“Epizody z życia mojej mamy” to przypadki z życia zwyczajnej polskiej rodziny, w której miłość przeplata się z rozczarowaniem, nadzieja ze znużeniem. Jest smutno, ale jest też śmiesznie.


Epizody z życia mojej mamy12 historii, 12 portretów, jeden motyw – mama. Opowieści snuje syn, ale dziecięco-naiwna perspektywa miesza się tu z dorosłym widzeniem świata i wiedzą o matce i ludzkich relacjach. Podglądamy zwyczajną codzienność matki. Zaglądamy też w duszę kobiety.

Epizody z życia mojej mamy to także przypadki z życia zwyczajnej polskiej rodziny, w której miłość przeplata się z rozczarowaniem, nadzieja ze znużeniem, odświętność z codziennym zmaganiem. Jest smutno, ale jest też śmiesznie. A czasem jest na niby. Jak w każdej rodzinie.

Iwona Żytkowiak nie wymyśla niestworzonych historii. Pisze o tym, co się zdarza – być może w Twojej rodzinie, za ścianą lub po drugiej stronie ulicy. Nie wyciska łez, nie epatuje nieszczęściem, nie tworzy iluzji niebiańskich uniesień, lecz budzi emocje, bo dotyka spraw ważnych – dla bohaterów i dla czytelników.

Iwona Żytkowiak (ur. 1963) – absolwentka polonistyki i studiów filozoficzno-etycznych na Uniwersytecie Szczecińskim, ukończyła studia w IBL PAN. Członek Związku Literatów Polskich. Od urodzenia mieszka i pracuje w Barlinku. Czas dzieli w miarę na równe części – rodzinę, pracę i pasję (kolejność nie jest przypadkowa). Matka czterech synów. W wolnych chwilach uwielbia długie spacery po Bieszczadach i grę na pianinie z najmłodszym synem. Autorka powieści „Tonia” ( 2011), „Spotkania przy lustrze” (2012), Kobiety z sąsiedztwa (2013), Tam, gdzie twój dom (2014), Dokąd teraz( 2015), “Świat Ruty” (2016), “Matka swojej matki” (2017), “Wszystkie moje zmartwychwstania” (2017) i “Czas Łucji” (2017) oraz tomu wierszy “Żywot jętki” (2016). Pisze również wiersze (Antologia poetów ZLP), publikuje w Pegazie Lubuskim oraz na portalach poetyckich.

Iwona Żytkowiak
Epizody z życia mojej mamy
Wydawnictwo Szara Godzina
Premiera: 7 października 2020
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Epizody z życia mojej mamy


