Książka najwspanialszego współczesnego stylisty prozy uznana za „wielką amerykańską powieść” naszych czasów.


Telegraph AvenueMichael Chabon w niepowtarzalnym stylu opisuje wir codziennego życia przesiąkniętego popkulturą, nawiązując do rozmaitych filmów, muzyki i sportu, tworząc z tej mieszanki barwne tło dla błyskotliwej, słodko-gorzkiej opowieści o kaprysach losu.

Akcja powieści toczy się w Oakland w Kalifornii, gdzie nierozerwalnie splatają się losy dwóch rodzin.

Afroamerykanin Archy prowadzi sklep z płytami wraz z przyjacielem, Żydem Natem. Los biznesu zawisa na włosku, kiedy okazuje się, że w okolicy ma powstać duży konkurencyjny sklep. Na domiar złego żony Archy’ego i Nata, które jako położne również pracują w jednym szpitalu, w wyniku awantury na tle rasistowskim stają przed perspektywą utraty pracy.

W spirali dalszych, tragikomicznych zdarzeń istotną rolę odegrają dawno niewidziany biologiczny ojciec Archy’ego, były aktor usiłujący wyrwać się ze szponów nałogu, nastoletni Titus, który okazuje się nieślubnym dzieckiem Archy’ego i wzbudza gorące uczucia w synu Nate’a, oraz młody czarnoskóry kandydat do senatu, Barack Obama.

Wszystkie kłopoty bohaterów bledną w obliczu nagłej śmierci pewnego muzyka jazzowego, który był dla Archy’ego jak ojciec…

Michael Chabon
Telegraph Avenue
Przekład: Krzysztof Majer
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 12 sierpnia 2020
 
 

Telegraph Avenue


I. Śmietankowa Fantazja

Biały chłopak stał obiema nogami na deskorolce, jedną ręką trzymając się ramienia czarnego chłopaka, który pedałował na ostrokołowcu. Ciemny sierpniowy poranek, samo serce Flatlands. Syk opon, ziarnisty szurgot kółek po asfalcie. Rozgrzane latem Berkeley pachniało jak starsza pani: dziewięć odmian jaśminu z domieszką kocura.
Czarny chłopak uniósł się na siodełku i puścił kierownicę, a biały rozczepił wagoniki ich niewielkiego pociągu. Krzyżując ramiona, czarny chłopak chwycił brzeg koszulki i zadarł ją do góry, tak że zasłoniła oczy. Nie było mu spieszno, żeby się z niej uwolnić, gdy tak sunęli ku następnej kałuży świateł przygasających latarni. Być może zaraz miał ściągnąć koszulkę do końca i zatknąć ją w tylną kieszeń spodni, by powiewała jak chorągiew, a wtedy biały chłopak odepchnąłby się mocno nogą i wyciągnął dłoń, by znów poczuć pod nią iskrzenie nagiej brązowej skóry. Na razie dzieciak na deskorolce wciąż jechał z rozpędu, podążając za oślepionym śmiałkiem.

