„Nic bez ryzyka” to pierwszy tom nowego cyklu Jeffreya Archera, w którym nie zabraknie fascynujących śledztw, niespodziewanych zwrotów akcji, spektakularnych zwycięstw, prawdziwych dramatów i wyrafinowanego humoru.


Nic bez ryzykaWilliam Warwick zawsze chciał być policjantem.

Zaczyna od służby w rewirze pod czujnym okiem konstabla Freda Yatesa, a potem trafia do Scotland Yardu, gdzie bierze udział w swoim pierwszym poważnym śledztwie w sprawie kradzieży bezcennego płótna Rembrandta z Fitzmolean.

W muzeum poznaje też piękną Beth, która skrywa mroczną tajemnicę. William staje przed nowymi wyzwaniami, a wszystko okazuje się coraz bardziej skomplikowane.

***

Gdyby przyznawano Nagrodę Nobla za sztukę opowiadania, Archer by ją zdobył.
– „Daily Telegraph”

Znakomite, trzymające w napięciu, dowcipne rozwiązanie akcji.
„Daily Express”

Jeffrey Archer to jeden z najpopularniejszych pisarzy na świecie. W 1992 roku otrzymał tytuł szlachecki, zasiadał jako poseł w Izbie Gmin i w Izbie Lordów. Debiutował powieścią Co do grosza, która zyskała popularność w Wielkiej Brytanii. Kolejna, Kane i Abel, stała się wielkim bestsellerem. Obie książki zostały sfilmowane. Jego sławę ugruntowały następne powieści i opowiadania, m.in.: Ale to nie wszystko…, Więzień urodzenia, Pierwszy między równymi, Sprawa honoru, Na kocią łapę. Jego cykl „Kroniki Cliftonów” obejmuje tomy: Czas pokaże, Za grzechy ojca, Sekret najpilniej strzeżony, Ostrożnie z marzeniami, Potężniejszy od miecza, W godzinie próby i To był człowiek! DW REBIS opublikował również m.in. powieść I tak wygrasz oraz Dzienniki więzienne Archera.

Jeffrey Archer
Nic bez ryzyka
Przekład: Danuta Sękalska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 13 października 2020
 
 

Nic bez ryzyka


Drogi Czy­tel­niku,

kiedy ukoń­czy­łem ostatni tom „Kro­nik Cli­fto­nów”, kilka osób napi­sało mi, że chcia­łoby się dowie­dzieć cze­goś wię­cej o Wil­lia­mie War­wicku, tytu­ło­wym boha­te­rze powie­ści Harry’ego Cli­ftona.
Wyznam, że sam się nad tym zasta­na­wia­łem, zanim przy­stą­pi­łem do pracy nad pierw­szym tomem z cyklu opo­wie­ści o Wil­lia­mie War­wicku, zaty­tu­ło­wa­nym Nic bez ryzyka.
Nic bez ryzyka zaczyna się w chwili, gdy Wil­liam koń­czy szkołę i ku kon­ster­na­cji ojca posta­na­wia wstą­pić do poli­cji lon­dyń­skiej, a nie zostać prak­ty­kan­tem w jego kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej. Wil­liam trwa przy swo­jej decy­zji i w tej pierw­szej powie­ści pozna­jemy jego życie w rewi­rze na tle gale­rii postaci, jed­nych przy­zwo­itych, innych nie do końca, które spo­tyka na swej dro­dze, gdy dąży do tego, żeby zostać detek­ty­wem i zna­leźć się w Sco­tland Yar­dzie.
W następ­nych tomach, Czy­tel­niku, będziesz śle­dził koleje losu Wil­liama, od detek­tywa kon­sta­bla aż do awansu na komi­sa­rza poli­cji lon­dyń­skiej.
Obec­nie pra­cuję nad drugą książką z cyklu, która opi­suje okres spę­dzony przez Wil­liama jako począt­ku­ją­cego detek­tywa sier­żanta w eli­tar­nej jed­no­stce do spraw nar­ko­ty­ków.
To, czy Wil­liam War­wick kie­dyś osią­gnie sta­no­wi­sko komi­sa­rza poli­cji lon­dyń­skiej, będzie zale­żało tyleż od jego deter­mi­na­cji i zdol­no­ści, co od mojej – nie Two­jej, Czy­tel­niku – szansy na dłu­go­wiecz­ność.

