Ambitna fotografka i miejscowy rozrabiaka? Skandal murowany! Poznaj „Wszystkie znaki na niebie i ziemi”, nową powieść Jenn Bennett autorki bestsellerów: „Z głową w gwiazdach” i „Światło księżyca”.


Wszystkie znaki na niebie i ziemiJosie połowę życia spędziła na tułaczce z mamą z miasta do miasta. Po latach wracają do swojego miasteczka, by poprowadzić rodzinną księgarnię. Dla Josie to tylko krótki przystanek – swoją przyszłość wiąże z fotografią i Zachodnim Wybrzeżem, dokąd planuje się wkrótce przenieść.

Plany krzyżuje jej spotkanie z Luckym – outsiderem i buntownikiem, który w dzieciństwie był jej najlepszym przyjacielem, teraz jednak daje jasno do zrozumienia, że nie chce mieć z Josie do czynienia. Wszystko zmienia pewna wyjątkowo nieudana impreza przy basenie, kiedy to ona pakuje się w poważne tarapaty, a on ratuje ją z opresji.

Wkrótce Josie odkrywa, że oboje bardzo się zmienili, a grzeczny chłopiec, którego niegdyś znała, teraz bawi ją czarnym humorem, a jego uśmiech przyprawia ją o szybsze bicie serca. W Josie rodzi się podejrzenie, że może Lucky wcale nie jest takim draniem, za jakiego wszyscy go biorą…

Jenn Bennett
Wszystkie znaki na niebie i ziemi
Przekład: Andrzej Goździkowski
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 30 września 2020
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Wszystkie znaki na niebie i ziemi


WITAJCIE W BEAUTY: taki znak, z napisem sporządzonym ozdobną staroświecką czcionką, wita odwiedzających niewielkie nadmorskie miasteczko Beauty w stanie Rhode Island. Położone na terenach o bogatej historii, w pobliżu zatoki Narragansett, stanowi popularny cel wyjazdów wakacyjnych zamożnych mieszkańców Nowej Anglii.
(Zdjęcie ze zbiorów prywatnych / Josephine Saint-Martin)

1
Luty

W mojej rodzinie od dawna pokutuje przekonanie, że na kobietach z rodu Saint-Martin ciąży klątwa. Żadna nie znalazła szczęścia w miłości, wszystkim pisana była samotna, nieszczęśliwa starość. Według rodzinnej plotki jedna z naszych przodkiń zaszła za skórę sąsiadce – a to ci niespodzianka! – ta zaś, chcąc się odegrać, zapłaciła miejscowej wiedźmie, żeby nas przeklęła. Nas wszystkie, całą niewieścią część rodu! Pokolenie za pokoleniem. „Żadna z was nigdy nie zazna szczęścia w miłości. Niechaj się stanie, poczujcie, jak smakuje zawód miłosny”.
Skończyłam siedemnaście lat, a mimo to nigdy jeszcze nie byłam w związku z chłopakiem. Miałam tylko jednego przyjaciela, ale dawno temu. Dlatego na razie nie dane mi było się przekonać na własnej skórze, czym jest ta klątwa. Moja rodzina była absurdalnie wręcz przesądna, ja jednak wierzyłam, że wszystkie spotykające nas nieszczęścia to nic innego jak dziwaczny, pechowy zbieg okoliczności. I dlatego uważałam, że zamieszkanie tutaj, w miejscu, w którym historia z klątwą miała początek, to jeszcze nie koniec świata – wbrew temu, co twierdziła moja mama.
Stanęłam przed tablicą witającą przyjezdnych, żeby zrobić zdjęcie. Taki już mam zwyczaj, że za każdym razem, kiedy się przeprowadzamy, staram się uwiecznić na fotografii jakiś miejscowy znak przydrożny albo tablicę. Żeby nie zwracać uwagi na irracjonalne lamenty matki, skupiłam się na ustawianiu ostrości w aparacie. Ten znak symbolizował moją przyszłość i nic innego nie miało znaczenia.