Epizod pierwszy
O niechcianej ciąży i dziecku

MAMA była już po czterdziestce, kiedy się urodziłem. Nie planowała mnie. Zresztą żadnego z nas nie planowała. A było nas pięcioro: ja, Antek, Elka, Krzysiek i… Lucek, ale on był mały i słaby. I był wcześniakiem. Od samego początku źle rokował. Żył ledwie kilka godzin, a i to zamknięty w inkubatorze, oplątany siecią rurek, żyłek, które łączyły go ze skomplikowaną maszynerią medyczną, świecącą i pikającą, jakby na złość nasuwającą skojarzenia z automatami do gry, w których gracz musi przejść kolejny level, by zachować życie. Niewiele ponad kilogramowemu Luckowi się nie udało – po tych kilku godzinach urządzenia przestały pikać i świecić, a położna stanęła w drzwiach szpitalnej sali, na której leżała wymęczona porodem mama. Wzruszyła ramionami i nawet nie musiała nic mówić, bo mama już wiedziała. Wszystko wyczuło jej matczyne serce.
Rzadko się o nim, czyli o Lucku, mówiło w domu, chyba tylko przy okazji oglądania albumów ze zdjęciami, na których zresztą nie widniał, co było raczej zrozumiałe. Była na nich natomiast mama. Z czubatym brzuchem pod umarszczoną na piersiach sukienką. I to po tych sukienkach poznawała, kto akurat był w jej brzuchu. Z Antkiem miała granatową, bistorową tunikę w pawie oka; na zdjęciu szła uśmiechnięta od ucha do ucha po mieście w okolicach kina Stolica. Kina już dawno nie ma, bo na jego miejscu wybudowali market. Nie ma już niskiego budynku z dumnie zawieszonym na szczycie neonowym napisem „Stolica”, z gablotami, za którymi wisiał repertuar seansów na siedemnastą i dziewiętnastą, a w niedzielę – poranków o jedenastej. Za to jest ciągnący się niemal przez całą szerokość między przecznicami Kozią i Odrzańską paskudny barak kolejnego dyskontu, fingowany na nowoczesną modłę. Ale mama szła wtedy, kiedy jeszcze było kino. I betonowy murek, i paskudne klomby z begoniami i aksamitkami, podeptane i poniszczone, bo sobie ludzie drogę skracali, kiedy chcieli iść do kina albo do księgarni, która mieściła się tuż obok bocznego wejścia ze ścianą szklanych drzwi, za którymi widać było kinowy hol, wielkie oleandry, rzędy drewnianych krzeseł i kontuar zawsze nieczynnego baru. Ten murek to był najlepszy w całej okolicy. Pierwszego maja siadali na nim mieszkańcy miasta. Mężczyźni podkładali pod tyłek chusteczki, a kobiety – torebki. A w inne dni skakało się po tym murku. Wskok – zeskok, wskok – zeskok. I tak przez całą długość aż do schodów, które były na końcu przykinowego placu.
Kiedy mama zaszła w ciążę z Elką, była chuda jak patyk i mieściła się prawie we wszystkie spodnie, tylko pod koniec zamiast guzika w pasie wstawiła sobie szeroką gumę. A do tych spodni nosiła luźną bluzkę (w egzotyczne wzory, udające azteckie lub jakieś inne kolorowe), trochę dłuższą, taką za tyłek, co się chyba tunika nazywa. Z Krzyśkiem przechodziła zimę, więc wiele jej nie było potrzebne, bo i tak prawie nie wychodziła z domu – opędziła tę ciążę szerokimi swetrami i getrami. Babcia Wandzia fukała na mamę, że kto to widział tak byle jak ubierać się w ciąży, że potem przejdzie na dzieciaka i też będzie taki niedbaluch. Ale mama nic sobie z tego nie robiła i żartowała tylko, że to taka forma oszczędzania; na lato buty, a na zimę dziecko. Na co babcia wzdrygała się gniewnie, bo wcale jej się nie podobało, że mama rodzi tyle dzieci, a nie – jak Bóg przykazał – sztandarową dwójeczkę, i to najlepiej starszego chłopca i młodszą dziewczynkę.
Ze mną też mama niewiele miała kłopotu, jeśli chodzi o ciążową garderobę, bo ponoć wciąż straszyłam, że albo się nie urodzę, albo urodzę się za wcześnie, dlatego lekarz, który z miną lekko zniesmaczoną orzekł, że brak okresu u mamy to nie skutek menopauzy, a wręcz przeciwnie – mama kwitnie, rozwija się, ROZMNAŻA, postanowił w ramach ochrony życia poczętego przetrzymać ją w szpitalu. Z krótkimi okresami przepustek, podczas których i tak żadne stroje nie były jej potrzebne, bo mogła tylko leżeć. W pościeli albo i nie.
A właśnie po Lucku zostało zdjęcie mamy w zielonej sukience. To była taka zieleń, jaka pojawia się w folderach biur turystycznych reklamujących białe plaże i szmaragdowe morza egzotycznych Malediwów czy Wysp Zielonego Przylądka, o których zawsze marzyła, bo tam urodziła się jej ukochana Cesária Évora.
– Ale ładna była ta princeska! – mówiła z rozrzewnieniem za każdym razem, kiedy brała do ręki to zdjęcie. Gładziła sterczący na fotografii brzuch i na chwilę jakby smutniała. Zaraz jednak odzyskiwała rezon i dodawała, głośno wypuszczając powietrze: – Cóż, było, minęło. Ale sukienka naprawdę była bardzo ładna. Materiał miękki, z kaszmirem!

