“Talita” pokazuje niezwykłą, uwodzicielską moc opowieści i pozwala na nowo uwierzyć w oczyszczającą siłę literatury. Biblijna opowieść o wskrzeszeniu z martwych córki Jaira to punkt wyjścia do hipnotyzujących opowieści o miłości i niespełnieniu, tęsknocie i pragnieniach, grzechu i próbach jego odkupienia.


TalitaKażda ludzka historia jest jak tajemnicze laboratorium uczuć i pamięci – dwoje ludzi pozornie beznamiętnie obserwujących swoje codzienne czynności; kiełkujące zakazane uczucie, które nie ma szans rozwinąć się w obliczu wojny; porywający koncert zagrany dla jedynego słuchacza; mężczyzna balansujący na linie nad przepaścią czy chłopiec patrzący z obawą i ciekawością w stronę lasu, gdzie zatrzymał się cygański tabor, a w nim król z wnuczką.

“Talitha kum” („Dziewczynko, mówię ci, wstań”) – biblijna opowieść o wskrzeszeniu z martwych córki Jaira to punkt wyjścia do hipnotyzujących opowieści o miłości i niespełnieniu, tęsknocie i pragnieniach, grzechu i próbach jego odkupienia.

Ożywa tutaj świat na pozór odległy, ale ponadczasowy, nasycony buzującymi emocjami i konfliktami.

Kryształowo czysty ton, niepodrabialny język i misterność konstrukcji stawiają Pawła Huellego wśród najoryginalniejszych współczesnych pisarzy. “Talita” pokazuje niezwykłą, uwodzicielską moc opowieści i pozwala na nowo uwierzyć w oczyszczającą siłę literatury.

***

Opowieści Huellego są głębiej zanurzone w tradycji od chyba niemal całej naszej współczesnej prozy.
Jan Kott

Paweł Huelle (ur. 1957) – pisarz, scenarzysta i dramaturg. Autor m.in. bestsellerowego „Weisera Dawidka”, „Mercedesa-Benza” i „Śpiewaj ogrody”. Jego utwory tłumaczone były na ponad dwadzieścia języków. Mieszka w Gdańsku.

Paweł Huelle
Talita
Wydawnictwo Znak
Premiera: 30 września 2020
 
 

Talita

Dzień biblioteki

Szaul od świtu był bardzo zdenerwowany. Habim miał przyjechać o siódmej rano, żeby przypasować listewki. Te dolne, biegnące tuż przy podłodze. Ale już bardzo się spóźniał. Szaul co chwila wybierał jego numer komórkowy i ze złością odkładał telefon. Abonent jest poza zasięgiem – ile razy można słuchać takiego komunikatu, kiedy człowiek ma pilne zlecenie? Pianistka zapowiedziała się o jedenastej ze swoją asystentką, żeby pokazać jej mieszkanie, którego tamta jeszcze nie widziała, no i – rzecz jasna – biblioteczną szafę na nuty. Szaul był bardzo dumny z tego dzieła. Czegoś takiego nie wykonał nigdy w życiu. Przeszklone półki – głębokie, z całym systemem przegródek, skrytek, szuflad – były niczym labirynt, w którym można nie tylko ukryć partyturę, ale też krążyć godzinami: wzrokiem, dłonią, myślą, otwierając dziesiątki skarbców z nutami Chopina, Brahmsa, Bacha, Schumanna, Mozarta, Beethovena, Schuberta czy Bartóka. Szaul z najwyższą przyjemnością wyobrażał sobie ten moment: popołudniem tragarze wniosą do pokoju bibliotecznego dziesiątki kufrów, skrzyń, paczek, a Pianistka będzie z nich wyciągać muzykę zapisaną na setkach stronic czarnymi znaczkami nut, krzyżyków, bemoli i układać je w labiryncie wedle własnej, sobie tylko znanej logiki. Ach, ileż by dał, żeby stać wówczas obok niej.
No właśnie – zastanowił się niespodziewanie – tak człowiek o sobie myśli, tak do siebie nieraz mówi, ale czy rzeczywiście on sam, Szaul, skłonny byłby oddać powiedzmy cały dzień swojego życia, czyli po prostu zgodzić się, żeby było o jeden dzień krótsze, za tak ulotny moment przyjemności, w której zresztą Eros nawet lekko skrzydłem nie poruszy? Była piękną kobietą, na co Szaul zwrócił uwagę już podczas pierwszego spotkania w salonie firmy, ale jej uroda – tak nadzwyczajna i wybitna – onieśmielała go zupełnie inaczej niż wszystkie spotkane do tej pory Havy, Miriam, Zofie, Aleksandry.
Wreszcie oddzwonił telefon Habima. Szaul nie dał mu dojść do słowa ani przez sekundę, tylko krzyczał:
– Czy ja muszę z tobą współpracować? To nigdzie nie jest napisane. Dlaczego ja tracę tyle nerwów przez ciebie, przecież takie listwy mogę zamawiać gdziekolwiek i jak je dostanę razem z montażem, to zapłacę dużo mniej niż tobie, Habim. Czy ty o tym pomyślałeś? Czy ty w ogóle myślisz? Czy ja długo jeszcze będę czekał? Czy ty zdajesz sobie sprawę, że taka klientka i takie zlecenie to jest okręt flagowy, to jest jak lotniskowiec zamówiony w upadającej stoczni?
O mały włos Szaul nie wrzasnął czegoś, czego potem żałowałby strasznie: że mianowicie tak już jest z muzułmanami cholernymi, jak się z nimi wchodzi w spółki, ale na szczęście nie powiedział tego, nie, tylko, trzymając się za głowę jak przy migrenie, zamilkł już i słuchał.

