Czterokrotna finalistka Nagrody Bookera, uznawana za najwybitniejszą współczesną szkocką pisarkę i jej pierwsza powieść z czterotomowego cyklu „Pory Roku”! Niezwykle wymowne literackie zwierciadło, w którym przegląda się Wielka Brytania doby Brexitu.


JesieńPonad stuletni Daniel Gluck mieszka w domu spokojnej starości.

Trzydziestoletnia Elisabeth Demand, która w dzieciństwie wbrew woli swej matki zaprzyjaźniła się z mieszkającym wówczas po sąsiedzku Danielem, teraz czuwa przy łóżku śpiącego starca, rozmyślając o ich dziwnej relacji, która ukształtowała ją na całe życie.

Daniel we śnie przeżywa własne wspomnienia, a w tle tych dwóch pełnych wymownych detali reminiscencji Wielka Brytania szykuje się do Brexitu i rozprawy z emigrantami.

To pierwsza i od razu niezwykle znacząca powieść, która mierzy się z nową rzeczywistością społeczną Wielkiej Brytanii i reszty Europy.
Książka trafiła do finału Nagrody Bookera 2017.

Ali Smith
Jesień
Przekład: Jerzy Kozłowski
Seria „Pory Roku”, tom 1
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 2 września 2020
 
 

Jesień


1


Była to najgorsza z epok, była to najgorsza z epok. Znowu. Rzecz w tym, że tak się mają rzeczy. Następuje ich rozpad, zawsze tak było i będzie, to leży w ich naturze. A więc fale wyrzucają na brzeg sędziwego starca. Wygląda jak przebita piłka futbolowa z popękanymi szwami, skórzana, taka, jaką się kopało sto lat temu. Morze jest wzburzone. Zdarło mu z grzbietu koszulę; jestem nagi jak w dniu, gdy przyszedłem na świat, brzmią słowa w jego głowie, którą porusza na szyi, co sprawia mu ból. Stara się więc nie poruszać głową. Co to jest, to, co ma w ustach, żwir? piasek, wszedł mu pod język, czuje go, słyszy, jak trzeszczy w zębach, śpiewa swoją pieśń piasku: miałki jestem, sypki, niemniej jestem wszystkim, miękki, gdy na mnie upadniesz, w słońcu błyszczę ładnie, przysypuję świat wielki, włóż list do butelki, to ja, w szkło zaklęty, butelkę wrzuć w odmęty, jestem ziarnem, choć mnie nie sieją
nie sieją
słowa piosenki się rozpływają. Czuje zmęczenie. Piasek w jego ustach i oczach to ostatnie ziarenka w szyjce klepsydry.
Danielu Gluck, twoje szczęście wreszcie się wyczerpało.
Odmyka jedno sklejone oko. Ale…
Daniel siada na piasku i na kamieniach
Czy to już? naprawdę? to? jest śmierć?
Przysłania oczy. Bardzo jasno.
Słonecznie. Chociaż potwornie zimno.
Siedzi na piaszczysto-kamienistej plaży, wiatr wyjątkowo ostry, słońce świeci, owszem, ale nie daje ciepła. Siedzi nagi. Nic dziwnego, że mu zimno. Spogląda w dół i widzi, że jego ciało wciąż jest stare, kolana w ruinie.
Wyobrażał sobie, że śmierć wydestyluje osobę, oczyści z tego, co się rozkłada, i stanie się leciutki jak chmurka.
Tymczasem „ja”, z którym zostaje się na brzegu, najwyraźniej jest tym samym „ja”, którym się było w chwili zejścia.
Gdybym tylko wiedział, myśli Daniel, postarałbym się odejść w wieku dwudziestu, góra dwudziestu pięciu lat.
Wybrańcy bogów i tak dalej.
A może (zastanawia się, jedną ręką zasłaniając twarz, bo jeśli ktoś go widzi, nie zgorszy się, że Daniel wydłubuje coś z nosa i przygląda się, co to takiego – piasek, piękne detale i paleta barw nawet tak rozdrobnionego świata – a potem pozbywa się tego, pocierając palcami) to jest moje wydestylowane „ja”. Jeśli tak, śmierć jest okrutnie rozczarowująca.
