Obsypana nagrodami powieść, finalistka Bookera, jedna z ulubionych książek Baracka Obamy. Inspirująca opowieść o wolności i odkrywaniu samego siebie.


Washington BlackEduygan stworzyła wspaniałą powieść przygodową, z fantazją i wrażliwością opisując losy swojego młodego, aspirującego do lepszego życia bohatera.

11-letni Wash – George Washington Black – niewolnik z plantacji trzciny cukrowej na Barbadosie jest przerażony, gdy zostaje wybrany na służącego przez brata swojego pana, lecz później ze zdziwieniem przekonuje się, że Christopher Wilde to miłośnik przyrody, badacz, wynalazca i abolicjonista. Z czasem – mimo przepaści, która ich dzieli – obaj zaczynają dostrzegać w sobie człowieczeństwo. Gdy ktoś nieoczekiwanie ginie i za głowę Washa zostaje wyznaczona nagroda, obaj muszą wszystko rzucić i salwować się ucieczką…

Powieść, której akcja rozgrywa się na obszarze ciągnącym się od Karaibów po mroźną Arktykę i od Londynu po Maroko, opowiada o odnajdywaniu siebie i zdradzie, o miłości i przebaczeniu oraz o życiu, które runęło i na nowo się odrodziło.

***

Żywy obraz niewolnictwa, równie wstrząsający jak ten przedstawiony w «Kolei podziemnej» Colsona Whiteheada, przeobraża się w powieść przygodową i opis wędrówki bez granic, od którego nie możesz się oderwać.
„The Guardian”

Wybitna powieść. (…) Washington Black kryje bezmiar uczuć.
„Entertainment Weekly”

Inspirująca opowieść o wolności i odkrywaniu samego siebie.
„Time”

Błyskotliwa. Pełna prawd i zdumiewających zjawisk.
„San Francisco Chronicle”

Esi Edugyan (ur. 1977 w Calgary) – kanadyjska pisarka, dwukrotna laureatka Giller Prize. Trzecia powieść Edugyan, “Washington Black” (2018), opowiada o jedenastoletnim niewolniku na plantacji w Barbadosie w latach 30. XIX wieku. Książka przyniosła autorce drugą nagrodę Giller Prize oraz kolejną nominację do nagrody Bookera.

Esi Edugyan
Washington Black
Przekład: Bohdan Maliborski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 12 sierpnia 2020
 
 