***

Zażywny, zwalisty, zjarany nieco Archy Stallings, z czyimś niemowlęciem na ręku, pełnił wartę przy frontowym kontuarze Brokeland Records1, odziany w marynarkę z jasnobrązowego sztruksu włożoną na jaskrawodyniowy golf, który podkreślał jego wyraźne, niekoniecznie niekorzystne podobieństwo do Gamery, latającego żółwia mutanta z japońskich filmów. Dzieciaka musiał zatknąć pod lewą pachę, gdyż prawą ręką przerzucał zawartość ósmej z piętnastu skrzynek, stanowiących spuściznę pana Benezry: tak jak Archy, skrzynka numer osiem preferowała solidnie doprawione jazzowe kąski z tłuściutkim funkiem. Electric Byrd (Blue Note, 1970). Johnny Hammond. Pierwsze dwa solowe albumy Melvina Sparksa. Charles Kynard, Wa-Tu-Wa-Zui (Prestige, 1971). Spisując to wszystko, Archy wsłuchiwał się, czasem z przymkniętymi oczami, w kwadrofoniczny mincik Fingers Airto Moreiry (CTI, 1972), rozbrzmiewający teraz na wiernym sklepowym quadaptorze. Ten śliczniutki gadżet wyłowił z kubła na śmieci Nat Jaffe, a naprawił go sam Archy, niegdyś elektryk wojskowy, specjalista od śmigłowców, mogący się poszczycić bodaj (dawno już nie chciało mu się sprawdzać) trzydziestoma siedmioma procentami licencjatu z elektrotechniki na Uniwersytecie Stanowym w San Francisco.
Jak katalogować jedną ręką: wyciągnij album ze skrzynki, wyjmij z koperty papierową koszulkę i wsuń w nią palce. Kelnerskim ruchem samych opuszek oswobodź płytę, dotykając tylko nalepki. Obróć pod kątem, by na krążek padało wlewające się przez szybę stonowane poranne światło East Bay, przenikliwe, choć łaskawe, zawsze gotowe wyznać ci prawdę o stanie płyty. (Chociaż Nat Jaffe uparcie twierdził, że to nie kwestia światła, tylko okna, tej solidnej szyby z pittsburskiego szkła, która przez sześćdziesiąt kilka lat, kiedy w obecnej siedzibie Brokeland Records mieścił się zakład fryzjerski U Spencera, uodporniła się na wszelką ściemę).
Przymknąwszy oczy, Archy zaczął się kołysać: przyjemny ciężar niemowlaka w ramionach, zapach tłuszczyku znad basowych pasaży Ringo Thielmanna i wspomnienie oczu Elsabet Getachew, obciągającej mu wczoraj pośród etiopskich woni w boksie restauracji Królowa Saby. Parabola jej górnej wargi i czubeczek języka wygrywający addis abebę, jakby jego fiut był struną E. Rozkołysany, nakręcony Archy delektował się tym sobotnim porankiem, nim okoliczne buciory naniosą złych wieści; teraz jeszcze wydawało się, że można tak spędzić cały dzień, całą wieczność.
– Biedny Bob Benezra – rzekł do niemowlaka. – Nie znałem gościa, ale żal mi go. Tyle świetnych płyt! I dlatego właśnie jestem ateistą, wiesz, Rolando? Jak tak patrzę na te wszystkie zacne winyle, z którymi biedak musiał się rozstać. – Bobas nie był przecież za mały, żeby się dowiedzieć, jak sprawy stoją, poznać nagą prawdę o życiu i śmierci. – No bo co to za niebo, jak nie można mieć płyt?
Niemowlak, być może pojmując, że pytanie jest retoryczne, nawet nie próbował odpowiedzieć.