Mama i ja nie potrafiłyśmy za długo wysiedzieć w jednym miejscu. W ciągu ostatnich pięciu lat zmieniałyśmy miejsce zamieszkania aż siedmiokrotnie. Mieszkałam w siedmiu różnych miastach, choć zawsze trzymałyśmy się Wschodniego Wybrzeża. Byłyśmy profesjonalistkami – potrafiłyśmy się zmyć szybciej niż gangster, który dostał cynk, że gliny wpadły na jego trop. Zdradzę wam sekret: tak naprawdę miasta niewiele różnią się między sobą. Po jakimś czasie wszystkie zaczęły mi się wydawać takie same.
Z wyjątkiem Beauty.
To miejsce, gdzie rozegrały się wszystkie istotne wydarzenia w moim życiu. To tutaj się urodziłam – podobnie zresztą jak wszystkie kobiety z rodziny Saint-Martin od czasów całej tej durnej klątwy miłosnej. Żyłyśmy tu z mamą, dopóki nie skończyłam dwunastu lat. No a teraz miałam nadzieję za rok ukończyć tu liceum – tak zakładał nasz plan. Przede wszystkim, jeśli sprawy potoczą się po mojej myśli, właśnie tutaj miała zajść zmiana w moim życiu. I to taka rewolucyjna, o sto osiemdziesiąt stopni. Miałam epickie plany na przyszłość, i wszystkie one wiązały się właśnie z tym znakiem, na który teraz patrzyłam. Kto inny zapewne widziałby na nim jedynie banalny napis „Witajcie w Beauty”. Ja widziałam coś zupełnie innego: Dzień dobry, Josie Saint-Martin. Witaj na początku swojego nowego życia.
– Straszny ziąb, Pstrykaczko – doleciało mnie wołanie mamy.
Siedziała w vanie firmy przeprowadzkowej zaparkowanym na poboczu. Nasz samochód, nazywany przez nas pieszczotliwie Różową Panterą volkswagen Beetle z lat osiemdziesiątych, zdecydowanie mający najlepsze lata za sobą, holowaliśmy z tyłu.
– Przecież robiłaś już kiedyś zdjęcie tej tablicy, prawda? Daj sobie dziś spokój z tą swoją tradycją. Tablica nie zniknie, możesz obfotografować ją kiedy indziej.
– Nie poganiaj mnie, kobieto – odkrzyknęłam.
Założyłam osłonę obiektywu mojego staromodnego nikona F3, potem wsunęłam go do skórzanego futerału i zawiesiłam na szyi. Owszem, robienie zdjęć tablicom wyznaczającym granice miast to tradycja. Ale dla mnie to coś więcej, to moja wizja artystyczna. Niektórzy lubią fotografować pejzaże, ludzi, zwierzęta, ale nie ja. Fascynują mnie billboardy, uszczypliwe teksty na znakach zapraszających do kościoła, ohydne neonowe reklamy tanich barów, znaki drogowe podziurawione kulami jak sito. Za każdym z nich kryje się jakaś historia. Potrafią wyrażać tak wiele przy użyciu zaledwie paru słów.
W jednym nie mogłam odmówić mamie racji – w przeciwieństwie do ludzi znaki zawsze są w tym samym miejscu. Czekają calutką dobę, siedem dni w tygodniu, aż zrobisz im zdjęcie. Nie musisz im wysyłać SMS-a z pytaniem, czy wrócą do domu na obiad. A potem wkurzać się na siebie, że jesteś rozczarowana, gdy dostajesz odpowiedź: zamów coś i zjedz beze mnie. Tak, na znakach można polegać.
Wróciłam do vana. Kiedy przypinałam się pasem, zauważyłam, że w oczach mamy czai się jakieś rzadkie uczucie. Jeśli istnieje emocja będąca przeciwieństwem podekscytowania, właśnie ją odnalazłam w spojrzeniu matki. Odkąd perspektywa ponownego zamieszkania w Beauty zaczęła się przybliżać, niepokój mamy przechodził różne fazy. Zaczęło się od „Lekko Zestresowana”, a kiedy znalazłyśmy się na szosie, szybko doszło do eskalacji i teraz mama wskoczyła na poziom „Intensywny Niepokój”. Podejrzewałam, że czeka nas już tylko „Posrana ze Strachu”. A ponieważ Winona Saint-Martin nie boi się niczego, skłaniało mnie to do wniosku, że czeka nas w Beauty nie lada przeprawa – coś, o czym mama nie raczyła mnie uprzedzić. Znowu. Niezależnie od tego, co to takiego, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to coś złego. Gorszego od starej rodzinnej historii o nieszczęśliwej miłości.