Jef­frey Archer
wrze­sień 2019

To nie jest powieść detek­ty­wi­styczna,
to jest opo­wieść o detek­ty­wie

1
14 LIPCA 1979

– Nie mówisz poważ­nie.
– Jak naj­bar­dziej poważ­nie, ojcze. Gdy­byś kiedy słu­chał, co mówi­łem przez ostat­nie dzie­sięć lat, tobyś wie­dział.
– Pro­po­no­wano ci prze­cież miej­sce na stu­diach praw­ni­czych w moim daw­nym kole­gium w Oks­for­dzie, a po uzy­ska­niu dyplomu będziesz mógł dołą­czyć do mojej kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej. Czego jesz­cze może żądać młody czło­wiek?
– Żeby mu pozwo­lono wybrać zawód według wła­snego upodo­ba­nia, a nie iść w ślady ojca.
– Czy to taki podły fach? W końcu czer­pię przy­jem­ność, wyko­nu­jąc fascy­nu­jącą i inte­re­su­jącą pracę i, śmiem zauwa­żyć, odno­sząc umiar­ko­wane suk­cesy.
– Świetne suk­cesy, ojcze. Ale mówimy o twoim zawo­dzie, nie o moim. Może ja nie chcę być zna­ko­mi­tym adwo­ka­tem kar­ni­stą przez całe życie bro­nią­cym zgrai łaj­da­ków, któ­rych bym ni­gdy nie zapro­sił na lunch w swoim klu­bie.
– Chyba zapo­mi­nasz, że ci sami łaj­dacy opła­cili twoją edu­ka­cję i styl życia, któ­rym się cie­szysz.
– Ni­gdy o tym nie zapo­mi­nam, ojcze, i dla­tego zamie­rzam poświę­cić życie temu, aby ci łaj­dacy na dłu­gie lata tra­fiali za kratki, a nie wycho­dzili na wol­ność i dalej popeł­niali prze­stęp­stwa dzięki two­jej zręcz­nej obro­nie.
Wil­liam myślał, że jego słowa w końcu uci­szą ojca, ale się mylił.
– A może byśmy się zgo­dzili na kom­pro­mis, drogi chłop­cze?
– Nie ma mowy, ojcze – sta­now­czo odparł Wil­liam. – Mówisz jak adwo­kat, który wystę­puje o zła­go­dze­nie wyroku, wie­dząc, że broni nie­pew­nej sprawy. Ale tym razem twoje słowa padają w próż­nię.
– Czy nie pozwo­lisz mi nawet przed­sta­wić argu­men­tów, zanim je z góry odrzu­cisz? – zare­ago­wał ojciec.
– Nie, ponie­waż nie jestem winny i nie muszę udo­wad­niać przy­się­głym nie­win­no­ści tylko po to, żeby spra­wić ci przy­jem­ność.
– Może mnie chciał­byś spra­wić przy­jem­ność, kocha­nie?
W fer­wo­rze dys­ku­sji Wil­liam cał­kiem zapo­mniał, że po dru­giej stro­nie stołu sie­dzi matka, uważ­nie śle­dząc poje­dy­nek mię­dzy mężem a synem. Wil­liam był dobrze przy­go­to­wany, żeby sta­wić czoło ojcu, ale wie­dział, że z matką nie ma szans. Znów zamilkł. Ojciec nie omiesz­kał z tego sko­rzy­stać.
– Co Wysoki Sąd ma na myśli? – sir Julian, schwy­ciw­szy za klapy mary­narki, zwró­cił się do żony jak do sędzi Sądu Naj­wyż­szego.
– Wil­liam będzie mógł pójść na uni­wer­sy­tet wedle swo­jego wyboru – powie­działa Mar­jo­rie – zde­cy­do­wać, jaki przed­miot zechce stu­dio­wać, a po uzy­ska­niu dyplomu, jaką drogę zawo­dową obie­rze. I co waż­niej­sze, wtedy pod­dasz się god­nie i ni­gdy wię­cej nie poru­szysz tego tematu.
– Wyznam – rzekł sir Julian – że wpraw­dzie przyj­muję twoje mądre orze­cze­nie, ale ostat­nia jego część może być dla mnie trudna.
Matka i syn wybuch­nęli śmie­chem.
– Czy wolno mi pro­sić o zła­go­dze­nie kary? – spy­tał nie­win­nie sir Julian.
– Nie – rzekł Wil­liam – bo zgo­dzę się na warunki matki, tylko jeżeli za trzy lata w pełni poprzesz moją decy­zję wstą­pie­nia w sze­regi poli­cji lon­dyń­skiej.
Sir Julian War­wick, radca kró­lew­ski, pod­niósł się ze swego miej­sca u szczytu stołu, skło­nił się lekko żonie i nie­chęt­nie powie­dział:
– Jeżeli Wysoki Sąd tak sobie życzy.

