“Każdy” to intensywna, elektryzująca opowieść o każdym z nas – o marzeniach, emocjach i skrywanych pragnieniach, w mistrzowskim przekładzie Jerzego Kozłowskiego.


KażdyHamburg, Terminal nr 1. O umówionej porze kilkuletni Janis wychodzi z toalety i rozgląda się za tatą. Chłopiec nie ma przy sobie nic – żadnych dokumentów czy bagażu, jedynie zwitek amerykańskich dolarów.

Obsługa lotniska próbuje zidentyfikować małego pasażera, ale Janis nie zamierza odpowiadać na pytania.

Kim jest chłopiec? Kim jest człowiek, który go zostawił? I co kryje się za tą historią?

Intensywna, elektryzująca opowieść o każdym z nas – o marzeniach, emocjach i skrywanych pragnieniach, w mistrzowskim przekładzie Jerzego Kozłowskiego.

***

Spektakularne dzieło.
„San Francisco Chronicle”

Znakomite.
„The Boston Globe”

Rozdzierające serce.
„The Guardian”

Doskonałe.
Rachel Kushner, autorka Mars Room

Najbardziej wyczekiwana powieść 2019 roku w USA.

Salvatore Scibona (ur. 1975) – amerykański pisarz polsko-włoskiego pochodzenia. Nad każdą książką pracował niemal 10 lat. Debiutował powieścią The End (2010), nominowaną m.in. do National Book Award.

Salvatore Scibona
Każdy
Przekład: Jerzy Kozłowski
Wydawnictwo Znak
Premiera: 12 sierpnia 2020
 
 