– Zaczynasz mnie przerażać – odezwałam się. – Dlaczego tak bardzo się denerwujesz tą przeprowadzką?
Powodem, dla którego stąd wyjechałyśmy, kiedy miałam dwanaście lat, była babka Diedre, matka mojej mamy, kobieca głowa rodu. Przez jakiś czas nie musiałyśmy się nią przejmować. Doszło między nimi wtedy do karczemnej awantury. Krzyki, łzy. Nie obeszło się bez wzywania policji. Zrobił się wielki dramat, a po części kością niezgody byłam ja. Po jakimś czasie kobiety się pogodziły, przynajmniej w teorii. Sporadycznie wpadałyśmy z wizytą do babki, ale najwyżej na dzień czy dwa. Spotkania takie zawsze upływały w napiętej atmosferze. Cóż, w naszej rodzince panowały dość dziwaczne układy.
Mama była myślami gdzie indziej, nie słuchała, co mówię.
Jak zwykle.
– O cholera – mruknęła po chwili, spoglądając w lusterko wsteczne. – Chyba właśnie minęła nas jedna ze znajomych twojej babki. Pewnie już wyciągnęła komórkę i obdzwania pół miasta, żeby ostrzec wszystkich, że ta ladacznica, córka Diedre wróciła.
– Wpadasz w paranoję. Babcia nigdy by cię tak nie nazwała.
To znaczy prawdopodobnie. Powiedzmy, istniało pięćdziesiąt procent szans.
– Ech, młodość. Ciesz się, że przez ostatnich parę lat chroniłam cię przed tym babsztylem. Dzięki Bogu za Mongolię.
– Nepal – poprawiłam ją. – Babcia jest w Nepalu.
Babka Diedre i Franny, najstarsza siostra mamy, dołączyły jako wolontariuszki do Korpusu Pokoju i w zeszłym tygodniu poleciały do Nepalu, żeby uczyć tam angielskiego miejscowych. Ku ogólnemu zdumieniu babka jak gdyby nigdy nic wyrzekła się księgarenki, będącej w naszej rodzinie od pokoleń, a klucze do niej przekazała mamie – osobie, której nie ufała na tyle, by powierzyć jej list do wysłania, a co dopiero oczekiwać, że zajmie się prowadzeniem firmy. A tak między nami, moja mama nie jest osobą szczególnie godną zaufania. Właśnie dlatego fakt, że babcia i ciotka Franny zwiały do Nepalu, czyniąc nas opiekunkami rodzinnego interesu, był dla wszystkich zainteresowanych takim szokiem. Na razie prowadzeniem księgarni zajmowała się córka Franny, moja dziewiętnastoletnia kuzynka Evie. Plan przewidywał, że pomoże mojej mamie w prowadzeniu interesu. Równocześnie miała kontynuować naukę w szkole pomaturalnej, no i gnieździć się razem z nami w mieszkaniu babki na pięterku nad księgarnią.
– Nie masz się czym stresować, babka wyjechała. Ciotka Franny tak samo. Możesz teraz zacząć w Beauty wszystko od nowa…
– Marzenia ściętej głowy, skarbie – burknęła matka.
Szperała gorączkowo w torebce w poszukiwaniu pomadki o nazwie Rubinowy Odlot. Szminka w żywym kolorze i okulary w kocich oprawkach to dwie rzeczy, bez których moja mama nigdzie się nie ruszała.
– Nie masz zielonego pojęcia, w jakie piekło zaraz się wpakujemy. Miałaś dwanaście lat, kiedy porzuciłyśmy tę nieszczęsną wioskę ludzi przeklętych. Nie pamiętasz już, jak tu jest. Dla ludzi takich jak my, Josie, to miejsce jest niczym dół pełen jadowitych żmij.
– No to nie dawaj im powodów do plotek.
– A to co ma niby znaczyć?
– Dobrze wiesz, co mam na myśli – stwierdziłam, ściskając futerał aparatu.
