W czasach, w których samoloty zabrały nam radość cierpliwego wędrowania, Maja Wolny dociera Koleją Transsyberyjską, Transmongolską i wreszcie Tybetańską na Dach Świata – do Lhasy.


Pociąg do TybetuZ Warszawy do serca Tybetu. 10 tysięcy kilometrów, 2 kontynenty, 5 przejść granicznych i 8 stref czasowych.

Maja Wolny wyrusza w kolejną podróż. Wędruje szlakiem Alexandry David-Néel – pierwszej Europejki, która dotarła na Dach Świata. Zainspirowana jej przykładem tworzy współczesny, pełen zaskakujących obserwacji zapis wyprawy na Wschód.

W czasach, w których samoloty zabrały nam radość cierpliwego wędrowania, Maja Wolny dociera Koleją Transsyberyjską, Transmongolską i wreszcie Tybetańską na Dach Świata – do Lhasy. Podróż przez Syberię, bezkresne stepy Mongolii i zatłoczone Chiny to tygodnie trudnych, ale także niezwykłych doświadczeń w zmieniających się pociągach.

Ostatni odcinek to nieporównywalna z niczym przygoda: szokująca dla organizmu jazda na wysokości ponad 5000 m n.p.m. Omdlenia, brak tchu – to tutaj coś normalnego.

Maja Wolny
Pociąg do Tybetu
Wydawnictwo Mando
Premiera: 3 czerwca 2020
 
 

