Pasjonująca opowieść Carla Sagana o eksploracji Układu Słonecznego oraz o szansach na kolonizację kosmosu.


Błękitna kropkaW „Kosmosie” Carl Sagan tylko rzucił okiem na tajemnicę Wszechświata i udostępnił ją milionom ludzi na całym świecie. W „Błękitnej kropce” słynny astronom kończy swoją rewolucyjną podróż przez przestrzeń i czas.

Przyszłe pokolenia będą spoglądać wstecz na naszą epokę jako czas, w którym ludzka rasa wreszcie w radykalny sposób pokonała nową granicę – kosmiczną przestrzeń.

W swojej książce Sagan śledzi romantyczną historię naszego startu w kosmos i ocenia przyszłość, która otworzy się przed nami, kiedy już skolonizujemy nasz system planetarny i wyruszymy dalej, do odległych galaktyk.

Autor niezwykle sugestywnie udowadnia, że eksploracja i osiedlenie się człowieka na innych światach, w tym także zaludnienie nieznanych jeszcze galaktyk, nie jest ani fantazją, ani luksusem, ale raczej koniecznym warunkiem przetrwania ludzkiego rodzaju.

***

Fascynująca… Zapadająca w pamięć… Odkrywcza… Być może najlepsza z książek Sagana!
„The Washington Post”

Carl Sagan
Błękitna kropka
Człowiek i jego przyszłość w kosmosie
Przekład: Marek Krośniak
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 26 marca 2018
 
 

Błękitna kropka

Wstęp
Wieczni wędrowcy

Lecz kimże są, powiedz, owi wędrowni linoskoczkowie?1
RAINER MARIA RILKE, Piąta elegia (1923)

