Nikt tak jak Natałka Babina nie łączy sielskości białoruskiej wsi ze złem, które czai się w ukryciu…
Ktoś cichy milczy w ciemności… Strach wyjść z domu, strach w domu pozostać… Wśród lasów i mokradeł czai się zło, obce, nieznane… A może nie, może właśnie znane, może takie, które zawsze było obok i które sami sprowadziliśmy naszym codziennym zaniedbaniem, naszą bylejakością, tumiwisizmem… Otworzyliśmy przed nim wrota i z głębokim ukłonem zaprosiliśmy do siebie…
W swej najnowszej książce Natałka Babina stawia okrutną diagnozę naszemu zakątkowi Europy. Przestrzega przed tym, co się może stać z ludźmi, którzy tracą własną tożsamość, przestają czuć wibrację i rytm swojej ziemi.
Bodaj Budka to powieść, której akcja rozgrywa się trochę na wschód od nas, za pilnie strzeżoną granicą, ale na tyle blisko, że my też powinniśmy wytężyć wzrok i słuch…
Natalia Babina urodziła się w 1966 roku we wsi Zakazanka na Białorusi. Jest dziennikarką „Nowej Niwy” – niezależnej gazety białoruskiej – oraz autorką zbioru opowiadań, a także powieści Miasto ryb (REBIS 2010). Była nominowana do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus za rok 2010.
Bodaj Budka
Przekład: Anna Korzeniowska-Bihun
Seria: Salamandra
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 4 sierpnia 2020
Bodaj Budka
Przydenne życie bezgłośnych
Długo wahałam się, jak i od czego zacząć tę historię.
Może od momentu, gdy znalazłam moją drogą Oksanę w tak opłakanym stanie?
Albo od tego największego w życiu, śmiertelnego, mrożącego krew w żyłach strachu, który odbiera władzę w rękach i nogach, a który czułam, obserwując desant Antygomów?
Albo od chwili, kiedy nagle odzyskałam przytomność w „matce miast ruskich”, trafiając do redakcji dużej kijowskiej gazety, gdzie próbowałam znaleźć pracę, nie mając pojęcia, jak się tam w ogóle dostałam?
Albo od tej długiej, bodaj najdłuższej na świecie sekundy, kiedy to przeżyłam miłość, której nie spodziewałam się już przeżyć w swym nie tak przecież młodym wieku?
Sama nie wiem. Niesamowita ta historia, raport z przydennego mułu – z zatoki, gdzie od czasu do czasu z dna wynurzają się ogromne bańki, w imieniu i z upoważnienia tych, którzy nie potrafią mówić, raport o żarciu i przynęcie, o tym, jak się nie dać złapać na haczyk – reportaż-notatka z prologiem i epilogiem, z morałem i z amoralnością, szepty i krzyki sumów i jazgarzy, dzikich sazanów i udomowionych karpiątek, kijanek i traszek – ta niesamowita historia rozpoczęła się również wtedy i dlatego, że nie wychodziła mi powieść.
W tym miejscu startuję.
A więc pewnego miłego, cichego popołudnia w miesiącu lipcu bieżącego roku…
Nie ciskaj kamieniami, Boże
…oderwałam się od kompa, zdjęłam okulary, przetarłam oczy i spojrzałam przez otwarte okno. Z piętra rozciąga się cudowny widok na nasz las. Na leciutkim wietrze chwojki1 delikatnie poruszają gałązkami o subtelnie zielonym odcieniu, wokół roztaczają się piaski pokryte siwym mchem islandzkim, gdzieniegdzie przebijają się ciemnozielone świeczki jałowców. To nasze Dobratycze, stara leśna wioska, z której dziś pozostało kilka chat, ożywających jedynie latem – Brest region, Belarus.
Nastrój miałam kiepski.
