ojca, liczącego na to, że syn zostanie jego następcą w innym fachu. Jednak William chciał zostać detektywem, odkąd skończył osiem lat i postanowił się ojcu sprzeciwić. Teraz czeka go jeszcze długa droga do stanowiska komisarza policji i nie będzie to droga łatwa, a kolejne jej etapy, według zapowiedzi Jeffreya Archera czytelnicy poznają w kolejnych tomach cyklu. „To, czy William Warwick kiedyś osiągnie stanowisko komisarza policji londyńskiej, będzie zależało tyleż od jego determinacji i zdolności, co od mojej – nie Twojej, Czytelniku – szansy na długowieczność” – tak, ze specyficznym dla siebie poczuciem humoru, pisze Archer o swoich pisarskich zamierzeniach.

Póki co, po ukończeniu szkoły średniej, Warwick podejmuje studia z zakresu historii sztuki a potem zapisuje się do akademii policyjnej. Po zdaniu egzaminów zostaje zwykłym policjantem i pod okiem doświadczonego posterunkowego zbiera pierwsze policyjne doświadczenia. Po szybkim osiągnięciu stopnia policjanta-detektywa William zostaje przydzielony do oddziału Scotland Yardu zajmującego się przestępstwami związanymi z dziełami sztuki. Zespół ten prowadzi dochodzenia w sprawie wielu różnych przestępstw i oszustw związanych ze sztuką, ale ich głównym celem jest wsadzenie za kratki Milesa Faulknera, przestępcy odpowiedzialnego za kradzieże i fałszerstwa najdroższych dzieł sztuki w Anglii. Wszystkie poprzednie próby schwytania Faulknera zakończyły się niepowodzeniem, ponieważ przestępca jest wyjątkowo sprytny. Każdy miłośnik kryminałów dostrzeże tutaj zapowiedź klasycznego pojedynku intelektualnego nowicjusza ze starym wygą – i nie pomyli się, bo taki motyw w istocie Archer podjął, lecz zważywszy na jego charakterystyczny styl pisania, doprawdy trudno byłoby mówić o wtórności.

William zostaje skierowany do poszukiwań cennego obrazu skradzionego przed kilku laty z Muzeum Fitzmolean i śledztwa w sprawie kolejnego przekrętu planowanego przez Faulknera i jego prawnika Bootha Watsona. W trakcie dochodzenia udaje mu się zaprzyjaźnić z żoną Faulknera, Christiną, która jest gotowa zwrócić skradziony obraz Rembrandta, znajdujący się obecnie w osobistej kolekcji Faulknera, w zamian za pomoc policji w swojej sprawie. Czy można zaufać Christinie, czy Faulkner po raz kolejny uniknie sprawiedliwości i będzie kontynuował swoją działalność? Na te pytania William będzie musiał szybko znaleźć odpowiedzi. W Muzeum Fitzmolean William pozna Beth Rainsford, której ojciec przebywa w więzieniu skazany za morderstwo. Beth nie wierzy w jego winę, a William, pałający do niej coraz większym uczuciem, namawia ojca i swoją siostrę Grace, by doprowadzili do rewizji wyroku.

“Nic bez ryzyka” to interesująca zapowiedź nowego cyklu Archera, wciągająca i przyjemna lektura

Działania Scotland Yardu i Williama doprowadzają do zwrotu skradzionego obrazu, aresztowania i procesu Milesa. Jednocześnie rozpoczyna się także ponowny proces ojca Beth. Archer w końcowej części książki opisuje naprzemiennie oba procesy, pozwalając śledzić czytelnikom obie sprawy na bieżąco, aż do zadziwiającego finału. Czy pan Rainsford udowodni swoją niewinność? Czy Miles Faulkner okaże się zupełnie innym? I czy Christine Faulkner zrealizuje swój przebiegły plan? Kto okaże się zwycięzcą a kto przegranym? Odpowiedzi na te pytania padną na końcu książki, ale czy na pewno będą prawdziwe?

„Nic bez ryzyka” to interesująca zapowiedź nowego cyklu Archera, wciągająca i przyjemna lektura, która znakomicie przedstawia czytelnikom nowego bohatera i pokazuje początki jego policyjnej kariery. Archer zawsze tworzył frapujące narracje historyczne, które koncentrują się na życiu konkretnych postaci, a „Nic bez ryzyka” nie jest od tej reguły wyjątkiem. Grono interesujących postaci pobocznych, otaczających Williama, także przyciąga uwagę i prowokuje do dywagacji o tym, które z nich zostaną w dalszych tomach przyjaciółmi, kolegami lub wręcz przeciwnie – antagonistami głównego bohatera.