Wil­liam War­wick chciał zostać detek­ty­wem, odkąd jako ośmio­la­tek roz­wią­zał sprawę bra­ku­ją­cych w szkol­nym skle­piku bato­ni­ków „Mars”. To po pro­stu był ślad papie­rowy, który nie wyma­gał uży­cia szkła powięk­sza­ją­cego – wyja­śnił opie­ku­nowi w inter­na­cie.
Dowód – kawałki opa­ko­wa­nia – został zna­le­ziony w pokoju win­nego, a sprawca nie zdo­łał dowieść, że w tym try­me­strze wydał w skle­piku choćby pensa ze swo­jego kie­szon­ko­wego.
Sprawę pogar­szał fakt, że Adrian Heath nale­żał do grona naj­bliż­szych koleż­ków Wil­liama i chło­piec przy­pusz­czał, że będą przy­ja­ciółmi do końca życia. Gdy Wil­liam opo­wie­dział o tym ojcu w prze­rwie w poło­wie try­me­stru, ten orzekł:
– Miejmy nadzieję, że Adrian wycią­gnie naukę z tego doświad­cze­nia, bo jeśli nie, to kto wie, co z niego wyro­śnie.
Cho­ciaż Wil­liam był obiek­tem kpin innych uczniów, któ­rzy marzyli, że zostaną leka­rzami, praw­ni­kami, nauczy­cie­lami, nawet księ­go­wymi, to wycho­wawca nie oka­zał zdzi­wie­nia, kiedy chło­piec mu powie­dział, że chce być detek­ty­wem. Wszak jesz­cze przed koń­cem pierw­szego try­me­stru kole­dzy nazwali go Sher­loc­kiem.
Ojciec Wil­liama sir Julian War­wick, baro­net, pra­gnął, żeby syn stu­dio­wał prawo w Oks­for­dzie, tak jak on trzy­dzie­ści lat wcze­śniej. Jed­nak mimo wszel­kich sta­rań ojca Wil­liam nie porzu­cał decy­zji wstą­pie­nia do poli­cji z dniem ukoń­cze­nia szkoły. Dwaj uparci męż­czyźni w końcu osią­gnęli kom­pro­mis przy apro­ba­cie matki. Wil­liam miał pójść na Lon­don Uni­ver­sity na histo­rię sztuki – ojciec tego przed­miotu nie trak­to­wał serio – i jeżeli po trzech latach wciąż będzie chciał zostać poli­cjan­tem, sir Julian podda się z god­no­ścią. Wil­liam wie­dział, że to ni­gdy nie nastąpi.
Wil­liam cie­szył się każ­dym dniem z trzech lat spę­dzo­nych w King’s Col­lege Lon­don, gdzie trzy­krot­nie się zako­chał. Naj­pierw w dziew­czy­nie imie­niem Han­nah i w Rem­brand­cie, potem w Judy i Tur­ne­rze, a wresz­cie w Rachel i Hock­neyu, żeby w końcu wybrać Cara­vag­gia; to była miłość dozgonna, cho­ciaż ojciec zwró­cił Wil­liamowi uwagę, że wielki wło­ski arty­sta był mor­dercą i powinno się go powie­sić. To dobry powód, zasu­ge­ro­wał Wil­liam, żeby znieść karę śmierci. I znów nie było zgody mię­dzy ojcem i synem.
W let­nie waka­cje Wil­liam wybrał się w wędrówkę po Euro­pie; dotarł do Rzymu, Paryża, Ber­lina i dalej, do daw­nego St Peters­burga, by usta­wić się w dłu­gich kolej­kach miło­śni­ków malar­stwa pra­gną­cych wiel­bić daw­nych mistrzów. Kiedy wresz­cie skoń­czył stu­dia, pro­fe­sor zasu­ge­ro­wał, że powi­nien roz­wa­żyć pod­ję­cie pracy dok­tor­skiej o mrocz­nej stro­nie Cara­vag­gia. Wil­liam odparł, że mroczna strona to jest dokład­nie to, co zamie­rza zgłę­biać, ale pra­gnie dowie­dzieć się wię­cej o prze­stęp­cach w XX, a nie w XVI wieku.