Wędrowcami byliśmy od początku. W promieniu setek kilometrów znaliśmy każde drzewo. Gdy tylko na którymś z nich dojrzały owoce lub orzechy, zaraz się tam pojawialiśmy. Posuwaliśmy się tropami stad zwierząt w ich corocznych wędrówkach, bo lubiliśmy smaczne, świeże mięso. Używając podstępów, zasadzek, forteli albo po prostu posługując się siłą, dokonywaliśmy w gromadzie tego, czego nie osiągnęlibyśmy, polując samotnie. Byliśmy sobie nawzajem niezbędni — myśl, że mielibyśmy zdobywać pożywienie w pojedynkę, wydawała nam się równie niedorzeczna jak prowadzenie życia osiadłego.
Wspólnym wysiłkiem broniliśmy też naszego potomstwa przed lwami i hienami. Przekazywaliśmy dzieciom nie tylko umiejętności, które uważaliśmy za przydatne w życiu, ale i narzędzia. Już wtedy, tak jak obecnie, technika była kluczem do przetrwania.
Gdy susza się przeciągała lub czuliśmy w letnim powietrzu niepokojący chłód, ruszaliśmy całą gromadą w dalszą wędrówkę — często ku zupełnie nieznanym ziemiom — w poszukiwaniu lepszego miejsca. A gdy nie udawało się nam dojść do porozumienia w obrębie własnej grupy nomadów, opuszczaliśmy ją i szukaliśmy gdzie indziej bardziej przyjaznych kompanów. Zawsze mogliśmy zacząć od nowa.
Przez 99,9% czasu, jaki upłynął od pojawienia się pierwszych ludzi, byliśmy myśliwymi i zbieraczami, przemierzaliśmy sawanny i stepy. Jak okiem sięgnąć, żadnych straży granicznych ani celników, wszędzie dokoła horyzont: ograniczały nas jedynie Ziemia, ocean i niebo, czasem wojowniczy sąsiedzi.
Jednakże kiedy klimat sprzyjał, a jedzenia mieliśmy w bród, zrodziła się w nas myśl, by pozostać w jednym miejscu. Porzucić życie pełne przygód. Obrastać tłuszczem. Nie musieć nieustannie czuwać. W ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat — co jest chwilką w długich dziejach naszego gatunku — porzuciliśmy życie koczownicze. Udomowiliśmy rośliny i zwierzęta. Po cóż uganiać się za jedzeniem, skoro może ono przyjść do nas?
Pomimo wszystkich korzyści materialnych, jakie dał nam osiadły tryb życia, tkwi w nas pewien niepokój, poczucie niespełnienia. Choć od czterystu pokoleń żyjemy w wioskach i miastach, nie zapomnieliśmy wszystkiego. Nieustannie pociąga nas droga, niczym zapomniana piosenka dzieciństwa. Odległe miejsca zawsze są dla nas czymś romantycznym. Przypuszczam, że poczucie to nieprzypadkowo utrwaliło się w procesie ewolucji: było niezbędne do przetrwania gatunku. Długie lato, łagodne zimy, bogate plony, obfitość zwierzyny — nic nie trwa wiecznie. Nie posiadamy umiejętności przewidywania przyszłości. Wielkie katastrofy na ogół nadchodzą bez zapowiedzi i potrafią nas całkowicie zaskoczyć. Twoje życie, życie twoich pobratymców czy wręcz życie twojego gatunku, drogi czytelniku, może zależeć właśnie od tych, których dręczy niepokój, wewnętrzny zew, często niezrozumiały i trudny do wyartykułowania, tęsknota ku nieznanym lądom i nowym światom.
Herman Melville w powieści Moby Dick wypowiedział się w imieniu wędrowców wszystkich nacji i epok: „[…] jeśli o mnie idzie, to trapiony jestem wiecznotrwałą tęsknotą za tym, co dalekie. Lubię żeglować po zakazanych morzach”2.
Świat starożytnych Greków i Rzymian obejmował Europę oraz niedużą część Azji i Afryki — lądy otoczone nieprzebytymi wodami Oceanu Światowego. Podróżując po nim, można było napotkać istoty niższego rzędu, czyli barbarzyńców, lub też istoty wyższe — bogów. Każde drzewo miało swoją driadę, każda okolica swego legendarnego bohatera. Ale bogów nie było zbyt wielu, przynajmniej na początku — może kilka dziesiątków. Zamieszkiwali na szczytach gór, pod ziemią, w morzu lub w niebie. Komunikowali się z ludźmi, mieszali się w ich sprawy, wchodzili w koligacje z przedstawicielami rodzaju ludzkiego.
