“Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” to zbiór nietypowych historii przesyconych ironicznym humorem, groteskowymi postaciami i sytuacjami tylko z pozoru absurdalnymi.


Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmiBohaterowie “Krótkich wywiadów” to Amerykanie przełomu XX i XXI wieku – egocentryczni, emocjonalnie płytcy i zagubieni, zapatrzeni w media, rozbudzeni seksualnie, ale niezdolni do zbudowania trwałej i zdrowej relacji. Wallace, który sam cierpiał przez 20 lat na depresję, ośmiesza też w swych opowiadaniach współczesną kulturę terapeutyczną, tendencję do ciągłego psychologizowania i doszukiwania się traum z dzieciństwa.

Pisarz zaskakuje nie tylko treścią, ale też postmodernistyczną formą – ekscentrycznym sposobem opisu, jednostronnymi dialogami i użyciem przypisów jako środka literackiego.

Każda historia wciąga w dziwaczny świat skrzywień – na pierwszy rzut oka absurdalnych i surrealistycznych, a przecież powszechnie występujących. Z tych historii wyłania się ironiczny, wnikliwy i zabawny portret Amerykanów przełomu XX i XXI wieku. Lektura wciągająca. Nie sposób się od niej oderwać.

***

Wallace’a czyta się z zapartym tchem… Czytelnik czuje się wyzywany i zabawiany, i w pewnym sensie intelektualnie gwałcony, ale wie, że to mu się podoba, że Wallace jest genialny…
„Ft. Worth Star-Telegram”

Wallace jest skandalicznie zabawny, z ironią dokonuje wiwisekcji kalectw psychicznych, które uchodzą za normę w mainstreamowej Ameryce początku XXI wieku.
„San Diego Union-Tribune”

David Foster Wallace
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
Przekład: Jolanta Kozak
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 29 lipca 2020
 
 

Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi

Radykalnie zwięzła historia życia postindustrialnego

Kiedy ich sobie przedstawiono, on rzucił jakiś dowcip, mając nadzieję jej się spodobać. Ona roześmiała się nienaturalnie głośno, mając nadzieję mu się spodobać. Potem się rozjechali każde w swoją stronę, wpatrzeni prosto przed siebie, z tym samym dokładnie grymasem na twarzach.
Mężczyzna, który ich sobie wzajemnie przedstawił, nie lubił specjalnie ani jednego, ani drugiego, chociaż zachowywał się tak, jakby ich lubił, bo zawsze bardzo dbał o utrzymanie dobrych stosunków z ludźmi. Nigdy przecież nic nie wiadomo, no nie no nie no nie.

