„Kuna za kaloryferem” to jedna z tych książek, które od lat cieszą się niesłabnącą popularnością. Adam Wajrak i Nuria Selva Fernandez opowiedzieli w niej czytelnikom o tym, jak ratowali ranne i chore zwierzęta, dzieląc się swoją pasją i miłością do przyrody.


Kuna za kaloryferem
Lekki, przystępny styl Adama Wajraka zjednał mu wielu sympatyków. Piszących o przyrodzie nigdy nie brakowało, ale to właśnie literacki talent tego autora artykułów prasowych i książek sprawił, że mnóstwo osób wciągnęło się w czytanie o zwierzętach.

„Kuna za kaloryferem”, to jedna z publikacji stanowiącej na to dowód – teksty w niej zebrane powstały pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na początku wieku XXI, a chociaż lata upłynęły, to książka na popularności nie straciła, o czym świadczy jej aktualne III wydanie.

W książce tej, napisanej z Nurią Selvą Fernandez, czytelnicy znajdą wspomnienia wielu przygód z udziałem zwierząt, jakimi oboje się opiekowali. Bociany, wydra, sowy, tytułowa kuna – to tylko niektóre z nich. Te historie, trzymające w napięciu, doprawione szczyptą humoru, zawsze z wyczuciem dobrej puenty, czynią zwierzaki przygarnięte przez Adama i Nurię pełnoprawnymi bohaterami literackimi, o których czyta się z przejęciem i serdecznie kibicuje się ich poczynaniom.

„Kuna za kaloryferem” to pełna uroku książka. Lektura na każdy czas dla wszystkich członków rodziny. A ponadto dobry wstęp do nieustającej przygody z innymi książkami autorstwa Adama Wajraka. Wanda Pawlik

Nuria Selva Fernandez, Adam Wajrak, Kuna za kaloryferem, wydanie trzecie, uzupełnione, Wydawnictwo Agora, Premiera w tej edycji: 12 sierpnia 2020
 
 

Kuna za kaloryferem

Nuria Selva Fernandez, Adam Wajrak
Kuna za kaloryferem
wydanie trzecie, uzupełnione
Wydawnictwo Agora
Premiera w tej edycji: 12 sierpnia 2020
 
 