Washington Black


CZĘŚĆ I

Faith Plantation, Barbados
1830

1

Mogłem mieć dziesięć, jedenaście lat – dokładnie nie umiem powiedzieć – kiedy zmarł mój pierwszy pan.
Nikt go nie opłakiwał. Stojąc na polu, zwiesiliśmy głowy i lamentowaliśmy, opłakując nas samych i plantację, którą teraz sprzedadzą. Zmarł w bardzo podeszłym wieku. Widywałem go tylko z oddali – zgarbionego, chudego, śpiącego w zacienionym fotelu na gazonie, z kocem na podołku. Teraz myślę, że był niczym jakiś okaz zakonserwowany w butelce. Przeżył obłąkanego króla i handel niewolnikami, był świadkiem upadku francuskiego imperium i narodzin imperium brytyjskiego oraz początków rewolucji przemysłowej. Z całą pewnością przestał być przydatny. Pamiętam, jak tamtego ostatniego wieczoru przykucnąłem boso na kamienistej ziemi Faith Plantation i dotknąłem dłonią łydki Wielkiej Kit, czując żar bijący od jej skóry, jej siłę i moc, gdy wokół, pośród trzciny cukrowej, mościły się czerwone promienie zachodzącego słońca. Patrzyliśmy w milczeniu, jak nadzorcy wynoszą na swoich barkach trumnę z Wielkiego Domu. Sapiąc, wsunęli ją na wyłożony słomą wóz i, opuściwszy z łomotem drąg, poturkotali w dal.
Tak to się zaczęło – ja i Wielka Kit patrzyliśmy, jak nieboszczyk rusza ku wolności.
Któregoś ranka cztery miesiące później na czele kawalkady zakurzonych powozów zmierzających wprost z portu w Bridge Town przybył jego bratanek. Fakt, że posiadłość nie została sprzedana, uznaliśmy wtedy za zrządzenie losu. Skrzypiące powozy pięły się powoli po miękkiej, ocienionej palmami skarpie. Na płaskim wozie na końcu karawany tkwił dziwny, owinięty płótnem przedmiot wielkości głazu do chłosty z mniejszego pola. Nie potrafiłem ocenić, do czego służy. Dobrze to wszystko pamiętam, bo i wtedy stałem z Wielką Kit na skraju trzcin, gdyż w tamtym czasie rzadko od niej odstępowałem. Zobaczyłem, jak Gaius i Immanuel, cali sztywni, otwierają drzwiczki powozu i rozkładają schodki. Zauważyłem też przy Wielkim Domu swoją rówieśniczkę, śliczną Émilie; nieraz widywałem wieczorami, jak wylewa z rondli brudną wodę w wysoką trawę przy pomywalni. Zeszła z werandy na stopień schodów, rozprasowała palcami fartuch i stanęła bez ruchu.
Pierwszy wyłonił się z powozu mężczyzna o ciemnych włosach, długiej końskiej szczęce i wejrzeniu okraszonym krzaczastymi brwiami, w dłoni trzymał kapelusz. Schodząc, uniósł głowę i ogarnął wzrokiem posiadłość oraz zebranych wokół mężczyzn i kobiety. Później patrzyłem, jak zbliża się do owego niecodziennego przedmiotu, obchodzi go wkoło i sprawdza stan sznurów i płótna. Osłoniwszy dłonią oczy, obrócił się i przez jedną przerażającą chwilę poczułem na sobie jego wzrok. Żuł coś miękkiego, delikatnie poruszając szczęką. Na innych nie spojrzał.
To jednak ten drugi, złowrogi i ubrany na biało, przykuł moją uwagę. Nasz nowy pan – wszyscy od razu to pojęli. Wysoki, niecierpliwy, cherlawy, z nogami rozkraczonymi jak cyrkiel. Spod białego trójgraniastego kapelusza buchała burza siwych włosów. Zauważyłem jego jasne rzęsy i niedopieczoną, bladą skórę. Ten, kto jest własnością drugiego, bardzo szybko uczy się spojrzeń swojego pana. To, co dojrzałem w oczach tego człowieka, przeraziło mnie. Należałem do niego tak jak wszyscy ci, pośród których żyłem; był panem nie tylko naszego życia, lecz także śmierci – i aż za bardzo go to radowało. Nazywał się Erasmus Wilde.
Poczułem, jak Wielką Kit przechodzi dreszcz. I zrozumiałem. Jego gładka, jasna twarz błyszczała, a czyste białe fałdy ubrania świeciły niemożliwie jaskrawym światłem – był niczym duch albo zmora. Bałem się, że potrafi dowolnie pojawiać się i znikać, pije krew, by się ogrzać i że może być wszędzie, niewidzialny dla innych, dlatego w milczeniu wróciłem do pracy. Widziałem już wiele zgonów, znałem istotę zła. Było białe jak zmora i wychynęło pewnego ranka z powozu w żar zalęknionej plantacji i miało pustkę w oczach.
To wtedy, jak mi się teraz zdaje, Wielka Kit spokojnie i z miłością postanowiła zabić siebie i mnie.