Jeffrey Archer ma zadziwiającą zdolność tworzenia prostych a jednocześnie fascynujących historii, z przekonującymi postaciami i rozbudowanymi wątkami pobocznymi, co sprawia, że czytelnik z niecierpliwością czeka na ciąg dalszy. Nie inaczej jest i tym razem, wszystko wskazuje na to, że autor przygotuje nam kolejną ekscytującą przygodę czytelniczą. Robert Wiśniewski

Książka „Nic bez ryzyka” znalazła się pośród książek polecanych przez nas na długie jesienne wieczory. Obejrzyj nagranie.

Jeffrey Archer, Nic bez ryzyka, Przekład: Danuta Sękalska, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 13 października 2020
 
 

Jeffrey Archer
Nic bez ryzyka
Przekład: Danuta Sękalska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 13 października 2020
 
 

Drogi Czy­tel­niku,

kiedy ukoń­czy­łem ostatni tom „Kro­nik Cli­fto­nów”, kilka osób napi­sało mi, że chcia­łoby się dowie­dzieć cze­goś wię­cej o Wil­lia­mie War­wicku, tytu­ło­wym boha­te­rze powie­ści Harry’ego Cli­ftona.
Wyznam, że sam się nad tym zasta­na­wia­łem, zanim przy­stą­pi­łem do pracy nad pierw­szym tomem z cyklu opo­wie­ści o Wil­lia­mie War­wicku, zaty­tu­ło­wa­nym Nic bez ryzyka.
Nic bez ryzyka zaczyna się w chwili, gdy Wil­liam koń­czy szkołę i ku kon­ster­na­cji ojca posta­na­wia wstą­pić do poli­cji lon­dyń­skiej, a nie zostać prak­ty­kan­tem w jego kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej. Wil­liam trwa przy swo­jej decy­zji i w tej pierw­szej powie­ści pozna­jemy jego życie w rewi­rze na tle gale­rii postaci, jed­nych przy­zwo­itych, innych nie do końca, które spo­tyka na swej dro­dze, gdy dąży do tego, żeby zostać detek­ty­wem i zna­leźć się w Sco­tland Yar­dzie.
W następ­nych tomach, Czy­tel­niku, będziesz śle­dził koleje losu Wil­liama, od detek­tywa kon­sta­bla aż do awansu na komi­sa­rza poli­cji lon­dyń­skiej.
Obec­nie pra­cuję nad drugą książką z cyklu, która opi­suje okres spę­dzony przez Wil­liama jako począt­ku­ją­cego detek­tywa sier­żanta w eli­tar­nej jed­no­stce do spraw nar­ko­ty­ków.
To, czy Wil­liam War­wick kie­dyś osią­gnie sta­no­wi­sko komi­sa­rza poli­cji lon­dyń­skiej, będzie zale­żało tyleż od jego deter­mi­na­cji i zdol­no­ści, co od mojej – nie Two­jej, Czy­tel­niku – szansy na dłu­go­wiecz­ność.