Każdy


HAMBURG

2010

CHŁOPIEC BYŁ UBRANY W CZARNĄ PARKĘ, czapkę narciarską w dopasowanym kolorze, niebieskie jeansy i sportowe buty; miał może pięć lat; i płakał.
Stał przy bramce C3 na lotnisku Hamburg-Fuhlsbüttel z opuszczonymi bezwładnie ramionkami. Między szlochami próbował coś powiedzieć – nie krzyczał ani o nic nie prosił, po prostu mówił coś do stewardes, jednej po drugiej – żadna jednak nie zdołała rozszyfrować, jakim posługuje się językiem. Brzmiał może trochę jak polski. Hybrydowy dialekt z miasteczka, przez które przetoczyły się armie dziesięciu różnych mocarstw maszerujące gdzieś dalej.
Niespełna godzinę wcześniej przy pobliskiej bramce wypluł pasażerów samolot linii airBaltic. Przyleciał z Rygi, może więc chłopiec mówił po łotewsku? Zanim jednak zmaterializował się przy stanowisku C3, samolot z Rygi zdążył opuścić terminal i przy bramce oraz w całej hali nie pozostał nikt z jego personelu. Chłopiec spoglądał na pracowników za kontuarem, na oczach dwustu zaciekawionych podróżnych czekających na lot Lufthansy 531 do Amsterdamu przedstawiając swoją sytuację w niezrozumiałym języku.
Możliwe, że to był litewski.
Po pewnym czasie chłopiec przestał już właściwie formułować słowa, pokazywał jedynie palcem w kierunku bramek C1 i C2. Jednak opiekuna, którego kilkoro pracowników Lufthansy oraz pasażerów zaczęło szukać w kabinach dla palaczy i toaletach i którego wzywano po niemiecku przez lotniskowe głośniki, w tej części hali odlotów nie można było nigdzie znaleźć.
– Je m’appelle Laurence. Comment t’appelles-tu?
– Ich heiße Elisabeth. Wie heißt du?
Nikt nie zdołał wyciągnąć z chłopca niczego, co brzmiałoby jak imię. I niektórzy dorośli wokół niego zaczęli nabierać podejrzeń, że to przesłuchanie pogłębia tylko jego frustrację. Odpowiedzi na kolejne pytania stawały się coraz bardziej skąpe.
U boku chłopca przyklęknęła pielęgniarka z Kazachstanu, ale chociaż gładziła go po głowie, nie przestawał płakać. Kurtkę miał przyciasną: rękawy kończyły się powyżej nadgarstków. Z kilku rozcięć w materiale, które ktoś próbował zakleić taśmą izolacyjną, sterczały kawałki puchu. Reprezentantka Lufthansy – której wiek (około sześćdziesiątki) i imponująca fryzura z pasemkami najwyraźniej predestynowały ją do przejęcia sprawy w swoje ręce – próbowała po angielsku, rosyjsku i niderlandzku dowiedzieć się, jak malec ma na imię. Kazachska pielęgniarka odnosiła jednak wrażenie, że chłopiec wie, o co go pytają, ale w koszmarze, w jaki zamieniła się jego teraźniejszość, zatajanie imienia jest jedyną rzeczą zatrzymującą go na skraju przepaści, do której się stacza. Zakrzywionym palcem celował w labirynt pozostałej części lotniska, jak gdyby szukał miejsca, gdzie się zgubił. Pozwolił pielęgniarce chwycić swą zasmarkaną dłoń. Poprowadził ją i pracownicę Lufthansy rojnym korytarzem.
Młody Amerykanin, który powiedział, że jest ratownikiem medycznym, zaproponował:
– Może chłopiec powinien podmuchać w papierową torbę? Quieres hablar conmigo, hermano?
Urzędniczka oświadczyła z naciskiem:
– Nie, to Estländer.
Tylko jednak zgadywała.
Z głośników rozległ się ponownie komunikat, tym razem po angielsku: „Terminal 1, dziecko w Biurze Rzeczy Znalezionych”, chłopiec zaś dreptał dalej, osobliwe połączenie ciała napędzanego wolą, jak gdyby pochyliwszy się odpowiednio blisko, można było usłyszeć tykający mechanizm, i twarzy, z chaosem spazmatycznych mrugnięć i pociągnięć nosem pod przekrzywioną czapką. Klatka piersiowa unosiła się i opadała w ciasnej kurteczce. Pielęgniarka próbowała ją rozpiąć. Pomyślała, że małemu musi być strasznie gorąco. On jednak jej się wywinął, gdy go dotknęła. Niesamowite, że głowa może pomieścić tyle łez: płakał już tak długo, niczego nie pijąc. Pielęgniarka i pracownica Lufthansy zaprowadziły go do damskiej toalety, żeby mu podać papierowe ręczniki.
Po wyjściu stamtąd nie pozwolił żadnej z kobiet wziąć się za rękę. Wyrywał ją, gdy po nią sięgały, i wskazywał w różne strony, aż zaczęły się domyślać, że wcale nie próbuje odtworzyć wcześniejszej trasy, tylko porusza się na oślep po labiryncie. Szuka rodzica. I nie chce, by te obce kobiety mu pomagały. Miał jednak nadzieję, że go nie zostawią.
Przy barze z przekąskami siedziała na torbie kobieta z Holandii – inni podróżni zajęli wszystkie krzesła – i patrzyła, jak chłopiec krąży po hali z dorosłymi towarzyszkami. Miała na sobie niebieski poliestrowy płaszcz, jedwabną bluzkę i buty do biegania.
Była unieruchomiona jak wszyscy pozostali i śledziła chłopca szeroko otwartymi oczyma o żarliwym spojrzeniu. Lecz w odróżnieniu od innych ściskała rzecz, na której siedziała, jak gdyby siłą woli zakazywała ciału wstać. Patrzyła tylko. Patrzyła.
Włosy z jednej strony głowy miała zgolone. Reszta była biała.