Habim był bardzo spokojny i jak zawsze na pytania Szaula odpowiadał własnymi.
– Czy ja wysadzam w powietrze autobusy z Bogu ducha winnymi pasażerami? Czy ja robię blokady wojskowe? Czy ja zatrzymuję własną ciężarówkę na dwie godziny do kontroli? I co ja mam do powiedzenia w tym przeklętym mieście?
Szaula nie interesował żaden szczegół zamachu. Gdzieś tam dziura po autobusie była podobno głęboka na jedno piętro, a drzewka pomarańczowe ścięło na trawniku, jakby ktoś machnął wielkim, niewidzialnym nożem.
– Czy wszystkie nuty odtworzyłeś dokładnie? – przerwał mu Szaul.
– Jak chciałeś. Będę za kwadrans – dodał Habim – jeśli znowu mnie nie zatrzymają.
Szaul patrzył przez okno na ogrodnika. Za figowcami, pod rozłożystym terebintem mężczyzna kończył właśnie rozkładanie automatycznego zraszacza. Sprawdził zasięg rozpylanego strumienia, ustawił programator, a potem zniknął za załomem kamiennego muru, skąd wychynął znów, z sekatorem w dłoni. Wolno, w plamach słońca, przycinał teraz pędy żywopłotu. Jego słomkowy, zniszczony kapelusz przypominał Szaulowi obraz z muzeum. Dawno temu, na wycieczce w Paryżu, może w Muzeum d’Orsay widział podobną scenę. Ale nie zapamiętał autora ani tytułu obrazu. Na płótnie widać było w tle wieżę kościoła i szare, spadziste dachy kamienic. Tu za murem szła wąska uliczka, dachy domów były płaskie, a z oddali nad wszystkim górował minaret starego meczetu.
Habim ze swoim pomocnikiem bez słowa zabrali się do roboty. Dolne listwy, które biegły wzdłuż cokoliku parę centymetrów nad podłogą, miały mosiężne intarsje i mocowane były na wkręty.
– Nie rozumiem, po co te nuty. – Habim wskazał na środkową, właśnie mocowaną listwę. – Są jak litery na znaczku pocztowym. Nikt tego nie zauważy. Trzeba opaść na czworaki, żeby cokolwiek dostrzec. No chyba że coś spadnie z otwartej półki, wtedy człowiek się schyli i może to odczyta. A w ogóle co to za piosenka?
Szaul nie był skory do wyjaśnień.
– Nie piosenka, tylko utwór na fortepian. I nie cały utwór, tylko pierwsze takty. Roberta Schumanna.
– Niemca? – zdziwił się Habim. – No coś takiego!
Szaul nie mógł się doczekać końca roboty.
– To jest – powiedział – rodzaj wizytówki. Coś specjalnego dla Pianistki.
– A jakby biblioteka była dla pisarza – Habim zbierał już narzędzia – to co umieściłbyś na listwie?
– Pewnie nic. – Szaul wzruszył ramionami. – Pisarze nie lubią cytatów z innych pisarzy.
Kiedy Habim z pomocnikiem wyszli, uważnie sprawdzał nuty z tymi, które miał na kserowanej karcie partytury. Chyba wszystko się zgadzało, łącznie z kluczem wiolinowym.
– Więc to na pewno da się rozebrać, zapakować w skrzynie, przewieźć i złożyć na nowo?
Takie padło pierwsze pytanie z ust Pianistki. Biblioteka zrobiła na niej dobre wrażenie, ale Szaul – mimo że rozmawiali na ten temat już dwukrotnie – jakby nie do końca rozumiał tę ideę.