Jef­frey Archer
wrze­sień 2019

To nie jest powieść detek­ty­wi­styczna,
to jest opo­wieść o detek­ty­wie

1
14 LIPCA 1979

– Nie mówisz poważ­nie.
– Jak naj­bar­dziej poważ­nie, ojcze. Gdy­byś kiedy słu­chał, co mówi­łem przez ostat­nie dzie­sięć lat, tobyś wie­dział.
– Pro­po­no­wano ci prze­cież miej­sce na stu­diach praw­ni­czych w moim daw­nym kole­gium w Oks­for­dzie, a po uzy­ska­niu dyplomu będziesz mógł dołą­czyć do mojej kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej. Czego jesz­cze może żądać młody czło­wiek?
– Żeby mu pozwo­lono wybrać zawód według wła­snego upodo­ba­nia, a nie iść w ślady ojca.
– Czy to taki podły fach? W końcu czer­pię przy­jem­ność, wyko­nu­jąc fascy­nu­jącą i inte­re­su­jącą pracę i, śmiem zauwa­żyć, odno­sząc umiar­ko­wane suk­cesy.
– Świetne suk­cesy, ojcze. Ale mówimy o twoim zawo­dzie, nie o moim. Może ja nie chcę być zna­ko­mi­tym adwo­ka­tem kar­ni­stą przez całe życie bro­nią­cym zgrai łaj­da­ków, któ­rych bym ni­gdy nie zapro­sił na lunch w swoim klu­bie.
– Chyba zapo­mi­nasz, że ci sami łaj­dacy opła­cili twoją edu­ka­cję i styl życia, któ­rym się cie­szysz.
– Ni­gdy o tym nie zapo­mi­nam, ojcze, i dla­tego zamie­rzam poświę­cić życie temu, aby ci łaj­dacy na dłu­gie lata tra­fiali za kratki, a nie wycho­dzili na wol­ność i dalej popeł­niali prze­stęp­stwa dzięki two­jej zręcz­nej obro­nie.
Wil­liam myślał, że jego słowa w końcu uci­szą ojca, ale się mylił.
– A może byśmy się zgo­dzili na kom­pro­mis, drogi chłop­cze?
– Nie ma mowy, ojcze – sta­now­czo odparł Wil­liam. – Mówisz jak adwo­kat, który wystę­puje o zła­go­dze­nie wyroku, wie­dząc, że broni nie­pew­nej sprawy. Ale tym razem twoje słowa padają w próż­nię.
– Czy nie pozwo­lisz mi nawet przed­sta­wić argu­men­tów, zanim je z góry odrzu­cisz? – zare­ago­wał ojciec.
– Nie, ponie­waż nie jestem winny i nie muszę udo­wad­niać przy­się­głym nie­win­no­ści tylko po to, żeby spra­wić ci przy­jem­ność.
– Może mnie chciał­byś spra­wić przy­jem­ność, kocha­nie?
W fer­wo­rze dys­ku­sji Wil­liam cał­kiem zapo­mniał, że po dru­giej stro­nie stołu sie­dzi matka, uważ­nie śle­dząc poje­dy­nek mię­dzy mężem a synem. Wil­liam był dobrze przy­go­to­wany, żeby sta­wić czoło ojcu, ale wie­dział, że z matką nie ma szans. Znów zamilkł. Ojciec nie omiesz­kał z tego sko­rzy­stać.
– Co Wysoki Sąd ma na myśli? – sir Julian, schwy­ciw­szy za klapy mary­narki, zwró­cił się do żony jak do sędzi Sądu Naj­wyż­szego.
– Wil­liam będzie mógł pójść na uni­wer­sy­tet wedle swo­jego wyboru – powie­działa Mar­jo­rie – zde­cy­do­wać, jaki przed­miot zechce stu­dio­wać, a po uzy­ska­niu dyplomu, jaką drogę zawo­dową obie­rze. I co waż­niej­sze, wtedy pod­dasz się god­nie i ni­gdy wię­cej nie poru­szysz tego tematu.
– Wyznam – rzekł sir Julian – że wpraw­dzie przyj­muję twoje mądre orze­cze­nie, ale ostat­nia jego część może być dla mnie trudna.
Matka i syn wybuch­nęli śmie­chem.
– Czy wolno mi pro­sić o zła­go­dze­nie kary? – spy­tał nie­win­nie sir Julian.
– Nie – rzekł Wil­liam – bo zgo­dzę się na warunki matki, tylko jeżeli za trzy lata w pełni poprzesz moją decy­zję wstą­pie­nia w sze­regi poli­cji lon­dyń­skiej.
Sir Julian War­wick, radca kró­lew­ski, pod­niósł się ze swego miej­sca u szczytu stołu, skło­nił się lekko żonie i nie­chęt­nie powie­dział:
– Jeżeli Wysoki Sąd tak sobie życzy.