Pociąg do Tybetu

Wstęp.
Kierunek Wschód

Planuję zredukować do minimum liczbę przedmiotów: ubrań, kosmetyków, wszystkich tych gadżetów, których potrzebę istnienia tylko sobie wmówiliśmy, i z małym plecakiem wyruszyć w długą podróż pociągiem. Z Warszawy do serca Tybetu. Dziesięć tysięcy kilometrów, dwa kontynenty, pięć przejść granicznych i osiem stref czasowych.
Podróżując w ten sposób, pokonuje się przestrzeń powoli, mila za milą, po nużących, nieskończonych pustkowiach Eurazji. Wiem, że nad moim pociągiem szybować będą samoloty, które nic sobie nie robią z granic, stref czasowych, nie doświadczają przymusowych postojów. Drogą powietrzną mogłabym dotrzeć do stolicy Tybetu, Lhasy, w niecałe 24 godziny. Ale taka podróż jest jak cesarskie cięcie, zbyt szybkie przejście z jednego świata w drugi, bez prawdziwego mozołu drogi. A ja chciałabym zrozumieć niewypełnioną przestrzeń, która wyrasta już pół dnia drogi od Moskwy, ciągnie się przez całą Syberię i Mongolię, aż do Chin. Jazda pociągiem ma to do siebie, że pejzaż łatwo się rozmazuje. Nie można zatrzymać kadru. Mijane po drodze sylwetki ludzi i rzeczy pozostaną nieuchwytne.
Możliwe, że zapał do podróży w tym kierunku pojawił się we mnie dlatego, że przez ponad dekadę mieszkałam na Zachodzie, w małym, pozbawionym wyżyn i otwartych przestrzeni regionie, jakim jest flamandzka część Belgii. Kiedy człowiek stoi i rozgląda się po równo obsianych, zagospodarowanych i zabudowanych zachodnioeuropejskich równinach, łatwo mu uwierzyć we własną wielkość. Od Uralu zaczyna się bezkres i stopniowo zmienia się perspektywa: ubywa ludzi, przybywa ziemi, coraz bardziej niedostępnej i nieprzyjaznej. U podnóża Himalajów jest się już tylko drobiną w cieniu potężnej przyrody.
To było gorące lato 2015 roku, początek kryzysu migracyjnego w Europie. Na Zachód maszerowały tysiące uchodźców, a ja opuszczałam wygodne życie w Belgii. Nasz dobytek spakowaliśmy do wysłużonego dostawczego nissana i ruszyliśmy do Polski. W kraju nie było mnie przez 12 lat. Wszystko się tam zmieniło, czytałam o tym w gazetach i mailach od przyjaciół. Czułam, że emigruję po raz kolejny, tym razem do miejsca urodzenia, gdzie znowu będę kimś obcym.
Moje dzieci ledwie sylabizowały po polsku, choć już z początkiem września miały rozpocząć naukę w zwyczajnej szkole, gdzie nie było ani jednego cudzoziemca. Załadowane po sufit auto sunęło powoli po Autostradzie Wolności, zbliżając się do Kazimierza Dolnego, miasteczka, gdzie jakiś czas temu kupiliśmy walący się, drewniany domek, który – teraz wyremontowany i czysty – miał się stać naszym azylem.
Byliśmy uchodźcami z pierwszego świata. Z każdym kilometrem oddalaliśmy się od rozbudowanej, belgijskiej opieki społecznej, wysokiej pensji minimalnej, emerytury dla każdego, dofinansowywanej pomocy domowej i wypłacanych przez pracodawców pieniędzy na wakacje. Belgijscy znajomi nie mogli uwierzyć, że porzucamy welvaartstaat, państwo dobrobytu, na rzecz wschodnich rubieży Unii Europejskiej. Kiedy pokazywaliśmy im na mapie Kazimierz, przytomnie zauważali, że to blisko granicy z Ukrainą, i choć – jak większość mieszkańców Zachodu – nie bardzo się orientowali, o co chodzi w konflikcie w Donbasie, ostrzegali nas przed niesprecyzowanym niebezpieczeństwem. Koledzy z belgijskiej klasy syna przygotowali dla niego pożegnalny rysunek, na którym złożyli uroczo koślawe podpisy pierwszaków. Od września miejsce mojego dziecka miał zająć w klasie nowy kolega – chłopiec mieszkający w zorganizowanym w pobliskiej bazie wojskowej obozie uchodźców, którego istnienie podzieliło mieszkańców naszego nadmorskiego miasteczka. Jedni uważali, że to koniec bezpiecznego Koksijde, inni cieszyli się, że ziejące pustką koszary wreszcie się do czegoś przydały.
Wyruszyliśmy o świcie, żeby przejechać jak najwięcej kilometrów, zanim zacznie się upał. Przejeżdżając przez niewidzialną granicę między Holandią a Niemcami, usłyszeliśmy w Westduitser Rundfunk historię trzydziestokilkuletniego Ahmeda z Syrii, zakwaterowanego w ośrodku dla uchodźców we wschodnioniemieckim miasteczku, który minionej nocy podpalono. Ahmed mówił, że zapach zgliszczy zna tak dobrze, że daje mu on poczucie bezpieczeństwa. Podkręciliśmy do maksimum klimatyzację w nissanie.