Jasne, za wszystko można winić tę głupią klątwę miłosną ciążącą nad kobietami z rodu Saint-Martin, ale prawda jest taka, że moja młoda i samotnie wychowująca dziecko mama nigdy nie związała się na dłużej z żadnym mężczyzną. Nigdy żadnego nie przyprowadziła do domu. Zamiast tego wymykała się po zmroku, żeby spotykać się z facetami… i to wieloma. Kiedyś jeszcze udawało mi się ich liczyć, ale po pewnym czasie te rachunki stały się zbyt dołujące. Nie żyłyśmy przecież w jedenastowiecznej feudalnej Francji. Jasne, życie seksualne kobiety powinno być wyłącznie jej prywatną sprawą. No ale w tym wypadku chodziło o moją mamę, a ja widziałam, że wcale nie jest szczęśliwa. Do tego dochodziły jeszcze tej jej ciągłe kłamstwa. Skoro nie robi nic złego, po co kłamie? Jeśli się okaże, że jako dorosły człowiek nie będę umiała nikomu zaufać, wiecie już, gdzie szukać winnych.
W każdym razie mama dała mi do zrozumienia, że po zamieszkaniu w Beauty odpuści sobie internetowe randki. Nie rozmawiałyśmy o tym wprost, ponieważ z zasady nigdy nie poruszamy w rozmowach drażliwych tematów, tak więc nie była to z jej strony jasna deklaracja. No ale kiwnęła milcząco głową, jakby chciała powiedzieć: „Nie będę się bzykać ze wszystkimi naokoło w naszym rodzinnym miasteczku, gdzie ludzie znają nas i naszych krewnych i gdzie wszyscy żyją plotkami”. W odpowiedzi też skinęłam jej głową, co miało znaczyć: „Super, ale wiedz, że proszę cię o to przede wszystkim dlatego, że jestem już zmęczona twoimi ciągłymi kłamstwami”.
Mama zaczęła z nerwów obgryzać naskórek przy paznokciu. Było jasne, że zraniłam jej uczucia, wywlekając teraz zakazany temat randek, które nie do końca są randkami. Ponieważ to mnie z nas obu przypadała zawsze rola dorosłej, postanowiłam zmienić temat, zanim się pokłócimy tuż przed wjechaniem do miasta.
– Super, wielkie dzięki za straszenie mnie żmijami i czarnymi dziurami – odparłam, próbując nadać głosowi beztroskie brzmienie. – Naprawdę będzie tu tak ciężko?
– Gorzej, niż sobie wyobrażasz, skarbie. Znacznie gorzej. Ale jeszcze nie jest za późno. Możemy choćby w tej chwili zawrócić i cofnąć się do Księgarni dla Dusigrosza w Pensylwanii.
W ciągu ostatnich lat mama pełniła funkcję kierowniczki księgarni należących do wszelkich możliwych sieci, a także kilku wspaniałych księgarenek niezależnych… no i paru totalnych niewypałów. Ta, którą zajmowała się ostatnio w Pensylwanii, należała do tej ostatniej kategorii.
– Przypominam, że przesłałaś regionalnemu dyrektorowi sprzedaży piosenkę pod tytułem Take This Job and Shove It (Wsadź se w tyłek tę robotę), po czym jak gdyby nigdy nic wyszłaś ze sklepu w środku dnia.
Na ustach mamy pojawił się uśmieszek.
– No dobrze, Pensylwania chyba faktycznie jest dla nas spalona. To może przejedziemy przez Beauty i skierujemy się wzdłuż wybrzeża do Connecticut? Podobało ci się w Hartford, pamiętasz?
– Tam popełnia się dużo morderstw. Poza tym jest za drogo.
Udało nam się utrzymać przez pięć miesięcy, no a potem dostałyśmy nakaz eksmisji.
– W takim razie może dalej na południe? Co powiesz na Maryland?
– Łatwiej będzie zostać po prostu w Rhode Island i zrobić to, co planowałyśmy. Będziemy przez rok mieszkać za darmo u babki i odkładać pieniądze na Florydę. Przecież to twoje marzenie, zapomniałaś już? Palmy i białe, piaszczyste plaże. I żadnego wpadania samochodem w zaspy.
– Palmy i białe, piaszczyste twarze… – powtórzyła z rozmarzeniem mama.
– Obiecałaś mi też, że będę mogła skończyć tu liceum. Henry powiedział…
– Chryste, Josie – weszła mi w słowo mama. – Bądź taka miła i nie wspominaj o swoim ojcu, kiedy przeżywam atak paniki.