Śmierć to nie koniec

Pięćdziesięciosześcioletni amerykański poeta, laureat Nagrody Nobla, poeta znany w amerykańskich kręgach literackich jako „poeta poetów”, a niekiedy po prostu jako „Poeta”, spoczywał na tarasie za domem, z nagim torsem, ze średnią nadwagą, na częściowo rozłożonym leżaku, w słońcu, czytając, półleżąc, ze średnią, lecz nie poważną nadwagą, zdobywca dwóch Narodowych Nagród Literackich, jednej Narodowej Nagrody Krytyków Literackich, jednej Nagrody Lamonta, dwóch stypendiów Narodowego Funduszu Popierania Sztuki, jednej Prix de Rome, jednego członkostwa honorowego Fundacji Lannana, jednego Medalu MacDowella, jak również jednej Nagrody Mildred i Harolda Straussów Livingów przyznawanej przez Akademię Amerykańską oraz Instytut Sztuki i Literatury, emerytowany przewodniczący PEN Clubu, poeta, którego dwa pokolenia Amerykanów niezależnie od siebie okrzyknęły głosem swojego pokolenia, obecnie pięćdziesięciosześcioletni, leżący w niemokrym kostiumie kąpielowym Speedo-brand XL na progresywnie rozkładanym płóciennym leżaku przy domowym basenie, poeta, który należał do pierwszej dziesiątki Amerykanów uhonorowanych „Stypendium Geniusza” przez prestiżową Fundację Johna D. i Catherine T. MacArthurów, jeden z zaledwie trojga żyjących amerykańskich laureatów Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, 5 stóp 8 cali, 181 funtów, brązowe oczy/brązowe włosy przerzedzone nierówno z powodu niekonsekwentnego przyjmowania/odrzucania rozmaitych transplantów markowego Systemu Zagęszczania Włosów, siedział czy też leżał – a najdokładniej chyba po prostu „spoczywał” – w czarnym kostiumie kąpielowym marki Speedo przy nerkowato ukształtowanym przydomowym basenie1, na wyło­żonym glazurą podeście, w przenośnym leżaku, którego oparcie było akurat odchylone na cztery ząbki pod kątem 35° wobec kafelkowej mozaiki podestu, o 10.20 rano, 15 maja 1995, czwarty najczęściej obecny w antologiach poeta w historii amerykańskiej belles lettres, w pobliżu parasola, ale jeszcze nie w cieniu parasola, czytający magazyn „News­week”2, korzystający z umiarkowanego wysklepienia włas­nego brzucha jako ukośnej podpórki pod czasopismo, ponadto w klapkach japonkach, jedna ręka pod głową, druga ręka zwieszona z boku muska brunatno-ochrowy filigran kosztownej ceramicznej hiszpańskiej glazury podestu, co jakiś czas zwilżający palec, aby przewrócić stronę, w przeciwsłonecznych okularach na receptę, których szkła zostały chemicznie przystosowane do ciemnienia w stopniu proporcjonalnym do intensywności światła, na jakie są wystawione, noszący na ręce zwieszonej zegarek średniej jakości i ceny, na stopach klapki japonki ze sztucznej gumy, nogi skrzyżowane w kostkach, kolana lekko rozwarte, niebo bezchmurne i rozjaśniające się w miarę jak poranne słońce przesuwa się w górę i w prawo, zwilżający palec nie śliną ani potem, lecz skroplonym osadem na smukłej oszronionej szklance mrożonej herbaty, która stoi akurat dokładnie na granicy cienia jego ciała po górnej lewej stronie leżaka i będzie musiała zostać przestawiona, aby pozostać w tymże chłodnym cieniu, sunący mimowolnie palcem po ściance szklanki zanim podniesie mimowolnie zwilżony palec do stronicy, co jakiś czas odwracający stronę numeru czaso­pisma „Newsweek” z 19 września 1994, czytający o amerykańskiej reformie służby zdrowia i o tragicznym locie numer 427 USAir, czytający streszczenie i przychylną recenzję popularnych pozycji non-fiction Gorąca strefa i Nadciągająca plaga, czasami przewracający kilka stron naraz, prześlizgujący się wzrokiem po niektórych artykułach i streszczeniach, wybitny amerykański poeta obecnie cztery miesiące przed swoimi pięćdziesiątymi siódmymi urodzinami, poeta, o którym główny rywal magazynu „Newsweek”, „Time”, napisał kiedyś absurdalnie, że jest on „czymś najbliższym autentycznemu nieśmiertelnemu twórcy literatury naszych czasów”, łydki prawie nieowłosione, eliptyczny cień otwartego parasola nieco się zwęża, sztuczna guma klapek japonek ma na obrzeżu gruzełki, na czole poety perli się pot, jego opaleniz­na jest głęboka i mocna, wewnętrzne strony górnych części nóg prawie nieowłosione, penis cias­no zwinięty pod obcisłym kostiumem, bródka w stylu van Dycka schludnie przystrzyżona, popielniczka na żelaznym stoliku, nie pije swojej mrożonej herbaty, co jakiś czas odchrząkuje, chwilami unosi się odrobinę w pastelowym leżaku, aby mimowolnie podrapać podbicie jednej stopy wielkim palcem drugiej stopy bez zdejmowania klapek japonek i bez patrzenia na którąkolwiek ze stóp, najwyraźniej skupiony na czasopiśmie, niebies­ki basen po jego prawej, a gruba szyba rozsuwanych tylnych drzwi domu ukośnie po jego lewej, między nim a basenem okrągły biały stolik z żelaznej plecionki przebity pośrodku dużym plażowym parasolem, którego cień już nie dosięga krawędzi basenu, poeta niewątpliwie znakomity, czytający swoje czasopismo na swoim leżaku na swoim podeście przy swoim basenie za swoim domem. Przydomowy basen i podest otaczają z trzech stron drzewa i krzewy. Te drzewa i krzewy zainstalowane tu przed laty są gęsto splecione i splątane i pełnią zasadniczo tę samą funkcję co wysoki płot z sekwoi lub też mur ze szlachetnego kamienia. Jest pełnia wiosny, więc drzewa i krzewy są w pełnym rozkwicie i są intensywnie zielone oraz spokojne, i są pokryte zawiłym deseniem cieni, a niebo jest całkowicie niebieskie i spokojne, tak że całe obramowane tableau basenu i podestu, i poety, i leżaka, i stolika, i drzew, i tylnej fasady domu jest bardzo spokojne i zakomponowane, i nieomalże zupełnie ciche, gdyż jedynymi odzywającymi się od czasu do czasu dźwiękami są cichy bulgot basenowej pompy i odpływu oraz okazjonalne chrząkania poety lub odwracanie stronicy czasopisma – ani ptaka, ani dalekich kosiarek, ani strzygących żywopłoty, ani urządzeń do odchwaszczania, żadnych odrzutowców górą ani stłumionych odległych odgłosów z basenów domów po obu stronach domu poety – nic tylko oddychanie basenu i okazjonalne chrząknięcia poety, pełny spokój, kompozycja i zamknięcie, ani śladu powiewu, który poruszyłby liśćmi drzew i krzewów, milczące życie ogarnia zieleń flory nieruchomą i nieuchronną i niepodobną do niczego innego na świecie czy to wyglądem, czy domniemaniem3.