Nasz wrażliwy na upały buldog francuski sapał z wysiłku. Daliśmy mu kostki lodu z termosu i chłodziliśmy wodą w sprayu. W tym samym czasie holenderska rozgłośnia, której sygnał powoli zanikał wraz z przejechanymi przez nas kilometrami, poinformowała, że w chłodni austriackiej ciężarówki natrafiono na 30, a może nawet 40 ciał uchodźców. Znajdowały się w stanie rozkładu i policja nie mogła ich dokładnie policzyć. Reporterka mówiła o „straszliwym zapachu śmierci” w miejscu, gdzie porzucono samochód.
W turystycznej lodówce wiozłam upominki z Belgii: pralinki, cynamonowe ciasteczka i parę butelek piwa od trapistów – prezenty dla dobrych ludzi. Sąsiada pilnującego w zimie naszego kazimierskiego domku. Sekretarki w szkole, która załatwiła wszelkie formalności, by nasze dzieci mogły zacząć naukę od września. Właściciela pobliskiej restauracyjki, pozwalającego nam parkować na swoim terenie. Wszyscy na początku uważali, że nasze uchodźstwo z Belgii nie potrwa dłużej niż parę miesięcy. Potem mieli stopniowo zmieniać zdanie. Polska jawiła im się krajem coraz lepszym, a Zachód – coraz bardziej zagrożonym. Według badań blisko 90 procent Polaków uznało swój kraj za bezpieczny (ankieta CBOS z 2018 roku) – takiego wskaźnika nie ma żadne państwo z tzw. starej Unii Europejskiej. W Raporcie New World Wealth z tego samego roku Polska znajduje się na szóstym miejscu najbezpieczniejszych na świecie krajów dla kobiet. Podobnie dobre rezultaty pokazują statystyki kryminalne dotyczące wandalizmu i drobnej przestępczości.
Tak więc wróciłam do bezpiecznej Polski, ale długo nie zagrzałam miejsca w nowym domu. Wiem, że nie jestem osamotniona w niespokojnej chęci zwiedzania. Syndrom cupiditas videndi terras, czyli pragnienia oglądania ziem, towarzyszy ludziom od zawsze, ale jego zaspokojenie nigdy nie było tak łatwe do zrealizowania. Bilety, wizy, rozkłady jazdy, miejsca noclegowe – niemal wszystko można dziś załatwić przez internet z łatwością kontrastującą z tym, co czeka podróżnika w realu. Nie ma już ziem nieodkrytych, choć wciąż jeszcze są połacie, których nie pokrywają Google Maps.
Wyruszając w daleką podróż, nie zawsze wiemy, dlaczego ciągnie nas akurat tam. Przeczuwamy, że odkryjemy coś cennego, coś, czego nam na naszej ziemi brakuje. Alain de Botton w znanym eseju Sztuka podróżowania pisze, że wojaże „są akuszerkami myśli”, a dom rodzinny niekoniecznie „miejscem na spotkanie z naszym prawdziwym ja”. Być może jest w nas wszystkich potrzeba wyjścia z ciepła i komfortu. W podróżach wystawiamy się na przeciągi, badamy własną wytrzymałość i wstydliwie zauważamy, że jest ograniczona.
„Moje ciało oraz umysł okazały się nieobliczalnymi współtowarzyszami podróży mającymi istotny wpływ na moje doznania – pisze de Botton. – Ciało trapiły kłopoty ze snem, narzekało na upał i muchy i nie chciało trawić hotelowych posiłków. Umysł ze swojej strony z zapamiętaniem ulegał napadom niepokoju, nudy, bezprzedmiotowego smutku oraz obaw natury finansowej”.
Być może właśnie te wszystkie braki i dolegliwości mówią nam, przybyszom z Zachodu, najwięcej o nas samych oraz o świecie, z którego przyjechaliśmy i do którego wracamy.
Jesienią 2016 roku wsiadłam do pociągu Kolei Transsyberyjskiej i przejechałam samotnie odcinek Irkuck–Władywostok. Rok później pokonałam jeszcze raz całą trasę, tym razem z Moskwy. W 2018 roku postanowiłam zabrać na Syberię moich najbliższych. Przebyliśmy odcinek od Bajkału do Pekinu. Wiosną 2019, dokładnie 70 lat po tym, jak komuniści wygrali chińską wojnę domową i zajęli wschodni Tybet, pojechałam po raz pierwszy koleją do tej przez wieki najbardziej odosobnionej i najbardziej niedostępnej krainy świata. Jesienią tego samego roku, kiedy Chiny hucznie świętowały 70-lecie ustanowienia Chińskiej Republiki Ludowej, wróciłam znowu na Syberię i dalej, do Lhasy.
Kiedy w styczniu 2020 roku, pod koniec azjatyckich podróży, wsiadałam do zatłoczonego pociągu w New Delhi, nie wiedziałam jeszcze tego, z czego służby specjalne w Pekinie już doskonale zdawały sobie sprawę: nieznany wirus z Wuhan w krótkim czasie zmieni wszystko – zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Niebawem opustoszeją dworce, zatrzaśnięte zostaną granice państw i drzwi pogrążonych w kwarantannie domostw na wszystkich kontynentach. Paszporty staną się bezużyteczne, bo na długi czas jedyną możliwą podróżą będzie jazda w wyobraźni.
Mam nadzieję, że Pociąg do Tybetu sprawdzi się jako lektura podczas wojaży wyimaginowanych, jak i podczas tych prawdziwych, kiedy znów staną się możliwe.