W nie­dzielne popo­łu­dnie 5 wrze­śnia 1982 roku, pięć przed trze­cią, Wil­liam zgło­sił się do Hen­don Police Col­lege w pół­noc­nym Lon­dy­nie. Cie­szył się nie­mal każdą minutą kursu szko­le­nio­wego, począw­szy od chwili, gdy skła­dał przy­sięgę wier­no­ści kró­lo­wej, aż po defi­ladę pro­mo­cyjną sześć tygo­dni póź­niej.
Naza­jutrz wydano mu gra­na­towy mun­dur z serży, hełm oraz pałkę i ile­kroć mijał jakieś okno, nie mógł się powstrzy­mać i zer­kał na swoje odbi­cie. Mun­dur poli­cyjny, jak pierw­szego dnia na apelu ostrzegł go dowódca, może zmie­nić oso­bo­wość czło­wieka, i to nie zawsze na lep­sze.
Zaję­cia w Hen­don Police Col­lege zaczęły się dru­giego dnia i odby­wały się w kla­sie oraz w sali gim­na­stycz­nej. Wil­liam tak długo uczył się całych par­tii prze­pi­sów, aż mógł je powtó­rzyć słowo w słowo. Z roz­ko­szą zagłę­biał się w ana­lizy sądowo-medyczne i miejsc zbrodni, cho­ciaż na torze do ćwi­cze­nia kon­tro­lo­wa­nego pośli­zgu prędko odkrył, że jego umie­jęt­no­ści pro­wa­dze­nia samo­chodu są raczej ele­men­tarne.
Po latach szer­mierki słow­nej z ojcem przy śnia­da­niu Wil­liam czuł się swo­bod­nie w umow­nej sali sądo­wej, gdzie wykła­dowcy prze­słu­chi­wali go jako świadka, i nie pod­da­wał się nawet pod­czas zajęć z samo­obrony, na któ­rych uczył się, jak roz­broić, zakuć w kaj­danki i okieł­znać kogoś o wiele od sie­bie wyż­szego. Uczono go także upraw­nień poste­run­ko­wego w zakre­sie aresz­to­wa­nia, prze­szu­ka­nia i wej­ścia do miesz­ka­nia, uży­cia umiar­ko­wa­nej siły i, co naj­waż­niej­sze, roz­wagi.
– Nie zawsze trzy­maj się ści­śle regu­la­minu – radził jeden z wykła­dow­ców. – Cza­sami musisz się kie­ro­wać zdro­wym roz­sąd­kiem, co wcale nie jest takie powszechne, jak się prze­ko­nasz, mając do czy­nie­nia z róż­nymi ludźmi.
W porów­na­niu z jego doświad­cze­niem uni­wer­sy­tec­kim tu egza­miny odby­wały się regu­lar­nie jak w zegarku i nie zdzi­wił się, że kilku kan­dy­da­tów odpa­dło przed zakoń­cze­niem kursu.