Na zawsze w górze

Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. Twoja trzynastka jest ważna. Może to twój pierwszy prawdziwie publiczny dzień. Twoja trzynastka jest okazją dla innych, aby dostrzegli ważne rzeczy, które ci się dzieją.
A dzieje ci się szybko od ostatniego półrocza. Masz już siedem włosków pod lewą pachą. Dwanaście pod prawą. Twarde, groźne spiralki szorstkich czarnych włosków. Chrzęszczących, zwierzęcych włosków. Wokół części intymnych masz już tyle tych twardych krętych włosków, że nie jesteś w stanie ich policzyć, nie tracąc rachuby. Inne sprawy. Twój głos jest donośny i skrzekliwy, i wędruje między oktawami bez uprzedzenia. Twarz zaczęła ci się świecić, gdy jej nie umyjesz. A dwa tygodnie głębokiego i przerażającego bólu minionej wiosny zostawiły ci coś, co wypadło ze środka: twoja moszna jest teraz pełna i wrażliwa, jest dobrem, które trzeba chronić. Wzdętym i ściśniętym w cias­nych majtkach, które wrzynają ci się w pośladki czerwoną pręgą.
A sny. Od miesięcy miewasz takie sny jak nigdy przedtem: wilgotne i pracowite, i dalekie, pełne uległych krzywizn, szalejących tłoków, ciepła i wielkiego spadania; i obudziłeś się już nieraz z gwałtownym mruganiem od nagłego i zawrotnego, i skręcającego palce stóp, a rozsadzającego czaszkę ataku uczucia z własnego wnętrza, którego głębi nie podejrzewałeś, spazmy głębokiego słodkiego bólu, uliczne latarnie przez żaluzje twojego okna rozpryśnięte w ostre gwiazdy na czarnym suficie sypialni, a na tobie gęsty biały dżem, który mlaszcze między nogami, ścieka i lepi się, stygnie na tobie, twardnieje i zanika, aż nie zostaje z niego nic prócz gruzełkowatych supłów jasnych mocnych zwierzęcych włosków pod porannym prysznicem, a w mokrej mierzwie czysty słodki zapach, który nie wierzysz, żeby mógł pochodzić od czegokolwiek, co wytworzyłeś we własnym wnętrzu.