***

Nat Jaffe przyszedł do pracy w okropnym nastroju, co zdarzało mu się jakieś pięć razy na jedenaście lub też (nie bądźmy drobiazgowi) jakieś cztery na dziewięć. Uwięziony w fatalnym humorze jak w hełmie kosmonauty, Nat nie umiał stwierdzić, czy atmosfera nadaje się do życia, ani ustalić, na ile starczy mu powietrza. Odciągnął rygiel, aż klucze brzęknęły o drzwi; on też do dyspozycji miał tylko prawą rękę, a to z uwagi na skrzynkę płyt, którą ściskał koślawo pod drugą pachą. Wtargnął do środka jak szarżujący byk, mrucząc pod nosem; mrucząc nieoczywistą progresję z dość świeżego przeboiku, który poza tym był totalnie drętwy; mrucząc treść pełnego wzburzenia listu, który mógłby posłać flejtuchowatemu właścicielowi salonu kosmetycznego dwie przecznice dalej albo naczelnemu „Oakland Tribune” (wzburzenie Nata było częstym gościem tamtejszego działu listów); mrucząc zaczątki teorii o związkach bossa novy z nouvelle vague; mrucząc nawet wtedy, gdy z jego ust nie dobywał się żaden dźwięk, nawet gdy spał, bo gdzieś w kościach Nathaniela Jaffego tkwiła struna, która nigdy nie przestawała wibrować.
Zatrzasnął drzwi, zaryglował od środka, odstawił skrzynkę na kontuar i zawiesił kapelusz z antracytowoczarnego filcu w szare prążki na jednym z dziewięciu dwuramiennych stalowych haczyków, również pamiętających czasy salonu fryzjerskiego U Spencera. Przeczesał palcami ciemne włosy, poskręcane jeszcze bardziej niż u Archy’ego, rzednące przy zakolach. Obrócił się, poprawiając krawat, po luzacku szeroki, czarny w srebrne plamki, i odnotował stan skrzynki numer osiem. Pokręcił przy tym kilkakrotnie głową, jak gdyby w strzelaniu kośćmi i rozluźnianiu mięśni upatrywał nadziei na wolność od tego, co kazało mu bezustannie mruczeć.
Nat przeszedł na zaplecze i zniknął za zasłoną z koralików, na której jego syn Julie pieczołowicie wymalował Milesa Davisa w charakterze meksykańskiego świętego. Na pierwszym planie widniało frasobliwe serce świętego Milesa, oplątane cierniami jak drutem kolczastym. Podobieństwo z pewnością nie było idealne, Archy widział tu raczej Mookiego Wilsona, ale namalować czyjś portret na tysiącu centymetrowych koralików to nie jest prosta sprawa i mało kto prócz Juliusa Jaffego w ogóle rozważałby taki wyczyn, o podjęciu się go nawet nie wspominając. Chwilę później Archy usłyszał szum spłukiwanej wody w toalecie, wściekły atak kaszlu i oto ojciec Juliego wychynął z zaplecza, gotów na kolejny dzień w ogniu walki.
– Czyj ten dzieciak? – spytał.
– Jaki dzieciak? – odparł Archy.
Nat odryglował drzwi frontowe i przekręcił tabliczkę, informując świat, że Brokeland Records już jest OTWARTE. Kolejny raz pokręcił głową, chwilę jeszcze pomruczał, ponownie odkaszlnął, a potem zwrócił się do swojego wspólnika, niemal promieniując złą wolą:
– Mamy totalnie przejebane.
– Statystycznie rzecz biorąc, istnieje spore prawdopodobieństwo – odparł Archy. – A w tym konkretnym przypadku?
– Gadałem z Singletarym.
Trzy numery dalej w górę ulicy właściciel ich posesji, pan Garnet Singletary, Król Lansu, handlował wszelkim złotem: nakładkami na zęby, pierścieniami, łańcuchami. Należała do niego cała przecznica, a do tego kilkanaście nieruchomości rozsianych po West Oakland. Komercyjnych, lokalowych. Singletary, wieloryb informacji, gdy tylko trasa jego wędrówek wiodła przez tę okolicę, chłonął wszelkie plotki, filtrując je przez swój niestrudzony fiszbin i odcedzając wszystko, co pożywne. Chociaż w Brokeland Records nie wydał ani dolara, nie węszył nawet po pojemnikach z taniochą, był stałym bywalcem sklepu, zaglądając co parę dni po to tylko, żeby ocenić sytuację, oszacować proporcje prawdy i gównoprawdy w lokalnych wodach.
– Taaa – podjął Archy. – I co takiego Singletary miał do powiedzenia?
– Że mamy przejebane. Serio, o co chodzi z tym dzieciakiem?