Wil­liam War­wick chciał zostać detek­ty­wem, odkąd jako ośmio­la­tek roz­wią­zał sprawę bra­ku­ją­cych w szkol­nym skle­piku bato­ni­ków „Mars”. To po pro­stu był ślad papie­rowy, który nie wyma­gał uży­cia szkła powięk­sza­ją­cego – wyja­śnił opie­ku­nowi w inter­na­cie.
Dowód – kawałki opa­ko­wa­nia – został zna­le­ziony w pokoju win­nego, a sprawca nie zdo­łał dowieść, że w tym try­me­strze wydał w skle­piku choćby pensa ze swo­jego kie­szon­ko­wego.
Sprawę pogar­szał fakt, że Adrian Heath nale­żał do grona naj­bliż­szych koleż­ków Wil­liama i chło­piec przy­pusz­czał, że będą przy­ja­ciółmi do końca życia. Gdy Wil­liam opo­wie­dział o tym ojcu w prze­rwie w poło­wie try­me­stru, ten orzekł:
– Miejmy nadzieję, że Adrian wycią­gnie naukę z tego doświad­cze­nia, bo jeśli nie, to kto wie, co z niego wyro­śnie.
Cho­ciaż Wil­liam był obiek­tem kpin innych uczniów, któ­rzy marzyli, że zostaną leka­rzami, praw­ni­kami, nauczy­cie­lami, nawet księ­go­wymi, to wycho­wawca nie oka­zał zdzi­wie­nia, kiedy chło­piec mu powie­dział, że chce być detek­ty­wem. Wszak jesz­cze przed koń­cem pierw­szego try­me­stru kole­dzy nazwali go Sher­loc­kiem.
Ojciec Wil­liama sir Julian War­wick, baro­net, pra­gnął, żeby syn stu­dio­wał prawo w Oks­for­dzie, tak jak on trzy­dzie­ści lat wcze­śniej. Jed­nak mimo wszel­kich sta­rań ojca Wil­liam nie porzu­cał decy­zji wstą­pie­nia do poli­cji z dniem ukoń­cze­nia szkoły. Dwaj uparci męż­czyźni w końcu osią­gnęli kom­pro­mis przy apro­ba­cie matki. Wil­liam miał pójść na Lon­don Uni­ver­sity na histo­rię sztuki – ojciec tego przed­miotu nie trak­to­wał serio – i jeżeli po trzech latach wciąż będzie chciał zostać poli­cjan­tem, sir Julian podda się z god­no­ścią. Wil­liam wie­dział, że to ni­gdy nie nastąpi.
Wil­liam cie­szył się każ­dym dniem z trzech lat spę­dzo­nych w King’s Col­lege Lon­don, gdzie trzy­krot­nie się zako­chał. Naj­pierw w dziew­czy­nie imie­niem Han­nah i w Rem­brand­cie, potem w Judy i Tur­ne­rze, a wresz­cie w Rachel i Hock­neyu, żeby w końcu wybrać Cara­vag­gia; to była miłość dozgonna, cho­ciaż ojciec zwró­cił Wil­liamowi uwagę, że wielki wło­ski arty­sta był mor­dercą i powinno się go powie­sić. To dobry powód, zasu­ge­ro­wał Wil­liam, żeby znieść karę śmierci. I znów nie było zgody mię­dzy ojcem i synem.
W let­nie waka­cje Wil­liam wybrał się w wędrówkę po Euro­pie; dotarł do Rzymu, Paryża, Ber­lina i dalej, do daw­nego St Peters­burga, by usta­wić się w dłu­gich kolej­kach miło­śni­ków malar­stwa pra­gną­cych wiel­bić daw­nych mistrzów. Kiedy wresz­cie skoń­czył stu­dia, pro­fe­sor zasu­ge­ro­wał, że powi­nien roz­wa­żyć pod­ję­cie pracy dok­tor­skiej o mrocz­nej stro­nie Cara­vag­gia. Wil­liam odparł, że mroczna strona to jest dokład­nie to, co zamie­rza zgłę­biać, ale pra­gnie dowie­dzieć się wię­cej o prze­stęp­cach w XX, a nie w XVI wieku.