***

Ten zapach, przede wszystkim on, przypomina ten basen: wybielona słodka sól, kwiat z chemicznymi płatkami. Basen ma zapach mocny, czysty, niebieski, chociaż już wiesz, że ten zapach nie jest już taki mocny, kiedy się znajdziesz w niebieskiej wodzie tak jak teraz, napływałeś się, odpoczywasz w płytkim końcu, woda po biodra chlupocze o to miejsce, gdzie się wszystko zmieniło.
Obrzeże tego starego publicznego basenu w zachodnim krańcu Tucson okala monstrualny płot w kolorze cyny ozdobiony wielobarwnym natłokiem poprzypinanych rowerów. Poza nim znajduje się nagrzany czarny parking z mnóstwem białych linii i lśniących aut. Nudne pole wyschłej trawy i nieustępliwych chwastów, głowy dmuchawców eksplodują i prószą śniegiem do góry na wznoszącym się wietrze. A za tym wszystkim, poczerwieniałe od okrąg­łego powolnego wrześniowego słońca, są góry, zębate ostre załomy ich szczytów czernieją wyraziście na tle głębokiej czerwieni znużonego światła. Na czerwonym tle ich ostre złączone szczyty tworzą kolczastą linię, EKG konającego dnia.
Chmury nabierają koloru na skraju nieba. Woda cała z cekinów na miękkim błękicie, ciepło piątej popołudniowej godziny i ten zapach basenu jak inne zapachy łączy się z chemiczną mgłą wewnątrz ciebie, wewnętrznym półmrokiem, który zakrzywia światło dla własnych celów, zmiękcza różnicę między tym, co odchodzi, a tym, co się zaczyna.
Wieczorem twoje przyjęcie. Dziś po południu, w swoje urodziny, poprosiłeś o pozwolenie wyjścia na basen. Chciałeś przyjść sam, ale urodziny to dzień rodzinny i twoja rodzina chce ci towarzyszyć. To miłe i nie możesz powiedzieć, dlaczego chciałeś przyjść sam, i tak naprawdę może wcale nie chciałeś przyjść sam, no więc są tutaj. Opalają się. Oboje twoi rodzice się opalają. Ich leżaki wskazują czas przez całe popołudnie, przekręcane, śledzące krzywiznę słońca na opustoszałym niebie rozgrzanym w napiętą błonę. Twoja siostra gra w Marco Polo na płyciźnie blisko ciebie z grupą chudych dziewczynek ze swojej klasy. Teraz ona jest ślepa, jej Marco jest właśnie Polowany. Oczy ma zamknięte i kręci się za dobiegającymi z różnych stron wołaniami, wirując w piaście koła rozpiszczanych panienek w czepkach kąpielowych. Jej czepek ma nakładane gumowe kwiatki. Ich sflaczałe stare różowe płatki trzęsą się, gdy twoja siostra miota się za ślepym odgłosem.
Tam w drugim końcu basenu jest zbiornik do nurkowania i wysoka wieża do skoków. Na podeście poza nią znajduje się BAR KĄ EK, a po obu bokach przyśrubowane nad cementowymi wejściami do ciemnych mokrych pryszniców i zamykanych szafek sterczą szare metalowe tuby mega­fonów, które nadają nad basenem radiową muzykę, brzękliwie płaską i blaszano cienką.
Twoja rodzina cię lubi. Jesteś inteligentny i spokojny, szanujesz starszych – chociaż nie brak ci kręgosłupa. W sumie jesteś dobry. Uważasz na swoją młodszą siostrę. Jesteś jej sojusznikiem. Miałeś sześć lat, kiedy ona miała zero, i chorowałeś na świnkę, gdy przynieśli ją do domu w bardzo miękkim żółtym kocyku; pocałowałeś ją na powitanie w stópki – z troski, żeby przypadkiem nie złapała twojej świnki. Twoi rodzice orzekli, że to dobrze wróży. Że nadaje ton. Dziś są zdania, że mieli rację. Są z ciebie dumni pod każdym względem, zadowoleni, i wycofali się w ten ciepły dystans, z którego płyną duma i satysfakcja. Układa wam się bardzo dobrze.

Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. To wielki dzień, wielki jak strop całego południowo-zachodniego nieba. Przemyślałeś to. Jest wieża do skoków. Oni będą chcieli wcześniej wracać. Wespnij się i zrób to.
Otrząśnij się z niebieskiej czystości. Jesteś przeżarty chlorem, luźny i miękki, wydelikacony, opuszki palców masz pomarszczone. Mgiełka zbyt czystego zapachu basenu zasnuwa ci oczy, załamuje światło w łagodny kolor. Trzepnij się w czoło podstawą dłoni. Z jednej strony grząskie echo. Przekrzyw głowę na tę stronę i poskacz – nagłe gorąco w uchu, rozkoszne, rozgrzana twoim mózgiem woda chłodnieje na zewnętrznej małżowinie. Słyszysz teraz muzykę głośniejszą i bardziej blaszaną, wołania bliższe, wiele ruchu w wielkiej wodzie.
Basen jest zatłoczony jak na tak późną porę. Chude dzieci, owłosieni zwierzęcy mężczyźni. Nieproporcjonalni chłopcy, same szyje, nogi i bulwiaste stawy, o wklęsłych klatkach piersiowych, podobni z grubsza do ptaków. Tak jak ty. Starzy ludzie brodzący ostrożnie po płyciźnie na sztywnych nogach, mącący wodę dłońmi, wyłonieni ze wszystkich trzech żywiołów naraz.
I dziewczyny-kobiety, kobiety, zaokrąglone jak instrumenty muzyczne albo owoce, skóra spalona na świet­listy brąz, góry kostiumów przytrzymane delikatnymi węzełkami cienkich kolorowych sznurków osłaniają napór tajemniczych ciężarów, doły kostiumów biegną nisko nad łagodnymi zakolami bioder zupełnie niepodobnych do twoich, nieumiarkowane wypukłości i wcięcia wtapiające się w blasku w otaczającą przestrzeń, która otula i mości te miękkie krzywizny niczym cenne przedmioty. Prawie rozumiesz.
Basen to system ruchu. Proszę bardzo: przepływanie całej długości, pojedynek chlapania, nurkowanie, berek do rogu, skoki beczką, Rekiny i Minogi, spadanie ze słupka, Marco Polo (twoja siostra wciąż jest Tym, już bliska łez, za długo jest Tym, gra balansuje na krawędzi okrucieństwa, nie twój kutas ratować lub żenować). Dwóch czyściutkich małych jasnobiałych chłopczyków w bawełnianych ręcznikach z kapturem biegnie wzdłuż basenu, dopóki ratownik nie powstrzyma ich w miejscu krzykiem przez ręczny megafon. Ratownik jest brązowy jak pień drzewa, blond zarost biegnie mu pionowo przez tors, głowa w kasku badacza dżungli, nos – biały trójkąt kremu. Dziewczyna obejmuje ramieniem jedną nogę jego wieżyczki. Ratownik jest znudzony.
Wyjdź teraz z wody i miń swoich rodziców, którzy się opalają i czytają, nie podnoszą oczu. Zapomnij o ręczniku. Zatrzymanie się po ręcznik oznacza gadanie, a gadanie oznacza myślenie. Doszedłeś do wniosku, że strach bierze się głównie z myślenia. Przejdź prosto obok do zbiornika w głębokim końcu. Nad zbiornikiem stoi wielka żelazna wieża barwy brudnobiałej. Trampolina sterczy ze szczytu jak wytknięty język. Betonowe obrzeże basenu jest szorstkie i gorące w dotyku dla twoich wychlorowanych stóp. Ślady twoich stóp są z każdym krokiem węższe i bledsze. Każdy kurczy się za tobą na gorącym kamieniu i znika.
Sznury plastikowych kiełbasek podrygują na wodzie wokół zbiornika, który jest całkowicie odrębny, wolny od konwulsyjnego baletu głów i rąk z reszty basenu. Zbiornik jest niebieski jak energia, mały i głęboki, i idealnie kwadratowy, zamknięty między torami pływackimi, BARem KĄ EK, szorstką nagrzaną bandą a pochyłym późnym cieniem wieży i skoczni. Zbiornik jest cichy i nieruchomy, i zabliźnia się na gładko pomiędzy skokami.