Nie byłam zadowolona ani z siebie, ani z tekstu, który mi wychodził. A właściwie nie wychodził. Był dla mnie bardzo ważny, czasem nawet wydawało mi się, że jest to najważniejsza rzecz w moim generalnie dość bezsensownym życiu. Tekst prawie wydzierałam z siebie, nie miałam poczucia, że wypływa potokiem jak czysta woda ze studziennego wiadra. Nie zaczepia, nie kąsa, nie chwyta za serce, nie wali w splot słoneczny. Nie potrafię – cóż za gorzka myśl – poruszyć serc przyszłych czytelników. Znów nasadziłam na nos swoje kółka i skierowałam wzrok na monitor.
Dziadek był odrażający, ale nie przerażający. Twarz blada, blizna od cięcia szablą, jedno oko wybite. Nigdy się nie golił, rzadko strzygł, czesał się od wielkiego dzwonu, a wszy łaziły po nim bez skrępowania. Teraz właśnie siedział na maleńkim stołeczku koło rozpalonego pieca i patrzył, jak dochodzi kasza z prosa. Natałka natomiast leżała na przypiecy2 i spoglądała raz na dziadka, raz na cielątko. Wcześniej to dziadek cały czas leżał na przypiecy, wstawał rzadko, może tylko, by coś zjeść, wyjść za chatę czy do pszczół, ale kiedy latem najpierw umarł tato, potem brat, a potem mama, dziadek wstał z pieca i zaczął robić wszystko, i spał już teraz na ławie.
Dziadek kruczkiem3 przeczesał grudki żaru, które zaświeciły, zaśpiewały, zamigotały i pokryły się popiołem – lubiły, gdy ktoś ich dotykał. Zza żaru, zza dymu nie czuć było zwykłego mdłego dziadkowego zapachu – zapachu starego człowieka, woni moczu i krowy. Dziwne, dziadek pachnie krową, a cielątko – krowie dziecko – nie. Cielątko jest przepiękne, ma łatkę na czole i Natałka bardzo się cieszy, że dziadek wziął je na noc do chaty.
Natałka słyszała, jak w lecie dziadek mówił młynarzowi, że ona, Natałka, jego wnuczka, zginie jak mucha na mrozie. Nie rozumiała, czemu miałaby zginąć, ale czekała na zimę z lekkim strachem. I proszę bardzo, minęła Pokrowa, przyszedł Święty Łuka, zaczął się post, a wczoraj, na Świętego Andrija, mocno się ochłodziło i spadł śnieg. Muchy zginęły, ale z Natałką nic złego się nie stało. Tylko ręce jej od śniegu drętwieją i nogi marzną, i to wszystko. Ale żadna choroba jej się nie czepia, nie.
Natałka trochę się uspokoiła. Tym bardziej że ma teraz cielątko, takie śliczniutkie!
A czym jest choroba i jak się ona zaczyna, Natałka dobrze wie. Kiedy tato ostatni raz spławiał tratwy, jak zawsze obiecał Natałce przywieźć gościniec z Gdańska. Ale kiedy wrócił, ani gościńca, ani nawet zajęczego chleba4 z sobą nie miał. Był blady i od razu się położył. Szarpał nim kaszel, gonił żołądek i torsowało go. Po dwóch dniach zaczął się dusić i umarł. Natałka tak płakała, tak płakała na cmentarzu, kiedy go chowano… a jak wróciła do domu, brat położył się na ławie i zasnął. A obudził się od tego, że trzęsła nim gorączka, i od tego, że mamę torsowało. Potem Natałka przez jakiś czas bała się zasypiać, bo myślała, że też zachoruje we śnie albo obudzi się, a dziadek będzie chory. Ale ani jej, ani dziadka choroba nie wzięła. Czemu więc dziadek powiedział wtedy młynarzowi, że ona, Natałka, zginie? Natałka gotowa była pomyśleć, że dziadek, przy całej swojej mądrości, tym razem się mylił.