Tybet z Alexandrą

Tybet, Dach Świata, ze wszystkich stron – poza wschodem – otaczają masywne łańcuchy górskie o wysokości od 6000 do 8000 metrów nad poziomem morza. Jednak nawet na wschodzie znajdują się rejony o niewielkiej gęstości zaludnienia, pocięte pasmami niższych, ale trudnych do przebycia gór. Z Pekinu do stolicy Tybetu jest ponad trzy i pół tysiąca kilometrów. Mniej więcej tyle samo liczy trasa przecinająca całą Unię Europejską – z krańców Półwyspu Iberyjskiego do polskiej granicy z Ukrainą. Do połowy XX wieku podróż do Tybetu zajmowała osiem miesięcy. Nic więc dziwnego, że Europa odkrywała tę część Azji z dużym opóźnieniem.
W Polsce po raz pierwszy usłyszano o Tybecie w 1628 roku. Jezuita Fryderyk Szembek przełożył i opracował listy Antónia de Andrade, portugalskiego misjonarza Towarzystwa Jezusowego w Azji, publikując tym samym pierwszy w języku polskim opis egzotycznego królestwa pod tytułem: Tybet. Wielkie państwo w Azji. I choć Szembek sam nigdy tak daleko nie podróżował, jego tekst to nie tyle zwykły przekład listów portugalskiego zakonnika, ale swoista ich adaptacja, w której autor szuka podobieństw i analogii między tym, co znane, a tym, co obce. To niemal proza podróżnicza:
„W tej części świata, którą Azją zowią – pisze Szembek we wstępie do swojego dzieła – między wielkimi państwami, które się tam znajdują, jest też to jedno, Tybet rzeczone, do czasów tych nam niesłychane i pisarzom wielu tego świata opisującym dotąd, ile się wiedzieć może nieznajome (…). Ma swego osobnego monarchę, bardzo skłonnego do wszystkiego dobrego (…). Lud krajów tamtych pospolicie jest dobrej natury, skłonny do rzeczy zbawiennych i nabożny (…). Nie mają się za poganów i prawdziwie są wielce różni od wszelkich narodów pogańskich, które dotąd zakon nasz na świecie zwiedził”.
Tak naprawdę Tybet pozostawał państwem „nieznajomym” aż do połowy XX wieku. A o prawdziwym zbliżeniu tego regionu do reszty świata można mówić właściwie dopiero w ostatnim dziesięcioleciu.
Kilka lat temu powstała droga łącząca Lhasę z granicą z Nepalem. Wcześniej trzeba było mozolnie wspinać się po kamienistych serpentynach, mijając po drodze najwyższe szczyty świata. Prawie gotowa jest autostrada G6, zwana przez Chińczyków Dźingla od angielskiej transkrypcji Jingla (połączenie nazw Beijing i Lhasa). W 2012 roku z pekińskiego Dworca Zachodniego odjechał w kierunku Tybetu pierwszy szybki pociąg. Pędząc po najwyżej położonej trasie kolejowej na świecie, pnącej się miejscami na wysokości ponad 5000 m n.p.m., dociera on do Lhasy w czterdzieści godzin. Kolej kosztowała słono: Chińczycy wyłożyli pieniądze, Tybetańczycy oddali kolejną cząstkę niezależności.
Tybet dorównuje wielkością mniej więcej Półwyspowi Skandynawskiemu, ale zamieszkuje go prawie 10 razy mniej ludzi (niecałe trzy miliony). Jest to obok Mongolii jeden z najmniej zaludnionych regionów świata. Można go podzielić na trzy części: krainę dolin na południu, centralną krainę pastwisk i północne pustkowia. Olbrzymia część północnego Tybetu jest właściwie bezludną pustynią, gdzie góry wznoszą się nad szarpaną chłodnymi wiatrami trawą i licznymi jeziorami ze słonawą wodą. Choć od 1951 roku Tybet jest częścią Chińskiej Republiki Ludowej, w ogólnej świadomości istnieje jako odrębny byt, Dach Świata.