2

Przez całe dzieciństwo nie miałem nikogo, oprócz Wielkiej Kit, jak wołali na nią na polu. Kochałem ją i się jej bałem.
Miałem jakieś pięć lat, kiedy rozeźliłem nadzorczynię, która odesłała mnie do wrednej chaty pod uschniętą palmą – do chaty Kit. Pierwszego wieczoru ktoś ukradł mi kolację i zniszczył drewnianą miskę. Jakiś mężczyzna, którego nie znałem, rąbnął mnie w głowę, aż się zatoczyłem i przestałem słyszeć. Dwie dziewczynki mnie opluły. Ich wiekowa babka wbiła mi w ręce swoje szpony i pocięła moje ręcznie szyte sandały, żeby zdobyć skórę.
Wtedy pierwszy raz usłyszałem głos Wielkiej Kit.
– Tego zostaw – powiedziała cicho.
Nic więcej. I nagle zwaliła się na nas jakaś potworna ciemna moc, wielka i nieubłagana niczym potężna morska fala, która pochwyciła starą kobietę za włosy, jakby ta była szmacianą lalką i odrzuciła ją na bok. Obserwowałem to przerażony. Tymczasem Wielka Kit przeszyła mnie przekrwionym wzrokiem, jakby z obrzydzeniem, po czym usiadła na stołku w ciemnym kącie chaty.
W bladym świetle ranka ujrzałem ją jednak przycupniętą obok. Podała mi miskę tłuczonych ziemniaków i powiodła palcem po liniach na mojej dłoni.
– Czeka cię wspaniałe życie, dziecko – mruknęła. – Życie wielu rzek.
Później splunęła i zacisnęła moją dłoń w pięść, aż spomiędzy palców wyciekła ślina. – A to ta pierwsza rzeka – rzuciła i się roześmiała.
Wielbiłem ją. Górowała nad wszystkimi, wielka i dzika. Bano się jej z powodu postury i tego, że w Dahomeju, nim ją zabrali, była Słonowodą, szamanką. Siała klątwy w ziemi pod chatami. W drzwiach znajdowano wiszące, wypatroszone gawrony. Przez trzy tygodnie każdego wieczoru i ranka zabierała jedzenie silnemu czeladnikowi kowala i zjadała je na jego oczach, wybierając palcami z jego miski, póki nie doszli do porozumienia. Na rozpalonym polu lśniła niczym naoliwiona, a jej ciało falowało, gdy pruła przeklętą ziemię, nucąc pod nosem dziwaczne pieśni. Czasami nocą mruczała i krzyczała przez sen w gardłowym języku swojego królestwa. Nikt jej tego nie wypominał, kiedy nazajutrz przemieniała się w paloną słońcem furię, która – niczym tępa siekiera – tyle samo plonów zbierała, co niszczyła. Naprawdę miała na imię Nawi, jak mi raz wyznała. A to miała trzech synów, a to jednego, a to żadnego, a niekiedy nie miała nawet córki. Jej opowieści zmieniały się jak fazy księżyca. Pamiętam, że czasami rzucała garść piachu na ostrze i, jakby nagle wzruszona, mamrotała chrapliwym głosem zaklęcie. Kochałem ten głos, jego chropawą melodię. Wielka Kit wciągała przez zęby powietrze, mrużyła oczy i zagajała: „Kiedy byłam gwardzistką króla Dahomeju…”, albo „Kiedy już zmiażdżyłam szyję tej antylopy, o tak…”, a ja odrywałem się od swoich zajęć i słuchałem w zadziwieniu. Bo była dla mnie cudem, świadkiem świata spoza mojej wyobraźni, spoza chat i okrutnych pól plantacji.