Po cią­gną­cych się w nie­skoń­czo­ność dwóch tygo­dniach, jakie minęły od defi­lady pro­mo­cyj­nej, Wil­liam wresz­cie dostał list z pole­ce­niem, żeby w następny ponie­dzia­łek o ósmej rano sta­wić się na poste­runku poli­cyj­nym w Lam­beth. Ni­gdy wcze­śniej nie był w tej czę­ści Lon­dynu.

Kon­stabl o nume­rze służ­bo­wym 565LD wstą­pił do poli­cji lon­dyń­skiej jako osoba z wyż­szym wykształ­ce­niem, ale posta­no­wił nie sko­rzy­stać z pro­gramu przy­spie­szo­nego awansu, co by mu pozwo­liło piąć się szyb­ciej po szcze­blach kariery, gdyż chciał od pierw­szego dnia sta­nąć na rów­nych pra­wach z każ­dym innym nowi­cju­szem. Pogo­dził się z tym, że jako prak­ty­kant musi spę­dzić co naj­mniej dwa lata w rewi­rze, zanim będzie miał szansę zostać detek­ty­wem, i prawdę mówiąc, nie mógł się docze­kać, kiedy go rzucą na głę­boką wodę.
Jako prak­ty­kant zna­lazł się pod opieką poste­run­ko­wego Freda Yatesa, który miał na kon­cie dwa­dzie­ścia osiem lat służby w poli­cji. Główny inspek­tor poste­runku pole­cił mu „zaj­mo­wać się chłop­cem”. Wil­liam i Fred mieli ze sobą nie­wiele wspól­nego poza tym, że obaj od dziecka chcieli zostać gli­nami, a ich ojco­wie robili wszystko, żeby synów przed tym powstrzy­mać.
Kiedy Fre­dowi przed­sta­wiono nie­do­wa­rzo­nego mło­kosa, od razu prze­ka­zał mu pod­sta­wowe prawdy. Nie cze­kał, aż Wil­liam zapyta.
– W nic nie wierz. Nikomu nie ufaj. Wszystko poda­waj w wąt­pli­wość. To jedyne prawo, jakiego się trzy­mam.
W następ­nych mie­sią­cach Fred wpro­wa­dził Wil­liama w świat wła­my­wa­czy, dile­rów nar­ko­ty­ko­wych i alfon­sów, poka­zał mu też pierw­szego trupa. Z zapa­łem sir Gala­hada Wil­liam pra­gnął wsa­dzić za kratki każ­dego prze­stępcę i uczy­nić świat dosko­nal­szym. Fred był więk­szym reali­stą, ale ani razu nie pró­bo­wał stłu­mić pło­mie­nia mło­dzień­czego entu­zja­zmu Wil­liama. Nowi­cjusz prędko się prze­ko­nał, że ludzie nie zdają sobie sprawy, czy poli­cjant nosi mun­dur od dwóch dni czy od dwóch lat.
– Czas, żebyś zatrzy­mał pierw­szy samo­chód – zawy­ro­ko­wał Fred w dru­gim dniu Wil­liama na obcho­dzie, hamu­jąc przy sygna­li­za­cji świetl­nej. – Pokrę­cimy się tutaj, dopóki ktoś nie prze­je­dzie na czer­wo­nym, a wtedy wyj­dziesz na drogę i zatrzy­masz samo­chód.
Wil­liam miał nie­pewną minę.