Dziękuję ci, śmierci, za gościnę. Przepraszam, ale muszę już wracać. Do życia.
Wstaje. Nie boli go, nie tak bardzo, gdy się podnosi.
Dobrze.
Do domu. Którędy?
Robi półobrót. Morze, linia brzegowa, piasek, kamienie. Wysoka trawa, wydmy. Płaski teren za wydmami. Dalej drzewa, linia drzew z powrotem aż do morza.
Morze jest dziwne i spokojne.
Wtem zauważa, jak nadzwyczajnie dobry ma tego dnia wzrok.
No bo widzę nie tylko ten las, widzę nie tylko to drzewo, widzę nie tylko ten liść na tym drzewie. Widzę ogonek łączący ten liść z tym drzewem.
Może skupić spojrzenie na ciężkim kłosie trawy na tamtych wydmach, całkiem jakby korzystał z zoomu. I czy właśnie spojrzał na swoją dłoń i zobaczył nie tylko rękę, wyraźnie, nie tylko pasmo piasku z boku, ale też kilka oddzielnych ziaren piasku z taką ostrością, że widzi ich krawędzie, i to (ręka podnosi się do twarzy) bez okularów?
Hmm.
Otrzepuje nogi, ramiona, tors i dłonie. Patrzy, jak ziarenka odlatują z wiatrem. Nachyla się, nabiera garść piasku. Patrzcie. Ile ich jest.
Refren:
Ile światów pomieści dłoń.
W garści piasku.
(Powtórzenie).
Rozwiera palce. Piasek się przesypuje.
Teraz, gdy wstał, czuje głód. Można być martwym oraz głodnym? Oczywiście, że tak, te wszystkie wygłodniałe upiory pożerające ludzkie serca i umysły. Robi pełen obrót w stronę morza. Ostatni raz pływał łodzią ponad pięćdziesiąt lat wcześniej, zresztą to nie była tak naprawdę łódź, tylko jakiś tandetny pływający bar, gdzie odbywały się imprezy na rzece. Znowu siada na piasku i kamieniach, ale bolą go kości w, nie chce używać nieparlamentarnego słownictwa, niedaleko na brzegu widzi dziewczynę, bolą go jak, nie chce używać nieparlamentarnego…
Dziewczyna?
Tak, w wianuszku innych dziewcząt, wszystkie wykonują jakiś falujący taniec, jakby grecki, starożytny. Dziewczęta są dosyć blisko. Podchodzą jeszcze bliżej.
Niedobrze. Nagość.
Znów spogląda w dół swoimi nowymi oczyma, tam, gdzie jeszcze chwilę wcześniej było jego stare ciało, i wie, że nie żyje, prawdopodobnie nie żyje, z pewnością nie żyje, bo jego ciało wygląda inaczej niż wtedy, gdy ostatni raz na nie zerknął, wygląda lepiej, wygląda całkiem nieźle jak na ciało. Wygląda bardzo znajomo, całkiem jak jego własne ciało, lecz wtedy, gdy było młode.
W pobliżu widzi dziewczynę. Dziewczyny.
Panika i wstyd, słodkie, dojmujące.
Rzuca się w stronę wydm porośniętych wysokimi trawami (może biec, naprawdę biec!), wychyla się zza trawiastej kępy, by się upewnić, czy nikt go nie widzi, nikt go nie goni, podnosi się więc i pędzi dalej (znowu! nawet nie dostał zadyszki!) po płaskim terenie w stronę lasu.
W lesie znajdzie kryjówkę.
Może też znajdzie coś, czym będzie się mógł zasłonić. Ale co za radość czysta! Zapomniał, jakie to uczucie – czuć. Czuć choćby samą tylko myśl o swoim obnażonym „ja” w pobliżu czyjegoś piękna.