Ma swój rytm. Jak oddech. Jak maszyna. Lina asekuracyjna skoczni odchyla się łukowato od drabiny wieży. Łuk liny porusza się, prostuje w miarę przybliżania się do drabiny. Jedna za drugą osoby podchodzą do drabiny i wspinają się. Jedna za drugą w odległości bicia serc wychodzą na jęzor deski na samej górze. A stojąc już na desce, robią pauzę, każdy dokładnie taką samą, pauzę na jedno maleńkie uderzenie serca. I nogi niosą ich aż na sam koniec, gdzie wszyscy wykonują taki sam podskok z przytupem, prężąc koliście ramiona, jakby opisywali gestem coś okrągłego, całkowitego; lądują ciężko na krawędzi deski i dają jej się wyrzucić w górę i do przodu.
To maszyna do nurkowania, taśmowy jąkający się ruch w błogiej popołudniowej mgiełce chloru. Można obserwować z obrzeża, jak zderzają się z zimną niebieską płachtą zbiornika. Każdy skok wznieca biel, która wytryska pióropuszem i zapada w siebie, i rozprzestrzenia się, i musuje. Niebieska czystość wypływa pośrodku bieli i rozlewa się ni­czym budyń, czyniąc wszystko jak nowe. Zbiornik się zabliźnia. Trzy razy, kiedy go mijasz.
Stoisz w kolejce. Rozejrzyj się. Zrób znudzoną minę. Nieliczni w kolejce rozmawiają. Każdy zdaje się być sam ze sobą. Większość patrzy na drabinę ze znudzoną miną. Prawie wszyscy krzyżujecie ręce na piersiach, zziębnięci od coraz silniejszego suchego przedwieczornego wiatru, który dmie w konstelacje niebieskoczystych paciorków chloru pokrywających wasze plecy i ramiona. To niemożliwe, żeby wszyscy byli aż tak znudzeni. Tuż obok ciebie biegnie krawędź cienia wieży, ukośny czarny jęzor obrazu wieży. Forma cienia jest olbrzymia, długa, przekrzywiona na jedną stronę, połączona z podstawą wieży pod ostrym przedwieczornym kątem. Prawie wszyscy w kolejce do wieży patrzą na drabinę. Starsi chłopcy patrzą na tyłki starszych dziewczyn, kiedy te się wspinają. Tyłki osłonięte są miękkim cienkim materiałem, ciasnym nylonowym streczem. Dobre tyłki pną się w górę po drabinie niczym wahadła wypełnione cieczą, eleganckim kodem nie do rozszyfrowania. Nogi dziewczyn przywodzą ci na myśl sarny. Zrób znudzoną minę.
Spójrz poza to wszystko. Spójrz dalej. Masz przecież taki dobry wzrok. Twoja matka siedzi na leżaku, czyta, mruży oczy, unosi twarz, wystawiając policzki na słońce. Nie rozejrzała się za tobą. Popija coś słodkiego z kolorowej puszki. Twój ojciec leży na swoim wielkim brzuchu, plecy ma jak aluzja do grzbietu wieloryba, ramiona po zwierzęcemu podkulone, skórę natłuszczoną i nasiąkniętą czerwonawym brązem od nadmiaru słońca. Twój ręcznik zwisa z twojego fotela i jeden jego róg właśnie się poruszył – twoja matka trzepnęła go, odganiając pszczołę, która ma ochotę na to, co jest w puszce. Pszczoła natychmiast wraca i zawisa w pozornym bezruchu nad puszką w błogiej mgiełce. Na twoim ręczniku widnieje wielka morda Misia Yogi.
W pewnym momencie za tobą zrobiło się w kolejce więcej ludzi niż przed tobą. Teraz przed tobą już nikogo, tylko tych troje na wąskiej drabinie. Kobieta tuż przed tobą stoi na dolnych szczeblach, spogląda w górę, ma na sobie obcisły czarny nylonowy kostium jednoczęściowy. Wspina się. W górze łoskot, potem wielkie spadanie, potem pióropusz i zbiornik się zabliźnia. Teraz na drabinie dwoje. Regulamin basenu mówi: jedna osoba naraz na drabinie, ale ratownik nigdy się o to nie wścieka. To ratownik ustala prawdziwy regulamin, gdy krzyczy albo nie krzyczy.
Ta kobieta przed tobą nie powinna nosić takiego obcisłego kostiumu, jaki nosi. Jest równie stara jak twoja matka, i równie otyła. Za gruba i za biała. Jej kostium jest jej pełen. Tylne strony jej ud są ściśnięte kostiumem i wyglądają jak sery. Jej nogi są całe w wypukłe sine wężyki żylaków pod białą skórą, jakby w nich coś popękało, poraniło je od środka. Jej nogi wyglądają, jakby bolały od ściśnięcia upstrzone krętymi arabeskami sinych pęknięć. Od widoku jej nóg własne nogi zaczynają cię boleć.

 
Wesprzyj nas