W Europie Tybet pojawiał się wielokrotnie jako metafora symbiozy społecznej. Ta odizolowana od reszty globu kraina miała być wzorem do naśladowania dla władców, mityczną ostoją spokoju, harmonii duszy i ciała. Tak jak w Zaginionym horyzoncie (1933) Jamesa Hiltona, gdzie uprowadzeni pasażerowie samolotu trafiają w odległe rejony Tybetu i zostają poddani zagadkowej próbie w scenerii buddyjskiego klasztoru Szangri-La. To wymyślone przez pisarza miejsce przetrwało do dziś w zbiorowej wyobraźni, stając się utopijnym symbolem idealnego społeczeństwa.
Pod koniec XIX wieku Tybet zaczęli odkrywać spirytyści. Buddyzm i hinduizm wydawały się przynosić ukojenie znękanym duszom fin de siècle’u. Na fali zainteresowania Europejczyków religiami Wschodu, o Tybecie dowiaduje się młodziutka, niesforna Belgijka o pięknym głosie i wielkim apetycie na przygodę, Alexandra. Na jej zdjęcie natrafiłam przez przypadek i zabrałam je ze sobą w moją podróż.
A więc wsiadam do pociągu, który ma mnie zabrać na Wschód, do Moskwy. Ten pierwszy etap wydaje się po słowiańsku swojski, ale to przecież tylko wstęp, pierwszy rozdział wyprawy. Jadę przez nizinny pejzaż wschodniej Polski i myślę o Himalajach. Wyobrażam sobie mroźny, lutowy poranek, ulice Lhasy, gdzie kłębią się tłumy ciągnące w kierunku świątyni Dżokhang. Mężczyźni obracają rytmicznie młynkami modlitewnymi, kobiety popychają dzieci i nucą mantry. Niemal każdy niesie ze sobą woreczki ze zbożem, kolorowe ciastka dorma, które wyglądają jak miniaturowe świątynie, do tego lampki wypełnione masłem. Ciężki zapach tłuszczu z mleka jaków roznosi się po okolicy – co roku na Monlam, najważniejszy festiwal modlitewny w Tybecie, mnisi rzeźbią w żółtych, miękkich bryłach wcielenia Buddy: tego współczującego, z wieloma ramionami, które spieszą, by pomagać potrzebującym, i Buddę mądrego, który w dłoni dzierży miecz, symbol walki z niewiedzą.
Gapie wyciągają z ciekawością szyje, wypatrują sylwetki świętej budowli i pierwszych maślanych rzeźb. Wśród pielgrzymów jest jednak ktoś, kto w przeciwieństwie do reszty wcale nie staje na palcach, żeby dojrzeć złoty dach Dżokhang. Im bliżej celu, tym bardziej chowa przyciemnioną sadzą twarz za rąbkiem futrzanego kapelusza. W prawej dłoni trzyma kij, a lewą dyskretnie sprawdza, czy to, co ukryte pod wełnianym płaszczem, wciąż jest na swoim miejscu. Najgłębiej schowany tkwi przemycony z Europy pistolet. Obok lufy ukrywa się zwitek banknotów, wystarczająco solidny, by zaspokoić chciwość ewentualnych porywaczy. Pod grubą warstwą ubrań znajduje się jeszcze jeden przedmiot – niezbędny, aby się nie zgubić na bezludnych pustkowiach środkowej Azji: kompas.