A w ogóle dziadek był bardzo mądry. Wszystko wiedział. Dobrze rachował i Natałkę nauczył. Kiedyś, kiedy dziadek jeszcze nie pracował, tylko leżał, pokazał bratu Natałki, jak się pisze bukwę „A”, czy coś tam. Napisał ją na śniegu, tylko Natałka chutko5 to zapomniała. Zdarza się, że prosi dziadka, by znowu jej tę bukwę pokazał, ale on nie ma czasu. Wtedy dziadek powiedział, że aby czytać, trzeba znać jeszcze dużo innych bukw, ale dziadek zna tylko „A” i wystarczy. Na pewno, postanawia Natałka na przypiecy, trzeba będzie jeszcze raz poprosić dziadka, by pokazał to „A”.
Fakt faktem, nie bardzo wiadomo, kiedy można by to zrobić. Po śmierci mamy dziadek jest wiecznie zajęty i zaganiany. Razem z najmitą i najmitką udało mu się zżąć pole, zwieźć kapustę i dynie, i całą resztę z ogrodu, przed zimą snopkami wyłożyć strzechę, zrobić groblę z igliwia… A młócił, a drwa rąbał i piłował, a chodził za krową, za ptactwem… Raz Natałka widziała, jak dziadek walił głową w uszak6. Było to wtedy, gdy bułanek zaczął padać na przednie nogi. Czasem, gdy była głodna, Natałka prosiła o coś do jedzenia, a dziadek krzyczał na nią: „Obżartucha!” albo „Nasram ci do gardła!” i zamachiwał się lejcami lub czym tam miał pod ręką. Ale Natałka wiedziała, że rano albo wieczorem dziadek rozpali piec i ugotuje jedzenie, dlatego cierpliwie czekała. Właśnie teraz czekała na prosianą kaszę, i to jak czekała.
Otwierają się drzwi i wchodzi baba Rajina z Charsów, Natałczyna babcia ze strony mamy Chrystii. Na przywitanie robi znak krzyża:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków! – odzywa się dziadek, podnosząc głowę.
– No i mróz przyszedł! – mówi babcia Rajina, wchodząc głębiej. – A ja już myślałam, że zima będzie letka. Ale nie. A wy jeszcze w piecu palicie? – pyta nie wiedzieć czemu, bo przecież widać, że palą.
Natałka od razu się nastroszyła. Niespecjalnie lubiła swoją babcię ze strony mamy. Była za bardzo „co to nie ona”, jak mówił o niej dziadek.
Babcia zdjęła kożuch, zrobiła kilka kroków, zostawiając na polepie ślady śniegu, i siadła na ławie. Za oknem po trochu się rozwidniało. Ponad śniegami wstawał zimowy poranek, rozpalała się zorza.
– Proszę, swaku, przyniosłam wam olej konopny – babcia rozwiązuje węzełek i wyjmuje niewielki dzbanuszek – wczoraj wyciśnięty.
Natałka cieszy się: może dziadek okrasi olejem proso. A może nie okrasi.
Dziadek nie chce gościńca, ale potem przelewa olej do obszczerbionego garnuszka. Następnie wyjmuje proso z pieca, stawia na stole, no i okrasza świeżym olejem. Zaprasza babcię Rajinę, woła też Natałkę. Teraz babcia odmawia, i to nawet po dwakroć, ale potem siada do stołu. Natałki drugi raz wołać nie trzeba. Przy stole dziadek rozpytuje babcię, co tam słychać w Charsach, babcia opowiada, że wszystko Bogu dzięki. Że już zmłócili żyto, że Fedora podarowała cerkwi nową ikonę, którą kupiła w monasterze jabłeczyńskim, że stolarze charsowscy dostali duże zamówienie z kahału beresteckiego, że jej, Rajiny, synowa urodziła chłopczyka…
– Oddajcie mi, swaku, Natałkę. Dopóki synowa, skaranie boskie, chodzić nie może, Natałka będzie mi pomagać. I wam to ulży – nie będziecie musieli jej karmić. Jak człowiek sam żyje, to raz zje, raz nie zje, a o dziecko dbać trzeba. Sześć lat już ma?