– Oczywiście. Wszystkie wymiary, jakie otrzymałem, są co do milimetra dokładne. Tutaj jest schemat konstrukcji, rozbiórki i na wszelki wypadek kolejności pakowania do skrzyń. Jeśli przewiezie pani całość do domu w Europie, każdy zwykły stolarz złoży tę bibliotekę w dwa dni. Najtrudniej będzie zabezpieczyć szyby w drzwiczkach. Mogą pękać. Trzeba je przekładać styropianem i trocinami, to najlepszy sposób.
Jej angielski był bardzo poprawny, choć nieco sztywny, ale język, w jakim rozmawiała z asystentką, miał w sobie tyle śpiewności, że Szaul chciałby go słuchać dłużej.
Zdobył się wreszcie na odwagę.
– To nie jest moja sprawa oczywiście. Ale czy mogę zapytać, dlaczego zamówiła pani bibliotekę u mnie? To znaczy tutaj? Z transportem wyjdzie trzy razy tyle, niż wziąłby najlepszy stolarz w pani kraju. Tak sądzę.
– W domu – uśmiechnęła się – nie mam na to czasu. Gdyby pan zobaczył moją pracownię! Książki i setki partytur: na biurku, w szafie, na stole, na obu fortepianach. Kiedy zobaczyłam pana stronę, od razu pomyślałam: teraz albo nigdy. Przez rok będę tu rezydentką. Akurat tyle czasu, żeby się przyzwyczaić. – Otworzyła drzwiczki dolnej kondygnacji i wodziła dłonią po półce. – Wspaniała robota! Jesteśmy już rozliczeni, prawda?
Skinął głową. Nic więcej nie pozostawało do powiedzenia. W przedpokoju szurali tragarze z pierwszymi pakunkami.
– Czy adres podany na pana stronie, mam na myśli zwykłą pocztę, jest aktualny? Wyślę zaproszenie na koncert. Za sześć tygodni w filharmonii. Dwa bilety? Trzy?
– Jeden – odparł, podając jej dłoń. – Będę bardzo wdzięczny. Przyjdę na pewno.
Do wieczora snuł się po mieście, zachodząc do kawiarni, w których nie bywał od dawna. Nie zajechał do warsztatu. Wieczorem w pustym mieszkaniu, w którym od lat nie było już żony i syna, słuchał jedną po drugiej wszystkich płyt Pianistki, jakie udało mu się kupić przez Internet w ostatnich tygodniach. Zwłaszcza Karnawał Schumanna robił na nim głębokie wrażenie. Teraz, kiedy znów słuchał Motyla, przypomniało mu się światło na starym, zniszczonym kapeluszu ogrodnika.
Potem przyszły normalne, zwyczajne dni. Drobne zlecenia w warsztacie, utarczki z Habimem, sama proza życia. Raz, kiedy przejeżdżał obok konserwatorium, zastanawiał się, czy Pianistka daje akurat teraz lekcje. Ale było to mało prawdopodobne. Przerwa południowa wywabiła przed budynek tłum dziewcząt i chłopców. Obsesyjna myśl, czy wszystko dobrze zaplanował i obliczył, powracała już nie tak często, ale powracała. Sypialnia Pianistki mieściła się w prawo od biblioteki, za dwuskrzydłowymi drzwiami. Wystarczyło, żeby którejś nocy nie zamknęła tych drzwi i zapomniała opuścić żaluzje w bibliotecznym oknie. Słoneczny promień miał około siedmiu minut, żeby przesunąć się na środkową listwę i rozjarzyć wygrawerowane nuty. Tak, żeby odbicie, mocne jak błysk lusterka, przez chwilę wędrowało do sypialni w miejsce, gdzie spoczywały poduszki. Mogła wprawdzie spać odwrócona plecami do drzwi biblioteki, lecz jeśli zważyć na zasady prawdopodobieństwa, jeśli założyć, że istotnie te drzwi nie zostały zamknięte, a żaluzje w oknie biblioteki opuszczone, jeśli założyć, że jednak częściej budzi się na prawym boku