Przed nim rośnie niewielka kępa drzew. Wślizguje się tam. Doskonale, zacieniona ziemia, liściasty dywan, opadłe liście pod jego stopami (pięknymi, młodymi) są suche i sztywne, a na niższych gałęziach drzew jeszcze obfitość listowia wciąż intensywnie zielonego, i proszę, włosy na jego ciele są znowu czarne, wszędzie, na ramionach, od klatki piersiowej w dół do krocza, gdzie są gęste, ach, nie tylko włosy są dorodne, wszystko tężeje, o proszę.
Jest w raju, bez dwóch zdań.
Przede wszystkim nie chce gorszyć.
Może sobie tutaj zrobić legowisko. Może się tu zatrzymać, żeby ukrył go las. Go-las. (Kalambury, skarby nędzarza; biedny stary John Keats, no, biedny może tak, ale starym właściwie by się go nie nazwało. Jesienny poeta, Italia zimą, na kilka dni przed śmiercią złapał się na tym, że układa kalambury, jakby zaraz miał się skończyć świat. Biedak. Dla niego naprawdę się kończył). Może przysypać się tymi liśćmi, żeby go ogrzewały w nocy, jeśli istnieje coś takiego jak noc, gdy jest się martwym, i jeśli ta dziewczyna, te dziewczyny podejdą bliżej, przykryje się nimi cały, żeby nikogo nie urazić.
Przyzwoicie.
Zapomniał, że w obawie przed urażeniem kogoś tkwi pewien pierwiastek cielesny. Jakież słodkie to poczucie przyzwoitości, które teraz przezeń przepływa, wrażenie zaskakująco podobne do tego – można sobie wyobrazić – gdy się pije nektar. Dziób kolibra wsuwający się do korony kwiatu. Aż tak intensywne. Tak słodkie. Co się rymuje z „nektar”? Zrobi sobie z tych liści zielony garnitur i… gdy tylko myśl ta przychodzi mu do głowy, w jego dłoni pojawia się igła i jakiegoś rodzaju nić w złotym kolorze na malutkiej szpulce, patrzcie. Jest martwy. Musi być. Chyba jednak bycie martwym jest całkiem w porządku. Wysoce niedoceniane we współczesnym zachodnim świecie. Ktoś powinien ludziom powiedzieć. Ktoś powinien ich uświadomić. Kogoś trzeba posłać, żeby przedarł się z powrotem, gdziekolwiek to jest. Szlak przetarł. Brzeg tar. Skrzek ar. Sekta. Korekta. Kolekta. Hektar.
Zrywa zielony liść z gałęzi przy głowie. Zrywa następny. Przykłada jeden do drugiego. I zszywa je schludnym ściegiem, jak on się nazywa, na okrętkę? dziergany? No proszę. Umie szyć. Nie było to coś, co potrafił robić za życia. Śmierć. Pełna niespodzianek. Zgarnia stertę liści. Siada, przykłada jeden do drugiego i szyje. Pamiętasz tę kartkę pocztową, którą kupił ze stojaka w centrum Paryża w latach osiemdziesiątych, z dziewczynką w jednym z paryskich parków? Wyglądała, jakby miała na sobie sukienkę z uschłych liści, czarno-białe zdjęcie zrobione niedługo po wojnie, dziecko sfotografowane od tyłu, ubrane w liście, stoi w parku i spogląda na rozsypane liście i drzewa przed sobą. To zdjęcie było ujmujące, ale i tragiczne. Coś w zestawieniu dziecka i suchych liści, straszna anomalia, trochę jakby była ubrana w łachmany. Z drugiej strony to jednak nie były łachmany. Tylko liście, więc także było to zdjęcie o magii i przemianie. No ale z trzeciej strony zdjęcie zrobiono niedługo po wojnie, w czasie, gdy dziecko bawiące się po prostu wśród liści mogło na pierwszy rzut oka wyglądać jak mała ofiara wojny (aż przykro pomyśleć) a może też dziecko po wybuchu jądrowym, zwisające liście jak skóra zamieniona w łachmany, jak gdyby skóra nie była niczym innym jak liśćmi.