Spochmurniała po przyjeździe nowego pana. W drugim tygodniu odprawił dotychczasowych nadzorców. W ich miejsce pojawili się brutalni mężczyźni z doków, wytatuowani, o czerwonych twarzach, krzywiący się na upał. Wcześniej byli żołnierzami, handlarzami niewolników lub zwyczajnie biedakami z wyspy z upchniętymi do kieszeni dokumentami i zapadniętymi oczami diabła. Zaczęły się okaleczenia. A jaki był wtedy z nas pożytek? Widziałem mężczyzn kuśtykających na pola, z ich nóg broczyła krew. Widziałem kobiety w zakrwawionych bandażach na uszach. Edwardowi obcięli język, bo pyskował. Elizabeth kazali jeść z pełnego nocnika, bo nie umyła go dokładnie poprzedniego dnia. James próbował uciec i pan, dla przykładu, kazał nadzorcy spalić go żywcem na naszych oczach. Potem rozgrzali żelazo w żarze jego stosu pogrzebowego i, gdy – jedno po drugim – mijaliśmy tę zwęgloną grozę, powtórnie wypalili nam piętna.
James był pierwszą ofiarą zabójstwa. Później doszło do kolejnych. Chorzy byli chłostani na strzępy, wieszani na polach lub ginęli od kul. Byłem jeszcze dzieckiem i płakałem po nocach. Tymczasem z każdym nowym zgonem Wielka Kit tylko chrząkała z ponurym zadowoleniem, mrużąc wściekłe przekrwione oczy.
Śmierć była jak drzwi. Myślę, że Kit pragnęła, żebym to zrozumiał. Nie bała się jej. Wyznawała pradawną wiarę z poprzecinanych rzekami wyżyn Afryki, wedle której zmarli odradzają się w rodzinnych stronach i odzyskują wolność. Myśl ta wpadła jej do głowy na widok mężczyzny odzianego w biel jak smużka trucizny wlanej do studni.
Któregoś wieczoru wyjawiła mi swoje zamiary. Oznajmiła, że zrobi to szybko. Nie będzie bolało.
– Boisz się? – szepnęła, kiedy leżeliśmy w chacie. – Że umrzesz?
– Nie, jeśli ty się nie boisz – odparłem dzielnie. Czułem jej opiekuńcze ramię obejmujące mnie w ciemnościach.
Chrząknęła. Usłyszałem przeciągły, głęboki chrobot w jej piersi.
– Jak umrzesz, ockniesz się w rodzinnych stronach. Obudzisz się wolny. – Lekko wzruszyłem ramieniem. Poczuła to i, chwyciwszy palcami podbródek, obróciła moją głowę. – No, co tobie? – spytała. – Nie wierzysz mi?
Nie chciałem odpowiedzieć, bałem się, że będzie zła. Po chwili szepnąłem:
– Ja nie mam rodzinnych stron, Kit. Moja kraina jest tutaj. Czyli znów się tu obudzę, jako niewolnik? Tyle że bez ciebie?
– Zabiorę cię ze sobą do Dahomeju – burknęła stanowczo. – Tak to się odbywa.
– Widziałaś ich kiedy? Tych przebudzonych zmarłych? Jak byłaś w Dahomeju?
– Widziałam – szepnęła. – Wszyscy widzieli. Rozpoznaliśmy ich.
– I byli szczęśliwi?
– Byli wolni.
Poczułem, jak ogarnia mnie wieczorne znużenie.
– Jak to jest, Kit? Być wolnym?
Usłyszałem, jak przesuwa się na piasku. Przygarnęła mnie do siebie tak blisko, że czułem w uchu jej gorący oddech.
– Och, dziecko, nie ma niczego takiego na całym świecie. Kiedy jesteś wolny, możesz robić, co zechcesz.
– Chodzić tam, gdzie chcesz?
– Chodzić, gdzie chcesz. Wstawać, kiedy chcesz. Kiedy jesteś wolny, jak ktoś cię o coś pyta, nie musisz odpowiadać – szeptała. – Nie musisz kończyć pracy, jeśli ci się nie chce. Zwyczajnie ją zostawiasz.
Zadziwiony przymknąłem ciężkie powieki.
– Serio?
Pocałowała mnie tuż za uchem.
– Mhm. Rzucasz łopatę i idziesz.