Z czasem, w miarę postępującej działalności odkrywców, ludzi czekały liczne niespodzianki — okazało się, że barbarzyńcy dorównywali intelektem Grekom i Rzymianom; Afryka i Azja miały znacznie większe rozmiary, niż ktokolwiek mógł przypuszczać; Ocean Światowy nie był bynajmniej nieprzebyty, a po przeciwległej stronie Ziemi znajdowały się antypody3. Istniały trzy nieznane dotąd kontynenty, na których przybysze z Azji osiedlali się już całe wieki wcześniej, ale wieści o tym nie dotarły do Europy. I ku wielkiemu rozczarowaniu nikomu jakoś nie udało się spotkać bogów.
Pierwsza wielka migracja ludów ze Starego do Nowego Świata nastąpiła w czasie ostatniej epoki lodowcowej, mniej więcej 11 500 lat temu, kiedy powiększające się czapy lodowe wokół biegunów uczyniły oceany płytszymi, umożliwiając przejście suchą nogą z Syberii na Alaskę. Tysiąc lat później dotarliśmy już do Ziemi Ognistej, południowego krańca Ameryki Południowej. Na długo przed Kolumbem argonauci z Indonezji wypuszczali się w swych łodziach na zachodni Pacyfik; ludy z Borneo osiadły na Madagaskarze; Egipcjanie i Libijczycy opłynęli Afrykę; za panowania dynastii Ming olbrzymia flotylla chińskich dżonek, przystosowanych do żeglugi po oceanie, przebyła Ocean Indyjski, a po założeniu bazy wypadowej na Zanzibarze osiągnęła Przylądek Dobrej Nadziei, docierając do Atlantyku. W okresie od XV do XVII wieku europejscy żeglarze odkryli nowe kontynenty (nowe dla Europejczyków) i opłynęli glob ziemski. W XVIII i XIX wieku amerykańscy i rosyjscy podróżnicy, kupcy i osadnicy przemierzali dwa rozległe kontynenty po obu stronach Pacyfiku.
Żądza odkrywania i pozyskiwania nowych terenów, bez względu na bezmyślność niektórych ogarniętych nią ludzi, miała zasadnicze znaczenie dla przetrwania człowieka. Nie ogranicza się bowiem do któregokolwiek z narodów czy danej grupy etnicznej, lecz jest wspólnym dziedzictwem wszystkich przedstawicieli rodzaju ludzkiego.
Odkąd kilka milionów lat temu we wschodniej Afryce pojawił się pierwszy człowiek, dotarliśmy, niekiedy dość okrężnymi drogami, do wszystkich zakątków naszej planety. Ludzi można obecnie spotkać na wszystkich kontynentach, nawet na najdalszych wyspach, od bieguna do bieguna, od Mount Everestu do Morza Martwego, na dnie oceanów, a nawet — coraz częściej — na wysokości ponad 300 km nad powierzchnią Ziemi, zamieszkujących niebiosa niczym starożytni bogowie.
Wydaje się, że nic już nie pozostało do odkrycia, przynajmniej jeśli chodzi o lądy na Ziemi. W swej pasji eksploratorskiej padliśmy ofiarą własnego sukcesu i teraz nie mamy już dokąd wyruszyć.
Wielkie wędrówki ludów — czasem dobrowolne, na ogół jednak wymuszone — nieodłącznie towarzyszą losom ludzkości. W obecnych czasach więcej nas ucieka przed wojną, prześladowaniem, głodem niż kiedykolwiek w ludzkich dziejach. W miarę postępujących zmian klimatu Ziemi w najbliższych dziesięcioleciach zapewne znacznie zwiększy się liczba „uchodźców ekologicznych”. Zawsze będziemy uważać, że gdzie indziej jest lepiej niż tu, gdzie jesteśmy. Fale ludzkie będą się nadal przemieszczać po całej planecie. Ale krainy, do których uciekamy, mają już swoich mieszkańców. Inni znaleźli się tam przed nami i na ogół nie są skłonni przejmować się naszym losem.