– Resztą ja się zajmę. Widzisz to drzewo o jakieś sto kro­ków stąd? Idź, ukryj się za nim i pocze­kaj, aż dam ci znak.
Sto­jąc za drze­wem, Wil­liam czuł, jak mocno bije mu serce. Nie musiał długo cze­kać. Nagle Fred pod­niósł rękę i zawo­łał:
– Nie­bie­ski hil­l­man! Łap go!
Wil­liam wyszedł na jezd­nię, pod­niósł rękę i naka­zał kie­rowcy zatrzy­mać się przy kra­węż­niku.
– Nic nie mów – pole­cił Fred, dołą­cza­jąc do adepta sztuki poli­cyj­nej. – Obser­wuj uważ­nie i zapa­mię­taj.
Pode­szli obaj do samo­chodu. Kie­rowca opu­ścił szybę.
– Dzień dobry panu – powie­dział Fred. – Czy zdaje pan sobie sprawę, że prze­je­chał pan na czer­wo­nym świe­tle?
Kie­rowca ski­nął głową, ale się nie ode­zwał.
– Czy mógł­bym zoba­czyć pań­skie prawo jazdy?
Kie­rowca otwo­rzył scho­wek, wyjął doku­ment i podał Fre­dowi. Ten przez chwilę prze­glą­dał doku­ment, po czym powie­dział:
– To szcze­gól­nie nie­bez­pieczne o tej poran­nej porze, bo w pobliżu są dwie szkoły, pro­szę pana.
– Prze­pra­szam – rzekł kie­rowca. – To się nie powtó­rzy.
Fred oddał mu prawo jazdy.
– Tym razem to będzie tylko upo­mnie­nie – oznaj­mił, a Wil­liam zapi­sał w swoim note­sie numer z tablicy reje­stra­cyj­nej. – Ale w przy­szło­ści pro­szę być bar­dziej ostroż­nym, sir.
– Dzię­kuję, panie wła­dzo.
– Czemu tylko upo­mnie­nie, skoro można go było spi­sać? – spy­tał Wil­liam, gdy samo­chód wolno odje­chał.
– Liczy się postawa – odparł Fred. – Ten pan był grzeczny, przy­znał się do błędu i prze­pro­sił. Po co dowa­lać prze­strze­ga­ją­cemu prawa oby­wa­te­lowi?
– To co by musiał zro­bić, żebyś go spi­sał?
– Gdyby powie­dział: „Nie masz pan nic lep­szego do roboty, panie wła­dzo?”. Albo gorzej: „Nie powi­nien pan łapać praw­dzi­wych prze­stęp­ców?”. Albo moja ulu­biona odzywka: „Zda­jesz pan sobie sprawę, że ja opła­cam pana pen­sję?”. Na taką odpo­wiedź spi­sał­bym faceta bez waha­nia. I wiesz, był taki gość, co go musia­łem zabrać na poste­ru­nek i przy­mknąć na dwie godziny.
– Był agre­sywny?
– Nie, o wiele gorzej. Oznaj­mił mi, że jest bli­skim przy­ja­cie­lem komen­danta i że już on mi pokaże. No to mu powie­dzia­łem, że może zadzwo­nić do niego z poste­runku.
Wil­liam wybuch­nął śmie­chem.
– No, dobrze – rzekł Fred. – Ukryj się za drze­wem. Następ­nym razem ty będziesz roz­ma­wiał, a ja poob­ser­wuję.