– Dobra – odburknęłam, krzyżując ramiona na piersi.
Nie dostałam od niego zbyt wielu prezentów. Ale ten nikon był moim największym skarbem, no i kością niezgody między mną i mamą. Rodzice poznali się na studiach; mama dostała się do prestiżowej szkoły artystycznej i zaliczyła kilka semestrów. Ojciec, trzydziestokilkuletni mężczyzna, wykładał tam fotografię. Mama była dziewiętnastoletnią zbuntowaną studentką. Postanowiła, że będzie mu pozować do aktów. Możecie się domyślić, jak się to skończyło. W sumie nie wiedziałam, co o tym sądzić. Próbowałam nie poświęcać temu zbyt wiele uwagi. W każdym razie rodzice nigdy ze sobą nie zamieszkali, nie wspominając o wzięciu ślubu. Obecnie Henry Zabka był słynnym fotografem mody i mieszkał w Los Angeles. Spotykałam się z nim mniej więcej raz w roku. Mama chyba wolałaby, żebym w ogóle zapomniała o jego istnieniu.
– Słuchaj – odezwałam się, przybierając dyplomatyczny ton. – Nie ma powodu do paniki. Damy radę. Beauty to nie gniazdo żmij. A nawet jeśli rzeczywiście nim jest, pamiętaj, że Evie liczy na naszą pomoc. Została teraz sama, musimy ją wesprzeć. Zaoszczędzimy trochę pieniędzy. Dokończę liceum. A potem będziesz mogła przenieść się na swoją wymarzoną Florydę.
– Sama tam nie pojadę.
Zaśmiałam się nerwowo. Liczyłam, że nie zauważy tej reakcji.
– No to obie pojedziemy… na Florydę… jasne. To się rozumie samo przez się.
O rany, mało brakowało, a odkryłabym przed nią karty. Muszę bardziej się pilnować.
– W porządku, masz rację. Damy sobie radę – przyznała po chwili, z wolna się uspokajając, gdy przed nami ukazały się dachy domów i drewniane płoty. – W końcu Beauty to tylko zwykłe miasteczko, prawda?
– Takie samo jak każde inne.
Ale mijałam się z prawdą. I to grubo.
W rzeczywistości Beauty było osobliwym miejscem z dramatyczną przeszłością, sięgającą epoki kolonialnej. Powstało u schyłku siedemnastego wieku, a za jego założyciela uważa się niejakiego Zebadiaha Summersa. Mężczyzna dopomógł królowi Karolowi II Stuartowi w „nabyciu” tego „urokliwego” kawałka nadbrzeża od dwóch zwaśnionych plemion indiańskich Nowej Anglii: Narragansettów i Pekotów. Angielscy osadnicy odkryli w okolicy wielkie złoża marmuru wysokiej jakości, który wkrótce miał ich uczynić bogaczami. Pocztówkowo piękna przystań – która z wolna przesuwała się za przednią szybą samochodu, gdy jechałyśmy krętą drogą wzdłuż wybrzeża – nieco później przyciągnęła innych bogaczy z Nowej Anglii. W dziewiętnastym wieku pobudowali tu swoje rezydencje wakacyjne, dzięki nim społeczność skupiona w Beauty zaczęła uchodzić za jedną z najbardziej majętnych w Rhode Island.
Ponieważ Beauty to miasteczko portowe, wszystko kręciło się tu wokół wody. Działał prywatny jachtklub, odbywały się regaty, organizowane były wszelkiego rodzaju imprezy żeglarskie… Wzdłuż brzegu ciągnął się liczący kilka kilometrów deptak o nazwie Harborwalk. Miłośnicy piaszczystych plaż i słonych cukierków toffi zawsze znajdywali tu coś dla siebie. Osobiście najbardziej lubiłam te bardziej odjechane aspekty Beauty. Podobał mi się przydomek miasta, jaki nadano mu już w latach dwudziestych dwudziestego wieku – nazywano je Miastem Małży, ponieważ znajdowało się tu więcej barów ze skorupiakami w przeliczeniu na jednego mieszkańca niż w jakimkolwiek innym mieście Nowej Anglii (przykro mi, Providence!).