*

To czemu zwlekała? Mijały dni. Życie na plantacji było coraz cięższe, coraz brutalniejsze, a mimo to Kit nas nie zabiła. Pewnie wstrzymywało ją jakieś przeczucie, jakaś przestroga.
Pewnego wieczoru zaprowadziła mnie do swojego małego ogródka warzywnego, gdzie mogliśmy być sami. Zadrżałem, gdy dostrzegłem w jej dłoni ostrą, zardzewiałą motykę, ale ona chciała mi tylko pokazać kiełkującą marchew. Którejś nocy obudziła mnie i bez słowa poprowadziła w ciemnościach przez wysoką trawę aż do uschniętej palmy, ale i wtedy tylko po to, żeby pouczyć, bym nie rozpowiadał o naszych planach.
– Jeśli ktoś to usłyszy, dziecko, rozdzielą nas na amen – syknęła. Nie rozumiałem, dlaczego czekamy. Powiedziałem, że chcę zobaczyć jej krainę.
Chciałem chodzić z nią po Dahomeju wolny. – Trzeba to zrobić jak należy – szepnęła. – We właściwej kwarcie księżyca. Właściwymi słowy. Inaczej nie da się wezwać bogów.
Nagle nastąpił czas, kiedy inni odbierali sobie życie. Cosimo poderżnął własne gardło siekierą, Adam pociął nadgarstki ukradzionym z kuźni gwoździem. Znaleźli ich wykrwawionych w trawie za chatami, rankiem, dzień po dniu. Byli starymi Słonowodami, jak Kit, wierzyli, że się odrodzą w krainie przodków. Lecz kiedy młody William, który przyszedł na świat na plantacji, powiesił się w pralni, odwiedził nas sam Erasmus Wilde.
Kroczył powoli po gazonie w jaskrawobiałym stroju, a kilka kroków za nim podążał nadzorca w postrzępionym słomkowym kapeluszu, pchając przed sobą taczkę. Wiózł nią drewniany pal i kłębowisko szarych worków. W palącym słońcu przemierzyli trawę i przystanęli na skraju pola trzciny, gdzie nas zebrano. Nowy pan zlustrował wszystkich w upale.
Widziałem woskowe, bezkrwiste mięśnie jego twarzy i rąk, róż warg i przeszywający błękit oczu. Powoli przeszedł wzdłuż szeregu, przypatrując się każdemu z osobna. Słyszałem, jak dyszy nade mną Wielka Kit i zrozumiałem, że ona też się boi. Gdy pan spojrzał na mnie, poczułem ukrop jego wzroku i, drżąc, natychmiast spuściłem oczy. Powietrze stało przesycone wonią potu.
Mężczyzna w bieli machnął ręką do nadzorcy, a ten chwycił rączki taczki i zrzucił ładunek na ziemię.
Przebiegł wśród nas szmer, niczym wiatr.
Na piachu w stercie szarych szmat leżały zwłoki Williama. Zastygły grymas bólu, wybałuszone oczy, poczerniały wystający język. Od jego śmierci minęło już kilka dni i z ciałem działy się dziwne rzeczy. Był obrzmiały, wzdęty, pokryta cętkami skóra zrobiła się gąbczasta. Powoli ogarniała mnie groza.
Głos pana, gdy się wreszcie odezwał, był spokojny, oschły, znudzony.
– Widzicie tu czarnucha, który się zabił – oznajmił Erasmus Wilde. – Był moim niewolnikiem, odebrał sobie życie, czyli mnie okradł. To złodziej – przerwał i założył ręce za plecy. – Ponoć niektórzy z was wierzą, że po śmierci odrodzą się w ojczystej krainie. – Wyglądało, że powie coś jeszcze, lecz zamilkł. Nagle obrócił się na pięcie i machnął na nadzorcę.
Ten przykucnął nad ciałem, trzymając duży zakrzywiony nóż do patroszenia zwierzyny. Chwilę pogmerał, podłożył zrogowaciałą dłoń pod brodę Williama i ciął. Usłyszeliśmy straszliwy odgłos krojonych mokrych mięśni i gruchot kości i nagle ujrzeliśmy dziwaczne, pozbawione życia bezgłowe truchło Williama.
Nadzorca wstał, unosząc w rękach odciętą głowę niewolnika. Potem podszedł do taczki i ściągnął z niej długi drewniany pal. Wbiwszy go młotkiem w suchą ziemię, nasadził na jego szpiczasty koniec głowę Williama.
– Nikt nie odrodzi się bez głowy! – wykrzyknął pan. – Zrobię to z każdym, kto popełni samobójstwo. Zważcie, żadne z was nie zobaczy swojej krainy, jeśli nadal będziecie odbierać sobie życie. Umierajcie naturalną śmiercią.
Spojrzałem na Kit. Zerkała na nabitą na pal głowę Williama, na jego nabrzmiałe w słońcu ciało i dostrzegłem w jej twarzy coś, czego wcześniej tam nie było.
Rozpacz.

 
Wesprzyj nas