*

Ale ze mną nic nie minęło. Inna sprawa, że ta ciąża to od początku była jej nie na rękę. Miała już swoje lata. I w końcu zamierzała żyć, robić karierę, realizować się. Snuła plany na przyszłość: czego to nie zrobi, dokąd to nie pojedzie.
– Nie martw się na zapas – uspokajał ojciec, delikatnie gładząc mamę po plecach, kiedy z rozdrażnieniem szeptała:
– Cholera jasna… Nie mam okresu. Już ponad tydzień mi się spóźnia. A mówiłam, żebyś uważał…
Posyłała mu przy tym serię swoich morderczych spojrzeń, pod którymi kulił się jak zbity pies.
– To na pewno klimakterium. Wszystkie kobiety tak mają. Najpierw tygodniami ciągnie im się okres, a potem miesiącami go nie mają – starał się ją udobruchać, ale mama była tykającą bombą z zawleczką wiszącą na cienkim włosku.
– Daj spokój! – fukała, gromiąc ojca wzrokiem. – Ginekolog się znalazł od siedmiu boleści! Głupia nie jestem, odróżnię ciążę od czegoś innego…
A potem stawała przy lustrze. En face, bokiem lewym, bokiem prawym. Kręciła się jak baletnica na pozytywce, oceniając swoją sylwetkę. Przybliżała twarz do szklanej tafli, tak że na jej powierzchni tworzyła się mglista plamka, i zaglądała sobie w oczy, szukając głęboko za tęczówką wyjaśnienia swoich wątpliwości. Wieczorem oglądała piersi, przekonana, że brodawki zbrązowiały i stały się bardziej tkliwe.
Ojciec jakoś szczególnie się tym wszystkim nie przejmował. W duchu powtarzał sobie, że może i mama ma rację, chociaż ta różnica między klimakterium a ciążą to chyba tylko w tym leży, że przy pierwszym nie ma dzieciaka, bo poza tym i humory, i nerwy, i czepianki, i zachcianki, ale już więcej się nie odzywał.
Pewnego dnia jednak stwierdził, że istotnie coś się w mamie zmieniło. I głowy by nie dał, ale to „coś” widział u niej za każdym razem, kiedy spodziewali się dziecka. Mama zawsze miała wtedy jakąś dziwną jasność na twarzy, w spojrzeniu. Kiedy więc następny raz miotała ogień, panikując, że okres nadal nie przychodzi, ojciec, nie patrząc jej w oczy, w obawie, by jak bazyliszek nie zabiła go wzrokiem, stwierdził:
– A nawet jeśli? Nic nie zrobisz. – I rozłożył ramiona w geście bezradności, ale z taką lekkością i niefrasobliwością, jakby chodziło o coś absolutnie banalnego, a nie o rosnący brzuch i wielkie, wylewające się z biustonosza piersi, z których pod koniec ciąży sączyła się siara.
I istotnie – mama nic nie zrobiła. Nosiła tę ciążę godnie i z wielką troskliwością, choć bez szczególnego entuzjazmu.

*

Kiedyś wpadł mi w ręce jej list. Z tamtego okresu. Widziałem niedbale skreśloną datę. Pismo nierówne. Do kogo pisała? Do ojca? Do Boga? Dziwny był to list. I z pewnością nie powinienem był go czytać, tym bardziej że napisała go w kalendarzu. Wpatrywałem się w datę na kartce, ale była zupełnie inna niż ta, którą umieściła w narożniku. Tam był dwunasty maja, a kartka wskazywała piąty lipca. Nic mi tu nie grało, więc machnąłem ręką na te daty. Czego szukałem w tym starym kalendarzu leżącym spokojnie pośród innych, zarówno starszych, jak i młodszych, zielonego pojęcia nie mam. Po prostu dzień wcześniej mama wzięła się za porządkowanie domowego archiwum, bo jak stwierdziła – obrosła niepotrzebnymi sprzętami i rzeczami. Wyrzuciła mnóstwo pierdół, część kazała ojcu wynieść do piwnicy, mimo że protestował, bo piwnica pękała już w szwach od niepotrzebnych rzeczy. Ale karton ze starymi kalendarzami stał i czekał na swoje miejsce, bo mamie trochę szkoda było wyrzucać.
– Tyle tam różnych intymnych zapisków – powiedziała, wertując jeden z kajetów. – Eee, niech jeszcze poleżą. Jeść nie wołają.
I kiedy tak stał ten karton po butach, wypełniony po brzegi kalendarzami w kolorowych okładkach: z tłoczeniami, okuciami, z wieżą Eiffla, kwiatami, podkusiło mnie i sięgnąłem po pierwszy lepszy. Niepozorny w zielonej skóropodobnej okładce. I przeczytałem.