Archy spojrzał na Rolanda Englisha, tego debiutanta o słodkiej mordce i klejących się do skroni jasnobrązowych kędziorkach, wciśniętego w błękitne śpioszki i opatulonego w żółty kocyk z bawełny. Archy uniósł nieco Rolanda i z brzuszka dzieciaka dobiegł natychmiast miły chlupot. Matka chłopczyka, Aisha English, była córką Króla Lansu. Archy zaoferował się, że tego ranka popilnuje małego, kupi, co trzeba, i tak dalej.Spodziewali się z żoną pierwszego dziecka i skonfrontowany z nieuchronnością ojcostwa Archy uznał, że nie od rzeczy byłoby trochę poćwiczyć przed pierwszym października, czyli prawdopodobną datą porodu, i w ten sposób złagodzić być może wstrząs związany z tym, że w wieku lat trzydziestu sześciu zostanie praktykującym ojcem. Dlatego wybrali się z Rolandem na wycieczkę do pobliskiego Walgreensa i w tak piękny sierpniowy poranek Archy’emu zupełnie nie przeszkadzało, że idą pieszo. Trzydzieści z powierzonych mu przez Aishę dolarów przepuścił na pieluchy, nawilżane chusteczki, mleko dla niemowląt, butelki i paczkę smoczków Nuk (Aisha dała mu listę), a potem usiedli sobie razem z Rolandem na ławce przystanku autobusowego przed Walgreensem, zmienili cuchnącą pieluchę i nieco podjedli, przy czym Archy opędzlował torebkę wypieków z Federacji Pączków, a Rolando English musiał się zadowolić seteczką początkowego gerbera.
– To jest Rolando – powiedział Archy. – Pożyczyłem go sobie od Aishy English. Na razie niewiele umie robić, ale straszny z niego słodziak. Ale, ale, Nat, z twoich wcześniejszych wypowiedzi wnoszę, że mamy w jakiś sposób przejebane?
– Napatoczył się Singletary.
– I powiedział ci co i jak.
Nat obrócił wtaszczoną przez siebie skrzynkę płyt, jakieś trzydzieści pięć czy czterdzieści krążków w pojemniku po bananach Chiquita, i zaczął je niedbale przerzucać. Archy’emu wydawało się najpierw, że to okazy z własnej kolekcji Nata, które postanowił sprzedać, albo winyle, które zabrał do domu, żeby im się lepiej przyjrzeć, ponieważ granic między prywatnymi zasobami właścicieli a sklepowym inwentarzem nie przestrzegano w Brokeland zbyt surowo. Ale teraz Archy zorientował się, że to wszystko „ochotnicy”. Album Juice Newton, jakieś słabe, późne Commodores, gwiazdkowa płyta Troskliwych Misiów. Chłam, spady z chodnika, gorzki osad jakiejś garażówki. Wspólników co rusz nawoływała jakaś osierocona płytoteka, ciśnięta przez los Bóg wie gdzie, śląc sygnał SOS, który tylko oni mogli usłyszeć. „Ten człowiek – powiedziała raz o mężu Aviva Roth-Jaffe – nawet z Antarktydy wróciłby ze skrzynką szelaków”. Teraz więc Nat przedzierał się z nadzieją przez morze beznadziei: każdy krążek był potencjalnie cudownym znaleziskiem, chociaż szanse na taki obrót spraw zmniejszały się dziesięciokrotnie wraz z każdym kolejnym dowodem na to, że w bezguściu ich byłego właściciela nie było nic przypadkowego.
– „Andy Gibb” – oznajmił Nat, nawet nie obciążając tych słów pogardą, opatrzywszy je zaledwie widmowym cudzysłowem, jak gdyby chodziło o znany pseudonim. Wyciągnął egzemplarz After Dark (RSO, 1980) i podsunął do inspekcji Rolandowi.
– Rolando, lubisz Andy’ego Gibba?
Rolando English miał chyba więcej tolerancji dla ostatniej płyty najmłodszego z braci Gibb.
– No dobra, rzeczywiście straszny słodziak – powiedział Nat takim tonem, jakby nie miał zamiaru ugiąć się już ani odrobinę bardziej, chociaż Archy nie przypominał sobie, żeby o coś się spierali. – Daj go tu.
Archy przekazał niemowlaka Natowi i dopiero wtedy poczuł skurcz w ramieniu. Nat wziął dzieciaka pod pachy i podniósł go tak, że patrzyli sobie w oczy. Rolando English całkiem nieźle radził sobie z trzymaniem prosto główki, odwzajemniając spojrzenie Nata i roztaczając aurę wyrozumiałości dla wszystkich, nieważne, czy to Andy Gibb, Nat Jaffe, czy jeszcze ktoś inny. Gdy tak się sobie przyglądali, mruczenie Nata przeszło w coś cichszego, bliższego kołysanki. Sympatycznie się trzymało małego Rolanda, który miał słuszną wagę, był zaspany, zwarty, coś jak kilka zrolowanych par skarpetek wepchniętych do jednej wielkiej skarpety, i zupełnie nie przypominał tych niemowląt, które się czasem widywało, anemicznych jak trzepocące skrzydłami kurczaki.
– Też miałem kiedyś takiego – wspomniał Nat tonem nieco elegijnym.
– Pamiętam – odparł Archy.