Dziadek milczy, opuszcza nieczesaną głowę, a po zastanowieniu odpowiada:
– Pięć. Sześć będzie na Zwiastowanie w przyszłym roku.
– No ot! – cieszy się baba Rajina.
Teraz dziadek spogląda na Natałkę.
– Nie pójdę – mówi ona i łzy spływają jej po policzkach do pustej już miski, którą przysunęła bliżej, by wybrać palcem resztki prosa. Ona nie chce iść od dziadka w obce miejsce.
Ale słońce jeszcze wzejść nie zdążyło, jak już idzie z babą po jej śladach do Charsów. Babcia niesie niewielkie zawiniątko z pustym dzbanuszkiem i Natałczynymi łachami. Natałkę ubrali w sukmanę po zmarłym bracie, rękawy za długie, więc w dłonie jej ciepło, ale poły przeszkadzają, zamiatają śnieg, plączą się pod nogami. Wiatr, na szczęście, wieje w plecy, tak łatwiej iść, ale czasem jego podmuchy są tak silne, że Natałka ma wrażenie, jakby ktoś rzucał jej w plecy kamieniami. Ona wie, co to znaczy. Kiedyś dzieci w Pryłuku rzucały kamieniami w nią i mamusię i krzyczały:
– Wiedźma! Wiedźma!
Natałka idzie za babcią, zgarniając śnieg połami sukmany po bracie. Ogląda się – dziadek stoi przy koworocie7, patrzy w ślad za nią.
…Nie wiedziała wtedy, że widzi dziadka po raz ostatni. I dopiero wiele lat później zrozumiała, dlaczego babcia Rajina zabrała ją do siebie.
W tym momencie warkot samochodu za oknem oderwał mnie od czytania. Nieźle, ale i tak trzeba przerabiać, wzmacniać, za mało przekonujące – przekaz musi być bardziej precyzyjny, nie udaje mi się oddać prawdy i szczegółów z życia siedemnastowiecznych ludzi tak, by były zrozumiałe dla rozpieszczonego lekkością naszego bytu współczesnego człowieka – pomyślałam i skierowałam uwagę na nadwor8. O, Łenka przyjechała – Zorza nad Bugiem. Nacisnęłam „zapisz”, kółka z nosa odłożyłam obok klawiatury, by ich potem nie szukać, i zbiegłam na dół przywitać koleżankę.
Łenka Zornycka to moja stara przyjaciółka, do pewnego stopnia moja miłość i natchnienie. Łenka, Oksanka to nasze koleżanki od zawsze. Dla mnie i dla mojej siostry bliźniaczki Ulanki są bliższe niż niejeden bliski. Odwiedziny Łenki – co prawda z czasem coraz rzadsze – były dla mnie jak powiew świeżej bryzy, bosko przewietrzającej mózg i raz za razem zaszczepiającej w nim nowe pomysły. Ucieszyłam się więc, nastrój mi się poprawił. Może i tym razem obecność Łenki rozpali we mnie jakąś światłą myśl, nową wizję? Czy bodaj mam kawę?
Na szczęście kawa się nie skończyła, więc pięć minut później Łenka i ja siedziałyśmy na ganku i popijałyśmy ją z ogromnych metalowych kubków jeszcze z czasów naszego dzieciństwa.