W DRUGIEJ POŁOWIE XIX WIEKU, w zapadłej mieścinie, gdzieś w olbrzymim, wielojęzycznym, wiekowym cesarstwie austro-węgierskim dorastał pewien chłopiec. Nazywał się Leib Gruber. Jego ojciec zajmował się sprzedażą ryb, kiedy tylko miał co sprzedawać. W owym czasie żyło się przeważnie ciężko. Jedynym uczciwym zajęciem, jakie Leib mógł znaleźć w latach swej młodości, było przeprawianie ludzi przez pobliską rzekę Bug. W wysokich butach — będących jego podstawowym wyposażeniem — Leib brał swych pasażerów, mężczyzn i kobiety, na plecy i brodząc przez płyciznę rzeki, przenosił ich na drugi brzeg. W niektórych miejscach woda sięgała mu do pasa. W okolicy nie było żadnego mostu ani promu. Można by do przeprawy używać koni, ale wykorzystywano je do innych celów. Pozostawał Leib i kilku podobnych mu młodzieńców — nikt ich do niczego nie potrzebował i nie było dla nich żadnej innej pracy. Przesiadywali zatem na brzegu rzeki, wykrzykując głośno cenę i namawiając potencjalnych pasażerów. Wynajmowali się do pracy, do której zazwyczaj używano czworonożnych zwierząt. Mój dziadek wykonywał pracę konia.
Nie sądzę, aby za czasów swojej młodości Leib zapuścił się dalej niż 100 km od rodzinnego Sasowa. Lecz niespodziewanie w 1904 roku wyruszył do Nowego Świata – jak głosi rodzinna legenda, uciekał przed oskarżeniem o zabicie człowieka, pozostawiwszy młodą żonę. Jakże odmienne od zapadłej mieściny musiały mu się wydać niemieckie miasta portowe, jakże rozległy ocean, jakże przedziwne strzeliste drapacze chmur oraz nieustanny zgiełk nowego kraju. Nic nie wiadomo o przeprawie Leiba przez ocean, zachował się natomiast dokument z podróży jego żony, Chai, która podążyła za mężem, gdy tylko zaoszczędził on dość pieniędzy, by ją sprowadzić. Podróżowała najtańszą klasą na Batavii, statku, którego macierzystym portem był Hamburg. Coś chwyta mnie za serce, gdy czytam jej odpowiedzi na pytania urzędnika imigracyjnego: „Czy potrafi czytać lub pisać? Nie. Czy zna angielski? Nie. Ile ma przy sobie pieniędzy?”. Mogę sobie wyobrazić jej skrępowanie i wstyd, gdy odpowiada: „Jednego dolara”.
Po opuszczeniu statku w Nowym Jorku połączyła się z Leibem i żyła na tyle długo, by urodzić moją matkę i jej siostrę, zanim umarła w wyniku „komplikacji” po porodzie. W ciągu tych kilku lat spędzonych w Ameryce imię mej babki przybrało angielską formę: Clara. Ćwierć wieku później moja matka nadała swemu pierworodnemu synowi imię po matce, której sama nigdy nie znała.
NASI DALECY PRZODKOWIE, obserwując gwiazdy, zauważyli, że pięć z nich zachowuje się odmiennie niż pozostałe. W odróżnieniu od tak zwanych gwiazd stałych, wschodzących i zachodzących w niewzruszonym porządku, ich ruch był dziwnie skomplikowany. Z upływem miesięcy gwiazdy te wędrowały powoli wśród innych gwiazd, niekiedy nawet zataczając pętle. Dzisiaj ciała te nazywamy planetami, od greckiego słowa planetes, które oznacza „wędrujący”. Wyobrażam sobie, że naszym przodkom ta cecha musiała się wydać bardzo bliska.
Dziś wiemy, że planety nie są gwiazdami, lecz ciałami niebieskimi, które — tak jak Ziemia — krążą wokół Słońca, utrzymywane siłą jego grawitacji. Właśnie wtedy, gdy poznawanie Ziemi dobiegało końca, zaczęliśmy ją postrzegać jako jedno spośród niezliczonych ciał obiegających Słońce lub inne gwiazdy, które należą do naszej Galaktyki — Drogi Mlecznej. Wokół naszej planety i Układu Słonecznego rozciąga się nowy „Ocean Światowy” — przestworza kosmosu. I podobnie jak ów starożytny, ocean ten nie jest wcale nieprzebyty.
Może jest jeszcze trochę za wcześnie. Być może właściwy czas jeszcze nie nadszedł. Niemniej inne światy, obiecując nadzwyczajne możliwości, nie przestają nas kusić.
W ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci Stany Zjednoczone i nieistniejący już Związek Radziecki dokonały czegoś zadziwiającego, badając z bliska owe świetlne plamki — od Merkurego do Saturna — które wprawiały naszych przodków w podziw i skłaniały do uprawiania nauki. Od pierwszych pomyślnych wypraw międzyplanetarnych w 1962 roku statki z Ziemi przelatywały, okrążały lub lądowały na ponad siedemdziesięciu ciałach niebieskich. Rozpoczęliśmy wędrówkę pośród wędrowców. Znaleźliśmy rozległe wulkaniczne wzniesienia, przy których najwyższe góry na Ziemi wydają się karłami; pradawne doliny rzeczne na dwóch planetach (o dziwo, jedna z nich jest za zimna, a druga za gorąca, by na ich powierzchni mogła płynąć woda); gigantyczną planetę o wnętrzu z płynnego metalicznego wodoru, w której zmieściłoby się tysiąc globów ziemskich; księżyce, których powierzchnia uległa stopieniu; pokrytą chmurami planetę z atmosferą ze żrących kwasów, gdzie nawet w najwyższych miejscach temperatura przekracza temperaturę topnienia ołowiu; prastare równiny, na których zachowały się wyraźne ślady gwałtownego formowania się Układu Słonecznego; globy lodowe krążące za orbitą Plutona; oraz system pierścieni o wyrafinowanym kształcie, obraz subtelnej harmonii sił grawitacji. Poznaliśmy także glob spowity chmurami złożonych cząsteczek organicznych, podobnych do tych, które dały początek życiu na naszej planecie u zarania jej dziejów. Wszystkie te ciała krążą wokół Słońca, oczekując w kosmicznej ciszy na nasze przybycie.
Odkryliśmy cuda, o jakich naszym przodkom nawet się nie śniło, gdy zastanawiali się nad naturą światełek błądzących po nocnym niebie. Badamy początki naszej planety i nas samych. Odkrywając inne możliwości, stając twarzą w twarz z odmiennymi losami globów mniej lub bardziej podobnych do naszego, zaczęliśmy lepiej rozumieć Ziemię. Każdy z tych światów jest na swój sposób piękny i pouczający. Niemniej, o ile nam wiadomo, są one zarazem, wszystkie bez wyjątku, puste i jałowe. Nigdzie nie czeka na nas „lepsze miejsce”, przynajmniej na razie.
Podczas misji zautomatyzowanej sondy Viking, trwającej od lipca 1976 roku, spędziłem w pewnym sensie rok na Marsie. Badałem skały, piaszczyste wydmy, czerwone — nawet w południe — niebo, doliny pradawnych rzek, strzeliste wulkaniczne góry, erozję wywołaną gwałtownymi wiatrami, okolice biegunów i dwa ciemne, podobne kształtem do ziemniaka, księżyce. Nie znalazłem tam jednak żadnego życia: ani świerszcza, ani źdźbła trawy, a także — na ile potrafiliśmy to stwierdzić — ani jednego mikroba. Ten świat, w odróżnieniu od Ziemi, nie otrzymał w darze życia. Życie we Wszechświecie to nader rzadkie dobro. Można zbadać setki światów i znaleźć tylko jeden, na którym życie powstało, rozwinęło się i przetrwało.
Nie przekroczywszy wcześniej w swym życiu niczego szerszego od rzeki, Leib i Chaja przebyli od razu ocean. Pewna okoliczność bardzo im sprzyjała — po drugiej stronie wielkiej wody żyli ludzie, którzy wprawdzie nabrali już obcych zwyczajów, lecz mówili tym samym językiem i cenili przynajmniej częściowo te same wartości. Z niektórymi z nich Chaję i Leiba łączyły bliskie więzy pokrewieństwa.