SZKIELET ELROYA HEFLINA swój ostatni centymetr osiągnął dopiero wtedy, gdy ten – jako dwudziestojednolatek – wychodził z więzienia w Los Lunas. Przez następne dwa lata rozgarniał grabiami gorący asfalt w Kansas, Nebrasce i Maine; układał płatki śniadaniowe na półkach sklepów spożywczych; handlował heroiną i metą; zażywał; nocował w schroniskach lub na ulicy; znosił ostry wiatr, ten wilgotny, który przeszywa człowieka jak diabelska myśl; rzucał dragi na sucho, bez metadonu, bez programu; były odporne na antybiotyki infekcje, stłuczenia głowy; brnął przez śnieg w stronę kościelnego schroniska, gdzie w mrocznym wejściu podniosła ręce w geście niby-błogosławieństwa tęga postać i w zmąconym alkoholem umyśle Elroya przybrała kształt jego ojca – nadzieja podsunęła nawet ojcowską twarz – aż przeistoczyła się w rumianego ochroniarza, który warknął: „Wynocha, dopóki nie wytrzeźwiejesz”, i pchnął go z powrotem w mrok; wtedy pięść Elroya machnęła w prawo w stronę jego gęby, prask w oko sukinsyna, prask w nos, krew na lodzie jak drwina, jak szyderstwo, zaczął więc kopać opasłe cielsko na ziemi tak długo, aż zaczęło wrzeszczeć i błagać, i zawołał: „Wejdę, jak będę chciał, nikt mnie nie powstrzyma”; skutkiem była druga, dłuższa odsiadka, po której zaciągnął się do wojska, dostał stałe miejsce do spania i w końcu zaczął się trochę ogarniać.
Wkrótce, gdy Łotwa przygotowywała się do wstąpienia do NATO, oddelegowano go do Biura Współpracy Wojskowej w amerykańskiej ambasadzie w Rydze. To były wspaniałe dni. Wszyscy żołnierze kwaterowali w trzygwiazdkowym hotelu, który przez pięćdziesiąt lat służył Armii Czerwonej za koszary – w osiemnastowiecznym pałacu świeżo odrestaurowanym dzięki szwedzkiemu kapitałowi.
Jego dowódca jadł w hotelowej restauracji wędzonego pstrąga na ciężkim żytnim chlebie.
– Chcę ci naświetlić ogólny obraz sytuacji – oznajmił. – Skąd pochodzisz, Heflin?
– Z Nowego Meksyku, panie dowódco.
– Siadaj. Skąd, z Albuquerque?
– Mieszkałem w Las Cruces, w wiosce Ramah i w jeszcze jednej dziurze bez nazwy na zachód od Vado w okręgu Doña Ana. – Stół był nakryty do posiłku, jaki jadają ludzie, którzy nigdy nie muszą zmywać. Siedem srebrnych sztućców, pięć sztuk porcelany, lniana serwetka, cztery kieliszki różnych kształtów, starannie rozstawione, lśniące, puste, zabarwione na niebiesko.
Dowódca nalał sobie kawy.
– Wyobraź sobie ruską bazę w centrum Albuquerque. Wieśniacy w radzieckich mundurach jedzą obiad w Lotaburgerze. Jesteś jednym z nich. Twoja strona wygrała zimną wojnę bez jednego wystrzału. Jak się czujesz?
– Jak król świata, panie dowódco.
– I słusznie. Ale lepiej tego po sobie nie pokazywać.
Miejscowe dziewczyny będą się wyzywająco ubierać, wyjaśnił dowódca. Elroy nie powinien pozwolić, żeby inni szeregowcy wyobrażali sobie nie wiadomo co. Jest w takim wieku, że młodsi prawdopodobnie będą go naśladować. Dla żołnierzy te ciuchy oznaczają: Chodź, jestem twoja. Dla dziewczyn oznaczają: Tak się ubierają prawdziwe Europejki, prawda? Więc precz z łapami. Żołnierze stacjonują tu tylko osiem miesięcy. Młode Łotyszki chcą wyjść za mąż, jak to dziewczyny w tym wieku na całym świecie.