W nie­dzielne popo­łu­dnie 5 wrze­śnia 1982 roku, pięć przed trze­cią, Wil­liam zgło­sił się do Hen­don Police Col­lege w pół­noc­nym Lon­dy­nie. Cie­szył się nie­mal każdą minutą kursu szko­le­nio­wego, począw­szy od chwili, gdy skła­dał przy­sięgę wier­no­ści kró­lo­wej, aż po defi­ladę pro­mo­cyjną sześć tygo­dni póź­niej.
Naza­jutrz wydano mu gra­na­towy mun­dur z serży, hełm oraz pałkę i ile­kroć mijał jakieś okno, nie mógł się powstrzy­mać i zer­kał na swoje odbi­cie. Mun­dur poli­cyjny, jak pierw­szego dnia na apelu ostrzegł go dowódca, może zmie­nić oso­bo­wość czło­wieka, i to nie zawsze na lep­sze.
Zaję­cia w Hen­don Police Col­lege zaczęły się dru­giego dnia i odby­wały się w kla­sie oraz w sali gim­na­stycz­nej. Wil­liam tak długo uczył się całych par­tii prze­pi­sów, aż mógł je powtó­rzyć słowo w słowo. Z roz­ko­szą zagłę­biał się w ana­lizy sądowo-medyczne i miejsc zbrodni, cho­ciaż na torze do ćwi­cze­nia kon­tro­lo­wa­nego pośli­zgu prędko odkrył, że jego umie­jęt­no­ści pro­wa­dze­nia samo­chodu są raczej ele­men­tarne.
Po latach szer­mierki słow­nej z ojcem przy śnia­da­niu Wil­liam czuł się swo­bod­nie w umow­nej sali sądo­wej, gdzie wykła­dowcy prze­słu­chi­wali go jako świadka, i nie pod­da­wał się nawet pod­czas zajęć z samo­obrony, na któ­rych uczył się, jak roz­broić, zakuć w kaj­danki i okieł­znać kogoś o wiele od sie­bie wyż­szego. Uczono go także upraw­nień poste­run­ko­wego w zakre­sie aresz­to­wa­nia, prze­szu­ka­nia i wej­ścia do miesz­ka­nia, uży­cia umiar­ko­wa­nej siły i, co naj­waż­niej­sze, roz­wagi.
– Nie zawsze trzy­maj się ści­śle regu­la­minu – radził jeden z wykła­dow­ców. – Cza­sami musisz się kie­ro­wać zdro­wym roz­sąd­kiem, co wcale nie jest takie powszechne, jak się prze­ko­nasz, mając do czy­nie­nia z róż­nymi ludźmi.
W porów­na­niu z jego doświad­cze­niem uni­wer­sy­tec­kim tu egza­miny odby­wały się regu­lar­nie jak w zegarku i nie zdzi­wił się, że kilku kan­dy­da­tów odpa­dło przed zakoń­cze­niem kursu.

Po cią­gną­cych się w nie­skoń­czo­ność dwóch tygo­dniach, jakie minęły od defi­lady pro­mo­cyj­nej, Wil­liam wresz­cie dostał list z pole­ce­niem, żeby w następny ponie­dzia­łek o ósmej rano sta­wić się na poste­runku poli­cyj­nym w Lam­beth. Ni­gdy wcze­śniej nie był w tej czę­ści Lon­dynu.