Było więc ujmujące też w innym sensie to zdjęcie, jak zdjęcie kogoś, kto ujmuje twoją dłoń i przeprowadza cię na tamten świat. Jedno mrugnięcie oka aparatu (nie bardzo potrafi sobie przypomnieć nazwisko fotografa) i to dziecko ubrane w liście stało się tym wszystkim: smutne, straszne, piękne, zabawne, przerażające, mroczne, jasne, urocze, było baśnią, podaniem ludowym, prawdą. Bardziej banalna prawda była taka, że kupił tę pocztówkę (Boubat! on je zrobił), gdy odwiedził miasto miłości z kolejną kobietą, która go nie kochała, chociaż tego chciał, oczywiście, że nie kochała, była po czterdziestce, on był po sześćdziesiątce, cóż, szczerze powiedziawszy, zbliżał się do siedemdziesiątki, a zresztą on też jej nie kochał. Nie tak naprawdę. Kwestia głębokiego niedopasowania niemająca nic wspólnego z wiekiem, gdyż w Centre Georges Pompidou tak bardzo się wzruszył dzikością na płótnie Dubuffeta, że zzuł buty i klęknął przed obrazem, żeby okazać mu szacunek, i ta kobieta, nazywała się Sophie jakoś tam, była tym zażenowana, i w taksówce na lotnisko oświadczyła mu, że jest za stary na zdejmowanie butów w galerii sztuki, nawet nowoczesnej.
Właściwie wszystkim, co po niej zapamiętał, jest to, że wysłał jej pocztówkę, a potem żałował, że nie zatrzymał tej kartki dla siebie.
Napisał na odwrocie: Pozdrowienia od starego dziecka.
Od tamtej pory szuka tego zdjęcia.
Potem już nigdy go nie widział.
Zawsze żałował, że go nie zatrzymał.
Żale po śmierci? Przeszłość, gdy się nie żyje? Nigdy nie można uciec z graciarni swojego „ja”?
Wygląda z zagajnika na skraj lądu, na morze.
Cóż, gdziekolwiek wylądowałem, dostał mi się bardzo szykowny zielony płaszcz.
Owija się nim. Pasuje jak ulał, pachnie liśćmi, świeżością. Myśli o sobie, że byłby świetnym krawcem. Stworzył coś, wykazał się. Jego matka byłaby w końcu zadowolona.
O Boże. Czy po śmierci wciąż ma się matkę?
Jest chłopcem i zbiera kasztany z ziemi pod drzewami. Rozłupuje jasnozielone kolczaste miseczki i uwalnia brązowe lśniące kulki z woskowatej wyściółki. Napełnia nimi czapkę. Przynosi je matce. Która jest tutaj z nowym dzieckiem.
Daniel, nie bądź głupi. Ona ich nie zje. Nikt tego nie je, nawet koń, są strasznie gorzkie.
Daniel Gluck, lat siedem, w porządnym ubranku, o którym wiecznie mu się mówi, jakie to szczęście, że je ma w świecie, gdzie tak wielu ma tak niewiele, spogląda w dół na brązowe kulki, którymi nigdy nie powinien był kalać swej cudownej czapki, i widzi, że ich blask przygasa.
Gorzkie wspomnienia, nawet gdy jest się martwym.
Jakie to zniechęcające.
Trudno. Głowa do góry.
Wstaje. Znów jest swoim szacownym sobą. Rozgląda się, znajduje kilka dużych kamieni i dwa odpowiedniej wielkości patyki, którymi zaznacza wejście do zagajnika, żeby mógł je później odnaleźć.
Wychodzi z lasu w swoim intensywnie zielonym płaszczu, przecina płaski teren i zmierza z powrotem do brzegu.
A morze? Ciche, jak morze we śnie.
Dziewczyna? Ani śladu. Krąg tancerek wokół niej? Gdzieś przepadł. Chociaż na brzegu leży wyrzucone przez morze ciało. Podchodzi, żeby je obejrzeć. Jego własne?
Nie. Czyjeś zwłoki.
Niedaleko tych zwłok leżą następne. Za nimi jeszcze jedne i dalej.
Patrzy na ciemny rząd martwych ciał wyrzuconych przez fale.