Elroya ta rozmowa wcale nie zniechęciła. Uznał, że czas już na żeniaczkę. Po paru miesiącach miał już stałą dziewczynę i po kryjomu się z nią spotykał. Spojrzenie, odpowiedź, nawiązanie kontaktu – wszystko poszło tak łatwo. Nie jak w kraju. Pił akurat z kilkoma żołnierzami na starówce, w kawiarni przy brukowanej kocimi łbami ulicy szerokiej na tyle, że mógł się przecisnąć najwyżej gruby koń. I kelnerka przyniosła im truskawki i bułeczki drożdżowe, których nie zamówili. Chciała trochę poćwiczyć angielski.
W łóżku spytała go:
– Dlaczego tak bardzo podoba ci się moje ucho?
Dziwnie smakowało. Nie myła go zbyt starannie. Miał w ustach odrobinę ZSRR. Smak potu, sebum i cytrynowych perfum.
– Dwadzieścia lat temu – powiedział – przysłaliby mnie tutaj, żebym cię zgwałcił i spalił twój dom.
– Nie wygaduj głupot – odparła, przewracając kartki pisma podróżniczego. – Nie mieliśmy żadnego domu.
Obudził się w jej kawalerce, gdzie czyściła mu buty starą skarpetą zwilżoną śliną. Niejednokrotnie proponowała, że mu zrobi pranie. Nie, dziękuję – odpowiadał. Wstydziłby się przed kobietą, która dotykałaby jego brudnej bielizny, wąchała jego smrody i plamy.
Wilgotny wiatr, potem deszcz ze śniegiem. Niedziela. Kupił im dwa parasole. Gdy przechodzili przez secesyjną dzielnicę Rygi, wskazała mu udręczone kamienne twarze na gzymsie budynku Wydziału Prawa. Natknęli się na mszę w katolickim kościele i dla żartu oboje przyjęli komunię pomimo igraszek poprzedniej nocy. Nie rozumiał, co mówi ksiądz, chociaż sporo jednak wiedział. Msza wszędzie wygląda tak samo. Spojrzał do góry na zwisające z belek nietoperze i przemówił do Boga tego miejsca. Spytał, czy mógłby poznać jej rodziców, oboje jednak nie żyli.
Miała na imię Evija.
Chciał zasugerować, żeby malowała się nieco dyskretniej; szanował jednak inne kultury. Zanim jego zmiana w Rydze dobiegła końca, Evija zaszła w ciążę. Chciał wziąć ślub, ale ona nie. I wskutek całej serii taktycznych decyzji, z których wszystkie były rozsądne, lecz pozbawione strategicznej wizji, pięć lat później, gdy stacjonował w północnym Afganistanie, słał jej jedną trzecią żołdu do banku w byłym Związku Radzieckim na potrzeby chłopca, którego widywał dwa razy do roku. Przez cały ten czas Evija spotykała się z rosyjskim homoseksualistą, teatromanem, i pisała do Elroya maile: Czy mógłby jej przesłać numer swojej karty kredytowej? Chciałaby zabrać synka w rejs do Norwegii. Zapytał o radę nowego plutonowego – choć ten jeden raz starszego mężczyznę nie tylko wyszkolonego, ale i mądrego – no bo czy to rozsądne? A jeśli ktoś przechwyci mail z numerem jego karty kredytowej?
Plutonowy rzekł:
– Kapralu Helfin, pierdolony rejs?
Napisał do niej, że za rejs nie zapłaci. Potem przez kilka miesięcy nie miał od niej wiadomości. Żeby wywrzeć presję, przestał przesyłać pieniądze. Gdy wyjechał na urlop do Nowego Meksyku, dostał mail z informacją, że w związku z pewnymi okolicznościami w życiu prywatnym Evija przeprowadza się do Hiszpanii; nie zabiera ze sobą dziecka; jej rodzina też nie zamierza się nim opiekować; zostawał tylko Elroy; więc kiedy przyjedzie po syna, po Janisa?; przeprasza za pośpiech, ale czy mógłby w ciągu miesiąca?
Awansował właśnie na sierżanta. Nabrał ciała, stał się bardziej bezwzględny. Siedział przed komputerem w mieszkaniu emerytowanego ojca pod Los Alamos i jadł śliwkę. Owoc detonował mu w zębach i zaplamił koszulę sokiem. Nie zauważył. Leciały mu łzy – czego? Wdzięczności? Chciał, żeby to były łzy wdzięczności, tak. I śmiał się: głośno i swobodnie. Do rozświetlonego ekranu powiedział:
– A niech mnie.