Mniej więcej wtedy się poznali. Zespół Nata złapał fuchę na weselu w klubie stowarzyszenia Naturfreunde przy Joaquin Miller Road, ale basista nie mógł się stawić, więc Archy, świeżo upieczony weteran wojny w Zatoce, wszedł za niego w ostatniej chwili. Dziś Mały Julius miał już piętnaście lat i – przynajmniej z punktu widzenia Archy’ego – był z niego taki sam słodki świrus jak zawsze. Wsłuchany w tajemne harmonie, pisał wiersze po klingońsku, a na paznokciach malował czachy z Miasteczka Halloween. Do przedszkola chadzał w trykocie i tutu, a popołudniami włączał sobie stare programy Barbry Streisand. Już w wieku trzech, czterech lat wykazywał skłonność do perorowania, zupełnie jak ojciec. Opowiadał ludziom, że fasolka po bretońsku wcale nie pochodzi z Bretanii, a ryba po grecku nie ma nic wspólnego z Grecją. Tak samo jak stary czepiał się szczegółów. Ostatnio jednak zajmował się chyba głównie nadawaniem w jakimś sekretnym kodzie nastolatków, który rozszyfrować umieli tylko rodzice, a którego celem było doprowadzenie ich do czystego szaleństwa.
– Niemowlaki są ekstra – stwierdził Nat. – Umieją się całować jak Eskimosi. – Nat i Rolando zademonstrowali tę sprawność, trąc nosem o nos. Niemowlak wisiał w powietrzu, cierpliwie znosząc całą akcję. – Nie no, Rolando jest w porządku.
– Też mi się tak wydawało.
– Nieźle trzyma główkę.
– Prawda? – przyznał Archy.
– I dlatego zwą go Tęga Główka. Cio? Cio? No przecież. Tęga główka. Chciałoby się go zjeść.
– Skoro tak mówisz. Sam dość rzadko jadam niemowlaki.
Nat przyjrzał się Archy’emu tak jak ten przed chwilą stronie A egzemplarza Kulu Sé Mama (Impulse!, 1967) z kolekcji świętej pamięci Boba Benezry: szukając powodów, by obniżyć rangę krążka.
– Czyli co, ćwiczysz? O to chodziło?
– Właśnie o to.
– I jak ci idzie?
Archy wzruszył ramionami, otulając się aurą skromnego bohaterstwa, niczym ktoś, kogo pytają, jak, na Boga, udało mu się uratować setkę sierot z płonącego samolotu, który leciał prosto na asteroidę. Odgrywając tę scenę przed Natem, Archy czuł (tak samo wyraźnie jak ból w lewym ramieniu, przybierający kształt niemowlaka), że jego gotowość i zdolność do tego, by zaopiekować się Rolandem Englishem przez godzinę, dzień czy nawet tydzień, niewiele mają wspólnego ze zdolnością czy też gotowością do bycia ojcem spodziewanego dziecka, które w mrocznym laboratorium macicy jego małżonki wciąż jeszcze usprawniało swój układ oddechowy i hormonalny.
Podcieranie pupki, wyciskanie przez smoczek mleka Carnation, zbieranie ściereczką tego, co się ulało – przecież były to tylko zadania i procedury, serie konkretnych kroków, jak to w życiu. Należało wywiązać się ze swoich powinności, wytrzymać, co się dłuży, przetrwać, co nuży. Zaprząc umysł do rozkminy fikuśnego metrum w On the Corner (Columbia, 1972) albo któregoś z bardziej zagadkowych passusów z Rozmyślań (Archy właśnie czytał Marka Aureliusza po raz dziewięćdziesiąty trzeci), jedną ręką przerzucić pudło intrygujących płyt i zanim się człowiek zorientuje, już jest pora drzemki małego, mamusia wraca do domu i znów można się zająć swoimi sprawami. Trochę jak w wojsku: bądź ostrożny, rozsądek przechowaj w chłodnym i suchym miejscu i czekaj, aż będzie po wszystkim. Tylko że oczywiście (nagle zdał sobie z tego sprawę, gdy dopadła go panika, która od kilku miesięcy mizdrzyła się do niego, zwłaszcza o trzeciej nad ranem, kiedy budziło go nerwowe wiercenie się ciężarnej żony – panika, którą ten trening z Rolandem Englishem powinien był złagodzić, lecz, jak widać, stało się inaczej) już nigdy nie miało być po wszystkim. Ojcostwu już nigdy miało nie być końca, niezależnie od tego, gdzie przechowało się rozsądek i ile kroków instrukcji wykonało się zgodnie z planem. Nawet po śmierci. Żywy czy martwy, na miejscu czy o tysiące kilometrów stąd, już na zawsze pozostanie w sidłach czegoś, co nie jest ani procedurą, ani serią kroków, lecz wymaga niepodzielnej, nieustannej uwagi, nawet jeśli w danej chwili nie trzeba nic robić ani mówić. Jego ojciec odszedł od matki, porzucając Archy’ego, gdy ten był niewiele starszy od Rolanda Englisha, i choć przez parę lat, kiedy jego gwiazda na krótko rozbłysła, Luther Stallings jeszcze się u nich pojawiał, płacił alimenty na czas, zabierał Archy’ego na mecze Oakland Athletics, do parku Marriott’s Great America i tak dalej, to Archy’emu zawsze wydawało się, że stary Luther jest mu winien jeszcze coś – coś, co nigdy się nie urzeczywistniło, nawet kiedy ojciec był tuż obok. Ojcowski obowiązek wykraczał poza finanse, cielesność i czas, wymagał też obecności niefizycznej, całkowicie niemierzalnej: ciągłej, wiecznej i nienamacalnej, niczym powinność grawitacji wobec gwiazd.

 
Wesprzyj nas