Cieszyłam się, że żył tu pewien mało znany dziewiętnastowieczny poeta romantyczny, którego grób można teraz oglądać na historycznym miejscowym Cmentarzu Wieczystego Piękna. Konkretnie rzecz biorąc – i tu dopiero robi się dziwnie – pochowany jest w grobowcu, w którym pierwotnie złożono szczątki pewnej kolonistki. Owa kobieta utonęła, gdy skłonni do paranoi mieszczanie poddali ją próbie wody zgodnie z zasadą: „Jeśli unosi się na powierzchni, to dowód, że jest czarownicą”.
Jeśli nie liczyć cmentarzysk i barów ze skorupiakami, serce Beauty bije w historycznej dzielnicy portowej. Wiążą się z nią moje mgliste wspomnienia z dzieciństwa. Gdy sunęłyśmy uliczką, przy której stały stare gazowe latarenki, i mijałyśmy konia zaprzęgniętego do wozu, czułam, jak obrazy te wydobywają z odmętów pamięci moje najwcześniejsze wspomnienia. Odkręciłam nieco okno i pozwoliłam, by moje płuca wypełniły się znajomym słonym powietrzem. Przy Urokliwym Molo na wodzie kolebały się żaglówki zacumowane na zimę. Nadbrzeżne butiki oferujące towar turystom powoli zaczynały się zamykać. Warsztaty rzemieślnicze dmuchaczy szkła i woskarzy wyrabiających świece sąsiadowały tu z historycznymi ogrodzonymi rezydencjami, których obecni właściciele posyłali swoje dzieci do najbardziej prestiżowych uczelni Ligi Bluszczowej. Beauty to osobny świat, w którym bogactwo żyło ściana w ścianę z ekscentrycznością.
Dotarłyśmy na południową stronę wybrzeża, posuwając się jednokierunkową uliczką brukowaną osiemnastowieczną granitową kostką. Przystań Południe to dzielnica zamieszkiwana przez przedstawicieli klasy robotniczej i średniej. Bardzo tu ładnie. Spokojnie. Trochę sklepów. Magazyny nad wodą. My zatrzymałyśmy się jednak przy najokazalszym budynku w okolicy.
Oto rodzinny interes Saint-Martinów.

KSIĘGARENKA SYRENI KĄCIK
NAJSTARSZA NIEZALEŻNA KSIĘGARNIA W NAJMNIEJSZYM STANIE USA.

Miejscowi nazywali ją po prostu „Kącikiem”. Zajmowała parter białego budynku z oknami wykuszowymi, wpisanego do rejestru zabytków ze względu na rolę, jaką odegrał podczas wojny o niepodległość. Do mieszkania na piętrze prowadziły rozklekotane drewniane schody zewnętrzne, wznoszące się nad wyłożoną kocimi łbami trzystuletnią uliczką. Mieszkałyśmy tu razem z babcią, zanim poszłam do szóstej klasy. Ponieważ mama i babcia ciągle skakały sobie do gardeł, ilekroć musiały spędzić razem trochę czasu, obecnie podczas rzadkich wizyt w mieście zatrzymywałyśmy się u ciotki Franny.
Stary piękny sklepik z książkami nic się nie zmienił, odkąd byłyśmy tu ostatnio. Mieszkały w tym domu całe pokolenia Saint-Martinów. W wielkim oknie wystawowym wyłożone były książki o żeglarstwie. Gości witała zawieszona nad drzwiami syrenka z kutego żelaza. Pochylona w przód, w dłoniach trzymała otwartą książkę.
– Słona Sally – rzuciła radosnym tonem mama na jej widok. Jej niedawny niepokój zniknął bez śladu. – Syrenie cycuszki jak zawsze jędrne. Wygląda na to, Sally, że znowu jesteśmy skazane na swoje towarzystwo. Przynajmniej przez jakiś czas.
Kiedy tylko pchnęłam drzwi wejściowe, owionęła mnie woń starego i nowego papieru. Stęchłego pergaminu. Atramentu. Wysłużonej skór, w którą oprawione były niektóre woluminy. Środka do nabłyszczania mebli drewnianych o pomarańczowym zapachu. Pachniało zachęcająco, a sącząca się z głośników ludowa muzyka z regionu Nowej Anglii brzmiała znajomo, wpadała w ucho. Babka Diedre od dawna kolekcjonowała stare płyty z szantami i balladami, których teksty drukowano pierwotnie w prasie.

 
Wesprzyj nas