niż lewym, słowem, jeśli przyjąć złożenie się naraz tych wszystkich czynników, można było mieć nadzieję, że któregoś poranka Pianistka poczuje na półprzymkniętych powiekach ostry blik i zaciekawiona, co też może być jego źródłem, przejdzie do biblioteki, pochyli się nad środkową dolną listwą i odczyta, zdumiona tym odkryciem, pierwsze takty Motyla. Wcale nie oczekiwał, że napisze mu wtedy e-mail, coś w rodzaju żartobliwej odpowiedzi, niczego takiego się nie spodziewał, ostatecznie był tylko zwykłym stolarzem, właścicielem średniego warsztatu, a ostatni raz w filharmonii słuchał koncertu trzydzieści kilka lat wcześniej, jeszcze ze swoją matką.
Bilet przyszedł tydzień przed występem Pianistki. Trzeci rząd, miejsce piętnaste. W pierwszej części orkiestra pod dyrekcją wysokiego Fina wykonała symfonię Włoską Mendelssohna. Może zbyt szybko i słodko, ale jak na preludium przed jej grą – całkiem znośnie. Nie rozumiał, dlaczego XX Koncert Mozarta – mimo że w programie zapowiedziano kontynuację batuty Fina – prowadzony jest jednak od fortepianu, bez zamaszystych, nieco przesadnych gestów maestra. Nie doszli do porozumienia? Posprzeczali się podczas prób? Wszystko to jednak było bez znaczenia, kiedy posłuchał jej pierwszego wejścia. Tych kilku tonów, które – rozwijając się potem wyżej i wyżej – przeniosły go w inny świat. Słuchał oszołomiony, bił brawo jak cała publiczność entuzjastycznie i śledził twarz Pianistki. Wtedy przyszło mu na myśl, że jest chłodna, wyniosła, a raczej nieobecna, jak gdyby gorąca atmosfera sali zupełnie jej nie dotyczyła. Tak samo było podczas bisów. Trzech. Najpierw zagrała Preludium Bacha. Potem dwa mazurki Chopina. Wreszcie, na koniec, wywołana niezmordowanym aplauzem – Motyla z Karnawału Schumanna. Nie miał żadnych wątpliwości, że jedyny uśmiech, jaki posłała tego wieczoru ze sceny, już po ostatnim ukłonie, powędrował dokładnie tam, gdzie sobie zamierzyła: w trzeci rząd, miejsce piętnaste. Ich spojrzenia spotkały się na moment, krótszy niż uderzenie skrzydeł motyla.
Nie poszedł na jej ostatni, pożegnalny występ w konserwatorium, choć przysłano mu zaproszenie. Grypa przykuła go do łóżka na kilka dni. Potem żałował tego miesiącami: przecież w filharmonii nie odważyłby się na wręczenie kwiatów, co innego tam, w mniejszej sali: mógł przynieść bukiet błękitnych irysów, które akurat pojawiły się w kwiaciarniach i na straganach. Rok później Pianistka przysłała Szaulowi list. Było w nim zdjęcie biblioteki, w jej własnym domu.
„Szanowny Panie, listwę z nutami poleciłam przenieść wyżej. Mieli z tym trochę kłopotu, ale teraz jest na właściwym miejscu. Żadna z szyb nie pękła. Zrobił mi pan jedną z przyjemniejszych niespodzianek w życiu. Wszystkie partytury są teraz na wyciągniecie ręki. I – jak widać – jest jeszcze trochę miejsca. Czy pan wie, że wtedy gdy odkryłam ten miły prezent, pierwszą osobą, jaką ujrzałam za oknem, był ogrodnik? Pomyślałam, że na pewno na jego starym, słomkowym kapeluszu lubią siadać motyle”.

 
Wesprzyj nas