Jest rok 1924, Tybet to kraj całkowicie zamknięty dla cudzoziemców, a osoba z pistoletem i kompasem to francusko-belgijska podróżniczka, pisarka, orientalistka i była śpiewaczka operowa – Alexandra David-Néel, pierwsza Europejka, która dotarła na Dach Świata. I która mi w mojej podróży towarzyszy. Odnalazłam jej książki przypadkiem u kazimierskiego bukinisty. Nie miałam wtedy pojęcia, że Mistycy i cudotwórcy Tybetu, dzieło z 1929 roku, było kiedyś światowym bestsellerem, który wpłynął na twórczość pisarzy z pokolenia beatników, jak Jack Kerouac czy Allen Ginsberg. Ani że jego autorka jako dziecko spędzała wakacje w tych samych okolicach nad Morzem Północnym, w których ja przez wiele lat mieszkałam.
Patrzę na zdjęcie Alexandry jako sześciolatki. Wystrojona w koronki i porządnie uczesana dziewczynka z lalką nie zerka w obiektyw, tylko gdzieś daleko, w nieznane. Jakby już wtedy marzyła o dalekich podróżach. Guwernantka dopiero uczy ją trudnej sztuki pisania. Mała jest pojętnym dzieckiem. Już za parę lat zacznie ukradkiem czytać broszurki o spirytyzmie, a nawet Życie po śmierci Leona Denisa. Lubi jeździć do dziadków nad Morze Północne. Niebawem znowu ich odwiedzi w belgijskiej Ostendzie. Grand-mère (babcia) długo będzie się gniewać za letni wybryk, którego dopuści się Alexandrine: powie, że wybiera się na piknik, a tymczasem ruszy biegiem wzdłuż wybrzeża, pokona ponad 30 kilometrów, przekraczając granicę z Holandią, by w porcie we Vlissingen wsiąść na statek do Anglii. Niesforną panienkę namierzą żandarmi (oczywiście nie ma przy sobie pieniędzy) i odeskortują do przerażonych dziadków.
Kiedy w studiu brukselskiego fotografa Duponta państwo David zamówili portret córki, musieli już przeczuwać, że ich jedynaczka to niezłe ziółko. Jednak małe dzieci to mały kłopot. Prawdziwy stres dla mieszczańskiej familii przyniósł wiek dojrzewania latorośli. Alexandra nawiązuje kontakt z londyńską filią Towarzystwa Teozoficznego Heleny T. Bławatskiej i zamiast na pensji dla przykładnych żon i matek zamierza uczyć się w gronie spirytystów. Tym planom kibicował jej mentor i przyjaciel – profesor geografii, w sercu anarchista, Élisée Reclus, inicjator ruchu na rzecz wolnych związków, a także głośny propagator nudyzmu.
Alexandra David należała do tego samego pokolenia co Maria Skłodowska-Curie. To pierwsza generacja kobiet, które świadomie i odważnie walczyły o miejsce w społeczeństwie mężczyzn. Poglądy Alexandry na małżeństwo, seks czy prokreację były niezwykle nowoczesne. Już wtedy głośno mówiła o światowym przeludnieniu, nie uważała przygodnych kontaktów erotycznych za zdradę. Jej teksty publicystyczne w obronie kobiecej wolności powstawały w czasach, gdy tylko mężatki – i oczywiście tylko za zgodą męża – mogły zarabiać pieniądze czy nabywać nieruchomości. Rozwód oznaczał publiczne napiętnowanie i wykluczenie z towarzystwa. Kobiety samodzielnie podróżujące po Europie należały do rzadkości (najczęściej były to wyjazdy w celu podreperowania zdrowia), nie mówiąc już o wyprawach poza Stary Kontynent.

 
Wesprzyj nas