DWA DNI PÓŹNIEJ – bez sprecyzowanego planu co do tego, kto się zajmie Janisem, gdy on będzie musiał wrócić na służbę, nie znając statusu imigracyjnego chłopca, nie mając nawet przy sobie nadmuchiwanego materaca, żeby mógł się na nim przespać – Elroy siedział w dawnym miejscu spotkań z Eviją, w kawiarni na ulicy Stabu, i czekał. Ze swoimi blond włosami i niewielkimi oczami wyglądał jak miejscowy, toteż kelnerka rzuciła mu menu i skierowała do niego potok łotewskich słów. Odpowiedział zwrotem, który Evija nauczyła go płynnie wypowiadać:
– Muszę się chwilę zastanowić.
Evija miała przyjść z chłopcem. I potem co? Elroy nie wiedział.
Stolik w kącie kawiarni dawał mu widok na przeszklony hol, przez który goście wchodzili do środka, i osłonę przed wścibskimi oczyma z głównej sali lokalu. Jeśli ma uzewnętrznić teraz swoje uczucia, niech tak się stanie. Ale nie musi tego robić na scenie. Siedział nieruchomo z rękoma złożonymi pod stołem i czekał. Nie spał podczas żadnego z lotów ani na żadnym z lotnisk, począwszy od tego w Nowym Meksyku i dalej, w kierunku wschodnim. Dostał na twarzy drobnej wysypki. Od powietrza w samolotach czuł suchość w oczach. Jego uczucia nie potrzebowały widowni. Gdyby jednak miały wystrzelić z pnia mózgu i tłuc się po czaszce, czy było aż tak dziecinne z jego strony, jeśli chciał, żeby jego towarzyszka nie odwracała wzroku?
Zerknął na zegarek. Wcześniej zastanawiał się, czy nie przekupić Evii kwiatami, tego jednak, czego od niej chciał, nie można kupić. Jeśli Evija nie zaproponuje mu tego z własnej woli, nie chce od niej niczego. Wskazując menu, zamówił szklankę wody sodowej i gdy mu ją przyniesiono, pochylił się za doniczkowym fikusem, wylał trochę wody na dłoń i spryskał sobie oczy i skórę za uszami. Wyprostował się opanowany, pełen nadziei.
Podczas kolejnych wizyt u Eviji i chłopca zauważał, że Ryga staje się coraz czystsza, coraz bogatsza, pełna coraz nowszych samochodów. Rusek trzymał się z dala podczas jego wizyt. Evija twierdziła, że jest najzwyklejszym gejem, który potrzebuje dziewczyny dla zachowania pozorów, i że nigdy nie pocałowała go w usta.
Smażyła placki ziemniaczane dla Elroya i małego, który nie cierpiał śmietany, sosu jabłkowego, żadnych proponowanych dodatków. Dziwactwa, które ewoluują w stały element osobowości. Elroy w dzieciństwie zawsze lubił spać pod kołdrą podwiniętą tak, że nie mógł poruszyć stopami. To z kolei doprowadziło do tego, że czerpał przyjemność z trudów przysposobienia wojskowego – najpierw rozbijają cię na kawałki, a potem składają na nowo szybszego, twardszego – i odkrył, że ma talent do tego rozbijania się na kawałki, do zapominania. A potem talent do reagowania na morderczy impuls.
Cała trójka jadała kiedyś u niej na balkonie. Evija nazywała swoją kawalerkę „naszym mieszkaniem”, włączając Elroya i Janisa. Uczyła syna angielskiego i podczas odwiedzin ojca mówiła wyłącznie w tym języku, żeby chłopiec mógł poćwiczyć. Oboje rodzice zgadzali się, że ich syn angielskim posługuje się zbyt niepewnie. Wedle jakiejś wewnętrznej reguły mówił w tym języku tylko z nimi i zawsze czerwony na twarzy.
Elroy zamawiał właśnie talerz kurzych wątróbek, gdy przez hol przeszła jakaś starucha, ostrym tonem strofując, jak się wydawało, towarzyszącego jej psa, choć był niewidoczny za ustawionymi gęsto stołami.
Kelnerka odeszła. Starucha spojrzała na zdjęcie i potoczyła wzrokiem po sali. I wtedy Elroy dał nura pod stół.

 
Wesprzyj nas