Obecnie przekroczyliśmy granice Układu Słonecznego, wysyłając cztery statki kosmiczne ku gwiazdom. Neptun znajduje się milion razy dalej od Ziemi niż Nowy Jork od brzegów Bugu. W tych odległych światach nie czekają jednak na nas dalecy krewni; nie ma tam ani istot ludzkich, ani, jak wiele na to wskazuje, śladów życia. Nie dysponujemy żadnymi listami od emigrantów, które mogłyby nam dopomóc w poznaniu nowych światów, a jedynie cyfrowymi danymi, przesłanymi nam z szybkością światła przez naszych nieczułych, precyzyjnych, automatycznych emisariuszy. Z informacji tych wynika, że światy te znacznie różnią się od naszego. Mimo to nadal poszukujemy ich mieszkańców — taka już nasza natura. Życie szuka innego życia.
Nikogo na Ziemi, nawet najbogatszych ludzi, nie stać na razie na taką podróż. Nie możemy po prostu spakować się i wyruszyć na Marsa lub Tytana, dlatego że mamy taki kaprys, nudzi się nam, jesteśmy bezrobotni, prześladowani, dostaliśmy powołanie do wojska czy też, słusznie lub nie, oskarżono nas o jakąś zbrodnię. Nie widać też żadnych krótkoterminowych zysków, które mogłyby stanowić motywację dla prywatnych przedsiębiorców. Jeśli ludzie kiedykolwiek wyruszą ku tym światom, to dlatego, że jakieś państwo lub grupa państw uzna to za korzystne dla siebie lub dla całego rodzaju ludzkiego. W chwili obecnej istnieje wiele innych, pilnych spraw do załatwienia za pieniądze, które wydano by, wysyłając ludzi w kosmos.
O tym właśnie mówi ta książka: o innych światach, o tym, co nas na nich czeka, co nam ujawniają o sobie i czy, zważywszy inne palące problemy ludzkości, istnieje racjonalny powód, by przedsięwziąć taką podróż. Czy powinniśmy najpierw rozwiązać inne problemy ludzkości, czy też właśnie one mogą stanowić sens naszej wyprawy?
Książka ta jest pod wieloma względami optymistyczna, gdy kreśli perspektywy rodzaju ludzkiego. Pierwsze rozdziały Błękitnej kropki mogą sprawiać wrażenie, że zbyt wiele miejsca poświęcam naszym niedoskonałościom. Moim zdaniem stanowią one jednak zasadniczy — duchowy i racjonalny — fundament dla rozwinięcia mojej tezy.
Zawsze starałem się naświetlać każdą kwestię z kilku stron. W niektórych miejscach może się wydawać, że przeczę sam sobie. To prawda. Dostrzegając pewne racje w przeciwnych stanowiskach, niejednokrotnie spieram się sam ze sobą. Pozostaje mi mieć nadzieję, że mój zamysł stanie się jasny dla czytelnika, który dotrze do ostatniego rozdziału.
Plan książki przedstawia się mniej więcej tak — najpierw zajmiemy się pojawiającymi się często w dziejach ludzkości twierdzeniami, że nasz świat jest jedyny w swoim rodzaju, a rodzaj ludzki ma zasadnicze znaczenie dla funkcjonowania i ostatecznego celu kosmosu. Potem powędrujemy przez Układ Słoneczny śladami ostatnich misji naukowych, a następnie przeanalizujemy wysuwane zwykle argumenty, które uzasadniają wysłanie ludzi w przestrzeń kosmiczną. W ostatniej, najbardziej spekulatywnej, części książki zarysuję, jak — według moich wyobrażeń — zapowiada się przyszłość człowieka w kosmosie.
Błękitna kropka traktuje o nowej, z trudem docierającej do nas świadomości naszego miejsca we Wszechświecie; o tym, że choć pokusa wyruszenia w drogę nie jest już w nas tak silna jak kiedyś, przyszłość rodzaju ludzkiego leży poza Ziemią.

Przypisy:

1 Rainer Maria Rilke, Poezje, przełożył Mieczysław Jastrun, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1993, s. 209.
2 Herman Melville, Moby Dick czyli Biały wieloryb, przełożył Bronisław Zieliński, Czytelnik, Warszawa 1985, s. 28.
3 Święty Augustyn pisał: „Co się tyczy natomiast baśni o istnieniu antypodów, czyli ludzi mieszkających po przeciwnej stronie Ziemi, gdzie słońce wschodzi wtedy, gdy u nas zachodzi, i stąpających tak, iż nogami ustawieni są w kierunku odwrotnym aniżeli my — to nie ma żadnej podstawy, aby w to wierzyć”. [Augustyn, O państwie Bożym. Przeciw poganom Ksiąg XXII, przełożył Wiktor Kornatowski, IW PAX, Warszawa 1977, s. 226].

 
Wesprzyj nas