Kon­stabl o nume­rze służ­bo­wym 565LD wstą­pił do poli­cji lon­dyń­skiej jako osoba z wyż­szym wykształ­ce­niem, ale posta­no­wił nie sko­rzy­stać z pro­gramu przy­spie­szo­nego awansu, co by mu pozwo­liło piąć się szyb­ciej po szcze­blach kariery, gdyż chciał od pierw­szego dnia sta­nąć na rów­nych pra­wach z każ­dym innym nowi­cju­szem. Pogo­dził się z tym, że jako prak­ty­kant musi spę­dzić co naj­mniej dwa lata w rewi­rze, zanim będzie miał szansę zostać detek­ty­wem, i prawdę mówiąc, nie mógł się docze­kać, kiedy go rzucą na głę­boką wodę.
Jako prak­ty­kant zna­lazł się pod opieką poste­run­ko­wego Freda Yatesa, który miał na kon­cie dwa­dzie­ścia osiem lat służby w poli­cji. Główny inspek­tor poste­runku pole­cił mu „zaj­mo­wać się chłop­cem”. Wil­liam i Fred mieli ze sobą nie­wiele wspól­nego poza tym, że obaj od dziecka chcieli zostać gli­nami, a ich ojco­wie robili wszystko, żeby synów przed tym powstrzy­mać.
Kiedy Fre­dowi przed­sta­wiono nie­do­wa­rzo­nego mło­kosa, od razu prze­ka­zał mu pod­sta­wowe prawdy. Nie cze­kał, aż Wil­liam zapyta.
– W nic nie wierz. Nikomu nie ufaj. Wszystko poda­waj w wąt­pli­wość. To jedyne prawo, jakiego się trzy­mam.
W następ­nych mie­sią­cach Fred wpro­wa­dził Wil­liama w świat wła­my­wa­czy, dile­rów nar­ko­ty­ko­wych i alfon­sów, poka­zał mu też pierw­szego trupa. Z zapa­łem sir Gala­hada Wil­liam pra­gnął wsa­dzić za kratki każ­dego prze­stępcę i uczy­nić świat dosko­nal­szym. Fred był więk­szym reali­stą, ale ani razu nie pró­bo­wał stłu­mić pło­mie­nia mło­dzień­czego entu­zja­zmu Wil­liama. Nowi­cjusz prędko się prze­ko­nał, że ludzie nie zdają sobie sprawy, czy poli­cjant nosi mun­dur od dwóch dni czy od dwóch lat.
– Czas, żebyś zatrzy­mał pierw­szy samo­chód – zawy­ro­ko­wał Fred w dru­gim dniu Wil­liama na obcho­dzie, hamu­jąc przy sygna­li­za­cji świetl­nej. – Pokrę­cimy się tutaj, dopóki ktoś nie prze­je­dzie na czer­wo­nym, a wtedy wyj­dziesz na drogę i zatrzy­masz samo­chód.
Wil­liam miał nie­pewną minę.
– Resztą ja się zajmę. Widzisz to drzewo o jakieś sto kro­ków stąd? Idź, ukryj się za nim i pocze­kaj, aż dam ci znak.
Sto­jąc za drze­wem, Wil­liam czuł, jak mocno bije mu serce. Nie musiał długo cze­kać. Nagle Fred pod­niósł rękę i zawo­łał:
– Nie­bie­ski hil­l­man! Łap go!
Wil­liam wyszedł na jezd­nię, pod­niósł rękę i naka­zał kie­rowcy zatrzy­mać się przy kra­węż­niku.
– Nic nie mów – pole­cił Fred, dołą­cza­jąc do adepta sztuki poli­cyj­nej. – Obser­wuj uważ­nie i zapa­mię­taj.
Pode­szli obaj do samo­chodu. Kie­rowca opu­ścił szybę.
– Dzień dobry panu – powie­dział Fred. – Czy zdaje pan sobie sprawę, że prze­je­chał pan na czer­wo­nym świe­tle?
Kie­rowca ski­nął głową, ale się nie ode­zwał.
– Czy mógł­bym zoba­czyć pań­skie prawo jazdy?
Kie­rowca otwo­rzył scho­wek, wyjął doku­ment i podał Fre­dowi. Ten przez chwilę prze­glą­dał doku­ment, po czym powie­dział:
– To szcze­gól­nie nie­bez­pieczne o tej poran­nej porze, bo w pobliżu są dwie szkoły, pro­szę pana.
– Prze­pra­szam – rzekł kie­rowca. – To się nie powtó­rzy.
Fred oddał mu prawo jazdy.
– Tym razem to będzie tylko upo­mnie­nie – oznaj­mił, a Wil­liam zapi­sał w swoim note­sie numer z tablicy reje­stra­cyj­nej. – Ale w przy­szło­ści pro­szę być bar­dziej ostroż­nym, sir.
– Dzię­kuję, panie wła­dzo.
– Czemu tylko upo­mnie­nie, skoro można go było spi­sać? – spy­tał Wil­liam, gdy samo­chód wolno odje­chał.
– Liczy się postawa – odparł Fred. – Ten pan był grzeczny, przy­znał się do błędu i prze­pro­sił. Po co dowa­lać prze­strze­ga­ją­cemu prawa oby­wa­te­lowi?
– To co by musiał zro­bić, żebyś go spi­sał?
– Gdyby powie­dział: „Nie masz pan nic lep­szego do roboty, panie wła­dzo?”. Albo gorzej: „Nie powi­nien pan łapać praw­dzi­wych prze­stęp­ców?”. Albo moja ulu­biona odzywka: „Zda­jesz pan sobie sprawę, że ja opła­cam pana pen­sję?”. Na taką odpo­wiedź spi­sał­bym faceta bez waha­nia. I wiesz, był taki gość, co go musia­łem zabrać na poste­ru­nek i przy­mknąć na dwie godziny.
– Był agre­sywny?
– Nie, o wiele gorzej. Oznaj­mił mi, że jest bli­skim przy­ja­cie­lem komen­danta i że już on mi pokaże. No to mu powie­dzia­łem, że może zadzwo­nić do niego z poste­runku.
Wil­liam wybuch­nął śmie­chem.
– No, dobrze – rzekł Fred. – Ukryj się za drze­wem. Następ­nym razem ty będziesz roz­ma­wiał, a ja poob­ser­wuję.