Sir Julian War­wick, radca kró­lew­ski, sie­dział po jed­nej stro­nie stołu zato­piony w „Daily Tele­gra­phie”. Od czasu do czasu mru­czał z dez­apro­batą, pod­czas gdy jego żona, sie­dząca naprze­ciw, jak co dzień zma­gała się z krzy­żówką w „Time­sie”. Kiedy Mar­jo­rie miała dobry dzień, wpi­sy­wała ostat­nie hasło, zanim mąż wsta­wał od stołu, by udać się do Lin­coln’s Inn. W złe dni musiała go pro­sić o pomoc, za którą to uprzej­mość zwy­kle liczył sobie sto fun­tów za godzinę. Regu­lar­nie przy­po­mi­nał mał­żonce, że do tej pory jest mu winna ponad dwa­dzie­ścia tysięcy. Dzie­sięć poziomo i cztery pio­nowo wyma­gały namy­słu.
Sir Julian dotarł do arty­ku­łów wstęp­nych, zanim żona zaczęła się gło­wić nad ostat­nim hasłem. Wciąż nie był prze­ko­nany, że kara śmierci powinna zostać znie­siona, szcze­gól­nie gdy ofiarą oka­zał się poli­cjant albo urzęd­nik pań­stwowy, ale „Tele­graph” podzie­lał jego zda­nie. Spoj­rzał na ostat­nią stronę, żeby się dowie­dzieć, jak powio­dło się dru­ży­nie rugby Black-heath w meczu z Rich­mon­dem w dorocz­nych zawo­dach. Prze­czy­tał sprawozda­nie z meczu i zamknął strony spor­towe, gdyż uznał, że gazeta o wiele za dużo miej­sca poświęca piłce noż­nej. Jesz­cze jeden dowód na to, że naród scho­dzi na psy.
– Uro­cze zdję­cie Char­lesa i Diany w „Time­sie” – ode­zwała się Mar­jo­rie.
– To nie prze­trwa długo – zauwa­żył sir Julian, wstał, prze­szedł na drugi koniec stołu i jak co rano poca­ło­wał żonę w czoło.
Wymie­nili się gaze­tami, by mógł czy­tać spra­woz­da­nia sądowe pod­czas podróży do Lon­dynu.
– Nie zapo­mnij, że dzieci będą na lun­chu w nie­dzielę – rzu­ciła Mar­jo­rie.
– Czy Wil­liam zdał już egza­min na detek­tywa? – zapy­tał.
– Jak dobrze wiesz, mój drogi, nie może przy­stą­pić do egza­minu, dopóki nie skoń­czy dwóch lat służby w rejo­nie, a to będzie nie wcze­śniej niż za sześć mie­sięcy.
– Gdyby mnie posłu­chał, do tego czasu byłby już cer­ty­fi­ko­wa­nym adwo­ka­tem.
– A gdy­byś ty go wysłu­chał, tobyś wie­dział, że o wiele bar­dziej inte­re­suje go wysy­ła­nie prze­stęp­ców za kratki niż szu­ka­nie spo­so­bów, żeby ich stam­tąd wydo­stać.
– Jesz­cze się nie pod­da­łem – powie­dział sir Julian.
– Bądź wdzięczny, że przy­naj­mniej nasza córka podą­żyła twoim śla­dem.
– Grace nic takiego nie robi – par­sk­nął sir Julian. – Ta dziew­czyna bro­ni­łaby każ­dego nie­udacz­nika bez gro­sza, na jakiego się natknie.
– Ona ma złote serce.
– Wro­dziła się w cie­bie – rzekł sir Julian, zasta­na­wia­jąc się nad jed­nym hasłem, któ­rego żona nie wypeł­niła. „Sze­re­gowy chu­dzie­lec, który dochra­pał się buławy”. Cztery.
– Feld­mar­sza­łek SLIM – rzu­cił trium­fal­nie sir Julian. – Jedyny czło­wiek, który wstą­pił do woj­ska jako sze­re­go­wiec, a skoń­czył jako feld­mar­sza­łek.
– I wydaje mi się, że tak będzie z Wil­lia­mem – powie­działa Mar­jo­rie, ale dopiero gdy zamknęły się drzwi.

 
Wesprzyj nas