*

Mama pisała, jakby nie była dorosłą kobietą, która stawia wyzwanie wszystkiemu, co się jej w życiu napatoczy, ale zalęknioną księżniczką o plastikowej twarzy, delikatną i płochą. Pisała, że się boi i że jej życie nigdy nie było spokojne ani stabilne, a teraz na domiar jeszcze stacza się po równi pochyłej w jakąś czarną dziurę. Wczytywałem się w ten list, ale nie miałem pojęcia, o co jej chodzi. Pisała jeszcze, że znowu ma mieć dziecko – i tu chyba chodziło jej o to, że ma mieć mnie. I dalej pisała, że nie zrobi niczego złego ani wbrew temu dziecku – czyli mnie – ani wbrew owemu „niemu”, do którego pisała. I jeszcze pisała, że ma czterdzieści lat i że całe życie to nic wartościowego nie zrobiła, tylko rodzi dziecko za dzieckiem, jakby była jakąś rozpłodową samicą, a nie kobietą, która zna swoją wartość i nie ma zamiaru wszystkich lat poświęcać na pieluchy. I przeczytałem, że jej świat się jeszcze bardziej skomplikował, a los zgotował jej taką niespodziankę. Dalej użalała się nad swoim losem tak dramatycznie, że zerknąłem na okładkę kalendarza i przewróciłem na pierwszą stronę, by się upewnić, czy to na pewno jej kalendarz. Pomyślałem sobie, że nie znam takiej mamy. Takiej udręczonej i nieszczęśliwej. Wpatrywałem się w tłoczony na okładce rok. I nagle doszło do mnie, że ten jej list – pełen strachu i wątpliwości, taki dziwny, jakby pisany do gazety, by się pochwalić, jak to ładnie potrafi składać zdania i grać na uczuciach – istotnie dotyczy mnie! Wlepiałem oczy w malutkie litery i zacząłem czytać ponownie – z rosnącym zaciekawieniem. Wers za wersem budził we mnie coraz to większe przerażenie. I robiłem się coraz bardziej smutny. Tak! Smutny. Dokładnie tak czułem.
„(…) Nie chcę już płakać, nie chcę nie spać, nie chcę się bać. Czy to wiele? Nie mogę wciąż iść pod górę. Ty wiesz, że nie jestem bez skazy, wiesz też, że chciałam, by moje życie było piękne i dobre. Zawsze byli w nim mój mąż, dzieci, Ty, mama i Ty”.
Byłem zdumiony, bo pisała o Bogu, choć przecież na co dzień nie widziałem, żeby się modliła, a i do kościoła chodziliśmy od przypadku do przypadku i zawsze na Boże Ciało.
– Lubię Boże Ciało – mówiła, strojąc się przed lustrem. Ubrana elegancko. W szpilkach. Wymalowana. Ale nie tak wyzywająco. Przekrzywiała głowę, raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby sprawdzała, czy z obydwu wygląda równie efektownie.
– Prawie zawsze jest ciepło. Ulice są tak szczodrze ubarwione kwiatami i kolorowymi strojami kobiet. I te chorągwie, te sztandary! – A potem zwracała się do taty nieco kokieteryjnie: – I co? Mogę tak iść?
A on patrzył na nią z zachwytem. Oczy mu błyszczały, czoło unosiło się wysoko w wyrazie zdumienia, ale nie werbalizował swojego oczarowania. Co to, to nie! Bąkał tylko, przecierając dłonią twarz, jakby chciał zmazać z niej ów wyraz zachwytu:
– Noo. Dobrze wyglądasz.
W pewnym miejscu litery były nie do odczytania. Jakby nieco się rozmyły. Może kapnęła jej herbata? I nagle znów coś do mnie dotarło – to mogły być łzy! Mama po prostu pisała i płakała! Poczułem, jak ogromna żałość dławi mnie w piersi. Nie znosiłem, jak mama płacze, a teraz ją sobie wyobraziłem. Z czerwonymi oczami i mokrym nosem, który wycierała rękawem bluzki jak wówczas, kiedy umarł dziadek Lolek. Najgorsze jednak w tym czytaniu maminego listu miałem dopiero przed sobą.
Mama pisała: „(…) Jeśli już mam mieć to dziecko, to proszę Cię, żeby to była dziewczynka (…)”. Nie miałem pojęcia, co o tym myśleć. Wyobrażałem sobie jej wielkie rozczarowanie, kiedy po porodzie okazało się, że to jestem ja, a nie jakaś dziewczynka z kręconymi blond włoskami i niebieskimi oczami, taka, jakie ogląda się w reklamach pampersów. I na nic były słowa lekarki, która niczym sędzia na wystawie kynologicznej oglądała mnie ze wszystkich stron, obmierzała, sprawdzała te wszystkie reakcje, kolor skóry, napięcie mięśni, osłuchiwała, by wreszcie głosem pełnym satysfakcji oznajmić, że mam dziesięć punktów w skali Apgar. A potem jeszcze, zawieszając na szyi stetoskop jak wielki srebrny wisior, dodała:
– No, wie pani… – Chwilę jeszcze się zastanawiała, jakby chciała dać mamie czas na dokładne przyjęcie tego, co ma do powiedzenia, lub jakby sama zbroiła się na wypadek ciężkiego uderzenia. – W tym wieku rodzą się albo geniusze, albo debilki. Sama pani wie, że po czterdziestce to już nie pora na rodzenie. – Na koniec rzuciła okiem na moje pomarszczone ciało, jeszcze nieco umazane mazią płodową, jakby chciała się upewnić, że jej diagnoza jest słuszna. – Na debilka to on nie wygląda. A giii, giii – zaszczebiotała sztucznie, przebierając palcami przy mojej twarzy.
Mama, umęczona po porodzie, ale szczęśliwa, że już ma to za sobą, odparła, nieco zniesmaczona tym debilkiem, że na objawienie geniusza to zaczeka.
W duchu postanowiłem zrobić wszystko, by nie czuła zawodu.

 
Wesprzyj nas