Sir Julian War­wick, radca kró­lew­ski, sie­dział po jed­nej stro­nie stołu zato­piony w „Daily Tele­gra­phie”. Od czasu do czasu mru­czał z dez­apro­batą, pod­czas gdy jego żona, sie­dząca naprze­ciw, jak co dzień zma­gała się z krzy­żówką w „Time­sie”. Kiedy Mar­jo­rie miała dobry dzień, wpi­sy­wała ostat­nie hasło, zanim mąż wsta­wał od stołu, by udać się do Lin­coln’s Inn. W złe dni musiała go pro­sić o pomoc, za którą to uprzej­mość zwy­kle liczył sobie sto fun­tów za godzinę. Regu­lar­nie przy­po­mi­nał mał­żonce, że do tej pory jest mu winna ponad dwa­dzie­ścia tysięcy. Dzie­sięć poziomo i cztery pio­nowo wyma­gały namy­słu.
Sir Julian dotarł do arty­ku­łów wstęp­nych, zanim żona zaczęła się gło­wić nad ostat­nim hasłem. Wciąż nie był prze­ko­nany, że kara śmierci powinna zostać znie­siona, szcze­gól­nie gdy ofiarą oka­zał się poli­cjant albo urzęd­nik pań­stwowy, ale „Tele­graph” podzie­lał jego zda­nie. Spoj­rzał na ostat­nią stronę, żeby się dowie­dzieć, jak powio­dło się dru­ży­nie rugby Black-heath w meczu z Rich­mon­dem w dorocz­nych zawo­dach. Prze­czy­tał sprawozda­nie z meczu i zamknął strony spor­towe, gdyż uznał, że gazeta o wiele za dużo miej­sca poświęca piłce noż­nej. Jesz­cze jeden dowód na to, że naród scho­dzi na psy.
– Uro­cze zdję­cie Char­lesa i Diany w „Time­sie” – ode­zwała się Mar­jo­rie.
– To nie prze­trwa długo – zauwa­żył sir Julian, wstał, prze­szedł na drugi koniec stołu i jak co rano poca­ło­wał żonę w czoło.
Wymie­nili się gaze­tami, by mógł czy­tać spra­woz­da­nia sądowe pod­czas podróży do Lon­dynu.
– Nie zapo­mnij, że dzieci będą na lun­chu w nie­dzielę – rzu­ciła Mar­jo­rie.
– Czy Wil­liam zdał już egza­min na detek­tywa? – zapy­tał.
– Jak dobrze wiesz, mój drogi, nie może przy­stą­pić do egza­minu, dopóki nie skoń­czy dwóch lat służby w rejo­nie, a to będzie nie wcze­śniej niż za sześć mie­sięcy.
– Gdyby mnie posłu­chał, do tego czasu byłby już cer­ty­fi­ko­wa­nym adwo­ka­tem.
– A gdy­byś ty go wysłu­chał, tobyś wie­dział, że o wiele bar­dziej inte­re­suje go wysy­ła­nie prze­stęp­ców za kratki niż szu­ka­nie spo­so­bów, żeby ich stam­tąd wydo­stać.
– Jesz­cze się nie pod­da­łem – powie­dział sir Julian.
– Bądź wdzięczny, że przy­naj­mniej nasza córka podą­żyła twoim śla­dem.
– Grace nic takiego nie robi – par­sk­nął sir Julian. – Ta dziew­czyna bro­ni­łaby każ­dego nie­udacz­nika bez gro­sza, na jakiego się natknie.
– Ona ma złote serce.
– Wro­dziła się w cie­bie – rzekł sir Julian, zasta­na­wia­jąc się nad jed­nym hasłem, któ­rego żona nie wypeł­niła. „Sze­re­gowy chu­dzie­lec, który dochra­pał się buławy”. Cztery.
– Feld­mar­sza­łek SLIM – rzu­cił trium­fal­nie sir Julian. – Jedyny czło­wiek, który wstą­pił do woj­ska jako sze­re­go­wiec, a skoń­czył jako feld­mar­sza­łek.
– I wydaje mi się, że tak będzie z Wil­lia­mem – powie­działa Mar­jo­rie, ale dopiero gdy zamknęły się drzwi.

 
Wesprzyj nas