Wiele z nich należy do bardzo małych dzieci. Przykuca obok spuchniętego mężczyzny, który ma za pazuchą dziecko, właściwie dopiero niemowlę, z otwartą buzią, ze skapującym morzem, oparte martwą główką o pierś rozdętego mężczyzny.
Dalej na plaży widzi jakichś ludzi. Są ludźmi, jak ci na brzegu, ale oni żyją. Siedzą pod parasolami. Wypoczywają na plaży niedaleko tych nieżywych.
Z jakiegoś ekranu płynie muzyka. Jedna osoba pracuje przy komputerze. Ktoś inny siedzi w cieniu i czyta coś z małego urządzenia. Ktoś drzemie pod tym samym parasolem, ktoś wciera krem z filtrem w bark i całe ramię.
Do wody wbiega małe dziecko i wybiega z niej z piskiem, umykając przed większymi falami.
Daniel Gluck przenosi wzrok ze śmierci na życie, potem z powrotem na śmierć.
Smutek świata.
Zdecydowanie nadal obecny na świecie.
Spogląda w dół na swój liściasty płaszcz, nadal zielony.
Wyciąga przedramię, nadal w cudowny sposób młode.
On nie potrwa długo, ten sen.
Bierze w palce jeden z liści z rogu płaszcza. Ściska mocno. Zabierze go ze sobą, jeśli mu się uda. Dowód na to, gdzie był.
Co jeszcze może zabrać?
Zaraz, jak brzmiał ten refren?
Ile światów
W garści piasku

*

Jest środa, tuż po letnim przesileniu. Elisabeth Demand – trzydziestodwuletnia asystentka na jednej z londyńskich uczelni, zatrudniona dorywczo na umowę-zlecenie bez stałych godzin pracy, realizująca swe marzenia, jak twierdzi matka, jeśli tak można nazwać brak stałej pracy i to, że prawie wszystko jest za drogie, i to, że nadal tkwi w tym samym wynajmowanym mieszkaniu, do którego się wprowadziła ponad dziesięć lat wcześniej, w czasach studenckich – odwiedziła główny urząd pocztowy w mieście położonym najbliżej obecnego miejsca zamieszkania swojej matki, żeby oddać do sprawdzenia formularz paszportowy.
Ta usługa przyspiesza ponoć całą procedurę. Oznacza, że czas oczekiwania na nowy paszport może się skrócić o połowę, trzeba tylko wstąpić z wypełnionym wnioskiem, starym paszportem i nowymi zdjęciami na pocztę, gdzie odpowiednio przeszkolony pracownik obejrzy dokumenty przed wysłaniem ich do urzędu paszportowego.
Automat wydaje numerek (233) upoważniający do podejścia do jednego z okienek. Na poczcie nie ma wielu interesantów, nie licząc ciągnącej się aż za drzwi kolejki podenerwowanych ludzi do samoobsługowych wag, do których nie trzeba pobierać numerków. Te wyświetlane na tablicach nad głowami wszystkich jako „następne” (156, 157, 158) są tak odległe, a dwoje (tylko dwoje) pracowników za dwunastoma okienkami obsługuje klientów z numerkami 154 i 155 tak długo (od dwudziestu minut ci sami klienci wciąż stoją przed okienkami), że Elisabeth opuszcza pocztę, przecina skwer i wchodzi do antykwariatu na Bernard Street.
Gdy wraca dziesięć minut później, klientów obsługuje nadal tych samych dwoje pracowników. Ekran pokazuje jednak, że następne do obsłużenia będą numery 284, 285 i 286.
Elisabeth wciska przycisk na maszynie i pobiera nowy numerek (365). Siada na okrągłej ławce pośrodku pomieszczenia. Coś w tej ławce szwankuje, bo gdy Elisabeth siada, rozlega się szczęknięcie i osoba siedząca obok podjeżdża dwa centymetry wyżej. A gdy z kolei ta osoba zmienia pozycję, siedzisko szczęka i Elisabeth opada dwa centymetry niżej.