Po wiekopomnej burzy, która zniszczyła wiele rzeczy w naszym regionie, a zwłaszcza chatę naszej babci Mokryny w Dobratyczach, postanowiłyśmy z siostrą ją odbudować. No jak „my”? Siostra postanowiła, bo babcia Mokryna zostawiła chatę w spadku jej właśnie. I choć Ulanka zaproponowała, by w tym – bez wątpienia bliskim memu sercu – Domu wydzielić pokój dla mnie, doszłam do wniosku, że może warto, byśmy jednak mieszkały oddzielnie. Bo wprawdzie jesteśmy bliźniaczkami, i rzeczywiście jest mi bliska zarówno ona, jak i jej rodzina, ale każda z nas ma swoje życie… Im dłużej żyjemy, tym bardziej rozrastają się nasze osobiste krzaki – i u każdej już kwitną swoimi kwiatami i swoimi kolorami. Każda z nas coraz bardziej po swojemu zaczęła odczuwać czas… A i babcia z jakiegoś powodu zapisała chatę tylko na siostrę, a nie na nas obie… Dlatego w tejże właśnie myniucie (tak, tak, myniucie – właśnie tak u nas mówią), kiedy siedząc na ganku odnowionej chaty w Dobratyczach, popijałyśmy z Łenką Zorzą nad Bugiem kawę, z uwagą wysłuchiwałam wieści, że kolej sprzedaje Budkę.
A było to tak.
Właśnie dolewałam z kawnika gorącą słodką czarną kawę, gdy zza rogu chaty wyłonił się Stepan Petrukiw – ziemlomier z Pryłuku, człowiek wielce radosny i kochający życie – z jakimiś swoimi ziemlomiernymi przyrządami pod pachą. Zapewne albo szedł do roboty, albo – biorąc pod uwagę jego stan – z tejże roboty wracał. Zobaczył nas, ostro zagiął trajektorię i podszedł do płota.
– Rozkwitały jabłonie i grusze. Prawy Sektor ku brzegowi szedł – odśpiewał na przywitanie, zasalutował tymże swoim ziemlomiernym jakimś przyrządem i poszedł dalej, w kierunku drogi. Kilka sekund później usłyszałyśmy, jak trzasnęły drzwi samochodu, który Stepan najwyraźniej zostawił za krzakiem leszczyny, tam gdzie nasza stara droga stawała się nieprzejezdna. Zawarczał silnik i ziemlomier odjechał.
Właśnie wtedy Łenka odprowadziła go wzrokiem i rzekła po rosyjsku:
– A ty słyszałaś, Ałła, że Budkę wystawiono na sprzedaż? Przypomniałam sobie, jak zobaczyłam Stepana. Niedawno opowiadał, że mierzył tam działkę, by można było przygotować dokumenty. Tylko kto ją kupi? Tuż przy torach, bez wygód, bez niczego… Chociaż z drugiej strony, dobre miejsce, czyste, pole, rzeka, las w pobliżu…
(Niezbędne wyjaśnienie. Tak, Stepan i Łenka, jak wielu z nas tutaj, na Berestejszczyźnie, mówią po rosyjsku. Dla Łenki jest to język ojczysty, jej dziadkowie przyjechali do Brześcia z Rosji jeszcze w czasie wojny jako młodzi lekarze, a rosyjski mojego krajana i dalekiego krewnego Stepana to skutek dziesięcioleci masowej rusyfikacji i rosyjskojęzycznej szkoły. Co prawda Łenka, gdy trochę wypije i chce podrwić z mojego językowego uporu, rozmawia ze mną po ukraińsku, a Stepan robi to wtedy, gdy jest zupełnie trzeźwy i dyskutujemy na poważne tematy. Obecna sytuacja była wręcz odwrotna).
Zamyśliłam się nad wadami i zaletami Budki.
I tak to się wszystko zaczęło, i właśnie dlatego już miesiąc później…
Przypisy:
1.Chwojka (dial.) – sosna (wszystkie przypisy tłumaczki).
2. Przypieca (dial.) – przypiecek.
3. Kruczek (dial.) – pogrzebacz.
4. Zajęczy chleb – małe bochenki chleba z dodatkami, np. suszonymi jagodami, jabłkiem czy słoniną, wypiekane na liściach klonowych lub kapuścianych.
5. Chutko (dial.) – szybko.
6. Uszak (dial.) – rama drzwi lub okna.
7. Koworot (dial.) – brama.
8. Nadwor a. nadwór (dial.) – podwórze