Za oknami, po drugiej stronie ulicy widać okazały gmach, w którym kiedyś mieścił się urząd pocztowy. Teraz działają tam sklepy modnych sieciówek. Perfumy. Ubrania. Kosmetyki. Elisabeth znowu rozgląda się po pomieszczeniu. Osoby siedzące na wspólnej ławce to niemal bez wyjątku ci sami ludzie, którzy już tu byli, gdy przyszła za pierwszym razem. Otwiera książkę. Nowy wspaniały świat. Rozdział pierwszy. Przysadzisty szary budynek o zaledwie trzydziestu czterech piętrach. Nad głównym wejściem napis: „Ośrodek Rozrodu i Warunkowania w Londynie Centralnym”, na tablicy zaś wyryte hasło Republiki Świata: Wspólność, Identyczność, Stabilność” 1. Godzinę i czterdzieści pięć minut później, gdy przeczytała już całkiem sporo, większość ludzi wokół niej to wciąż te same osoby. Wpatrzone nadal w jakiś punkt przed sobą. Od czasu do czasu rozlega się szczęk siedziska. Nikt z nikim nie rozmawia. Nikt nie odezwał się do niej ani słowem, odkąd tu przyszła. Jedyne, co się zmienia, to kolejka ciągnąca się do wag samoobsługowych. Od czasu do czasu ktoś przechodzi przez salę obejrzeć pamiątkowe monety w plastikowej gablocie. Jest ich cała seria (co Elisabeth widzi ze swego miejsca), wybita z okazji rocznicy urodzin lub śmierci Shakespeare’a. Na jednej z monet widnieje czaszka. Przypuszczalnie więc rocznica śmierci.
Elisabeth wraca do książki i zbiegiem okoliczności na stronie, którą teraz czyta, pojawia się wyjątek z Shakespeare’a. „O nowy wspaniały świecie!”, Miranda obwieszczała możliwość piękna, przemiany nawet mary nocnej w coś godnego i szlachetnego. „O nowy wspaniały świecie!”. To było wyzwanie, rozkaz. Podniesienie wzroku znad tego fragmentu, by ujrzeć pamiątkowy bilon w tej samej sekundzie, gdy w książce przywołany zostaje Shakespeare – to naprawdę coś. Elisabeth zmienia pozycję i niechcący wprawia siedzisko w ruch. Kobieta obok niej wyskakuje lekko do góry, ale w żaden sposób nie okazuje, że to zauważa ani że jej to przeszkadza.
Zabawnie jest siedzieć na wspólnej ławce, która tak bardzo nie sprzyja idei współdzielenia.
Nie ma tam nikogo, z kim Elisabeth mog­łaby się wymienić spojrzeniami, nie mówiąc już o przekazaniu tego, co właśnie pomyślała o książce i monetach.
W każdym razie jest to jeden z tych zbiegów okoliczności, które w telewizji lub literaturze mogłyby coś znaczyć, ale w prawdziwym życiu nie znaczą zupełnie nic. Co mogliby wyryć na pamiątkowej monecie z okazji urodzin Shakespeare’a? O nowy wspaniały świecie. To byłoby dobre. Może po trosze tak się właśnie czujemy w chwili narodzin. Gdyby ktokolwiek pamiętał własne przyjście na świat.
Na tablicy wyświetla się numer 334.
Dzień dobry – mówi Elisabeth do mężczyzny w okienku jakieś czterdzieści minut później.
Liczba dni w roku – mówi mężczyzna.
Słucham?
Trzysta sześćdziesiąt pięć – wyjaśnia mężczyzna.
Czekając tu dzisiaj, zdążyłam przeczytać prawie całą książkę – stwierdza Elisabeth. – I przyszło mi do głowy, że może dobrze by było mieć tu dla klientów książki, wtedy każdy, kto jest zmuszony czekać, też mógłby sobie poczytać, gdyby miał ochotę. Myśleli państwo o tym, żeby otworzyć lub urządzić tu małą biblioteczkę?
To ciekawe, że pani o tym wspomina – odpowiada mężczyzna. – Większość tych ludzi wcale nie przychodzi tu korzystać z naszych usług. Odkąd zamknięto bibliotekę, przychodzą tu, kiedy pada albo jest zimno.
Elisabeth ogląda się tam, gdzie siedziała. Miejsce, które właśnie zwolniła, zostało zajęte przez bardzo młodą kobietę karmiącą piersią.
W każdym razie dziękujemy za propozycję i mam nadzieję, że nasza odpowiedź panią satysfakcjonuje – mówi pracownik poczty.
Już ma wcisnąć guzik obok siebie, żeby wyświetlić numer 366.
Nie! – woła Elisabeth.
Twarz mężczyzny rozciąga się w uśmiechu. Wygląda na to, że żartował; jego ramiona podnoszą się i opadają, ale nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Przypomina to śmiech, lecz także parodię śmiechu, a jednocześnie wygląda trochę jak atak astmy. Może w okienku głównego oddziału poczty nie wolno się śmiać.
Bywam tu tylko raz na tydzień – tłumaczy Elisabeth. – Gdyby pan to zrobił, musiałabym wrócić w przyszłym tygodniu.
Mężczyzna zerka na jej formularz.
Niewykluczone, że i tak będzie pani musiała wrócić. W dziewięciu przypadkach na dziesięć w papierach coś się nie zgadza.
Bardzo zabawne – kwituje Elisabeth.
Wcale nie żartuję. Paszporty to nie temat do żartów.
Mężczyzna po swojej stronie okienka opróżnia podaną kopertę z całej zawartości.
Muszę tylko o czymś poinformować, zanim zaczniemy – uprzedza. – Otóż jeśli obejrzę dzisiaj pani wniosek, będzie to panią kosztowało dziewięć funtów siedemdziesiąt pięć pensów. Tyle dzisiaj. I jeśli przypadkiem coś będzie nie tak, musi pani zapłacić te dziewięć funtów siedemdziesiąt pięć pensów, nawet gdy nie uda się wysłać wniosku ze względu na jakąś nieprawidłowość.
Aha – mówi Elisabeth.
Ale. Skoro już mamy to ustalone. Jeśli coś będzie nie tak i zapłaci pani dzisiaj obowiązkowe dziewięć funtów siedemdziesiąt pięć pensów, a potem poprawi pani błędy i w ciągu miesiąca przyniesie prawidłowo wypełnione dokumenty, nie zostanie pani obciążona kwotą dziewięciu funtów siedemdziesięciu pięciu pensów ponownie, pod warunkiem że przedstawi pani paragon. Jednak. Jeśli przyniesie pani formularz po upływie jednego miesiąca albo bez paragonu, zostanie pani ponownie obciążona kwotą dziewięciu funtów siedemdziesięciu pięciu pensów za tę usługę.
Zrozumiałam – rzuca Elisabeth.
Jest pani pewna, że mimo wszystko chce się pani zdecydować na dzisiejszy przegląd wniosku? – upewnia się mężczyzna.
Mhm.
Mógłbym prosić, żeby wypowiedziała pani słowo „tak” zamiast tego nieokreślonego dźwięku, który pani wydała?
Eee – mówi Elisabeth. – Tak.
Chociaż będzie pani musiała zapłacić za usługę, nawet jeśli nie będzie można dzisiaj wysłać wniosku?
Zaczynam powoli liczyć na to, że nie będzie można – stwierdza Elisabeth. – Jest jeszcze kilka klasycznych powieści, których nie przeczytałam.
Wydaje się pani, że to zabawne? – mówi mężczyzna. – Mam przynieść formularz skarg i wniosków, żeby mogła go sobie pani wypełnić, czekając? W takim przypadku jednak ostrzegam, że będzie pani musiała odejść od okienka, żebym mógł obsłużyć kogoś innego, a ponieważ niedługo zaczynam przerwę obiadową, straci pani miejsce w kolejce i będzie pani musiała pobrać nowy numerek, i zaczekać, aż się wyświetli.
Nie mam najmniejszego zamiaru na nic się skarżyć – oświadcza Elisabeth.
Mężczyzna spogląda na wypełniony wniosek.

 
Wesprzyj nas