WSTĘP

Niektóre z naszych mebli już nie dawały rady. Masa wrzuconych do nich książek, pudeł ze zdjęciami, raportów, segregatorów z publikacjami naukowymi oraz pamiątek z podróży dalszych i bliższych wyraźnie przekraczała już ich możliwości. Uginające się i przekrzywione półki ostrzegały przed nadciagającą katastrofą. Nie pomagało reperowanie, wzmacnianie i podpieranie. Trzeba było je wymienić. Mała szafka z naszej pracowni miała być następna w kolejności. Odsuwaliśmy ją bez entuzjazmu i z odrobiną wstrętu. No bo co można znaleźć za meblem, który stał w jednym miejscu od dwudziestu lat? Stare spinacze do papieru? Linijkę? Jakieś zdjęcie, które gdy wpadało za szafę, już nie było ważne? Może wyschnięty na wiór długopis? Do tego wiedzieliśmy, że to wszystko będzie zanurzone w zwałach kurzu i pajęczyn, bo pająki bardzo lubią nasz dom i nasze towarzystwo, choć nie wiemy dlaczego. Oraz mysich wyschniętych balaskach, bo myszy co jakiś czas próbują z nami zamieszkać, na co się zgadzamy, dopóki nie gryzą czego popadnie (wtedy łapiemy je w żywołapki i deportujemy do lasu). Tak więc nie spodziewaliśmy się niczego przyjemnego, biorąc się za tę szafkę. Nie była ciężka. Odsunąłem ją jednym zdecydowanym ruchem. A gdy to zrobiłem, nasz wzrok padł na coś, co z pozoru wyglądało na przypadkową plamę. Zabrudzenie. Ale to nie było żadne przypadkowe zabrudzenie. To była odciśnięta łapka. Trop, bardzo wyraźny, niepozostawiający wątpliwości, do jakiego zwierzaka należał i kto go odcisnął. Patrzyliśmy na niego i czuliśmy, jak ogarnia nas wielkie wzruszenie. Na ścianie przed nami widniał trop odciśniętej łapki naszego Julka. Wydry, która z nami mieszkała, która wiele nas nauczyła. Musiała to zrobić wtedy, gdy uczyła się pływać. Wskakiwała wtedy do wanny z wodą, po czym biegła się wytarzać w ziemi wygrzebanej z doniczek.
Julek jest jednym z głównych bohaterów tej książki, której już kolejne wydanie oddajemy w Wasze ręce, drodzy Czytelnicy. Oddajemy je również dlatego, że poczuliśmy, że Julek, którego nie ma już na świecie, pomachał do nas z przeszłości. Pora na nową, wznowioną i poprawioną „Kunę za kaloryferem”, bo czasy są już inne niż wtedy, w latach 90. ubiegłego wieku i na początku tego wieku, kiedy powstawała większość tekstów z tej książki.
W naszym domu nie ma już dzikich zwierząt. Głównie dlatego, że czasy partyzanckiego, domowego pomagania dzikim zwierzakom minęły. I całe szczęście. W Polsce działają profesjonalne ośrodki rehabilitacji dla dzikich zwierząt. Są w nich odpowiednie pomieszczenia, świetny pokarm, opieka weterynaryjna, tylko czasami brakuje im wsparcia ze strony państwa polskiego albo zasługują na większe wsparcie, niż otrzymują. Pracują w nich fachowi, oddani zwierzętom ludzie. Dziękujemy im za świetną robotę. Zmieniło się również społeczeństwo, no i my sami się zmieniliśmy. Zrozumieliśmy, że nie każdego zwierzaka warto ratować na siłę i za wszelką cenę. Że dzikie zwierzęta też mają prawo do śmierci i cierpienia na własnych warunkach. Tego nauczyły nas te lata życia w Puszczy.
Jest jednak coś, czego w tym wstępie nie zmienimy. Tę „Kunę…”, podobnie jak jej pierwsze i drugie wydania, chcemy zadedykować Rodzicom. Kiedy ktoś nas pyta, kiedy zaczęliśmy się interesować zwierzakami, z ręką na sercu odpowiadamy, że zupełnie nie pamiętamy. Albo było to szalenie dawno temu, albo te zainteresowania po prostu wyssaliśmy z mlekiem matki, choć to byłoby o tyle dziwne, że nasi Rodzice mało interesują się zwierzętami.
Interesują się czy nie, najważniejsze, że byli i są cierpliwi oraz tolerancyjni. Bo gdyby nie byli, zapewne mała Nuria nie mogłaby trzymać kaczki na balkonie, kameleonów w ogródku, żółwi na patio, papużki falistej, z którą chowała się szafie, i świerszczy w pudełku (tym razem w domu Babci) ani hodować powszechnie uważanych za obrzydliwe prosionków (to te przypominające małe pancerniki stawonogi żyjące w zatęchłych łazienkach) i jedwabników.
Gdyby nie tolerancyjni Rodzice i Babcia małego Adasia, nie mógłby on znosić do domu gołębi, w jego pokoju nie zamieszkałby puszczyk, w pokoju Babci drozd, a w całym mieszkaniu nie mogłoby być dziesiątków słoi z różnymi owadami wodnymi.
Nuria w Sewilli miała kaczkę, która za nią łaziła. Adaś miał mewę śmieszkę, również nieodstępującą go na krok, oraz bociana, który zamieszkał w kuchni i robił olbrzymie rzadkie kupy w całym domu. Nie jest to rzecz normalna, jeżeli ma się trzypokojowe mieszkanie w Warszawie. Gdyby nie tolerancja naszych Rodziców i Dziadków, to zapewne nigdy nie spotkalibyśmy się w Białowieży (bo niby dlaczego mielibyśmy tu przyjeżdżać, jeżeli mielibyśmy w nosie zwierzęta?), a i ta książka nigdy by nie powstała. Dlatego dedykujemy ją naszym Rodzicom, czyli po hiszpańsku A nuestros padres.
Robimy to też z nadzieją, że cała masa innych Rodziców pozwoli swoim dzieciom zbierać pająki i dżdżownice, hodować ślimaki albo opiekować się młodym gołębiem czy zapchlonym kotkiem. Pozwoli im biegać po łące za motylami, włóczyć się po lesie za ptakami albo patrzeć w bajorko, w którym żyją niezwykłe owady czy płazy. Dzięki temu wyrosną kolejne, bardzo liczne pokolenia przyrodników broniących dzikiego środowiska oraz pomagających dzikim zwierzętom w ośrodkach rehabilitacji. Na tym właśnie polega nasz chytry plan.
Nuria Selva Fernandez, Adam Wajrak
Teremiski, kwiecień 2011 – czerwiec 2020

WRONA NA CENZUROWANYM


Wiedziałem, że nasza wrona nie była byle jakim ptakiem, ale o tym, że była uwikłana w politykę, dowiedziałem się dopiero wiele lat po jej zaginięciu.
– Co ja miałem przez tę wronę! – wzdycha do tej pory fotograf Tomasz Kłosowski. – Cenzura chciała zdjąć cały numer „Świata Młodych”. Zmienialiśmy wszystko w pośpiechu już w drukarni.
Rodzice wrony mieszkali na wysokiej topoli na Żoliborzu, jednej z bardziej zielonych dzielnic Warszawy. Małe przyszły na świat wczesną wiosną 1987 roku. Kiedy zaczęły im wyrastać na skrzydłach pierwsze lotki, zdarzyła się tragedia. Nie wiadomo, czy spowodowała to wichura, czy też wronka za bardzo się wychyliła z gniazda, dość, że mój kolega z klasy Maciek Wygnański znalazł ją na ulicy. Darła się okropnie.
Maciek wsadził ją do pudełka i wyniósł na dach – no bo może rodzice znajdą małą. Ale tak się oczywiście nie stało. Wrona trafiła więc do mnie. Nie miałem pojęcia, co z nią robić, jak ją karmić, jak ogrzewać. Na szczęście od pana Jerzego Desselbergera, który wychował masę ptaków, dowiedziałem się, że pisklętom daje się do jedzenia kluseczki zrobione z sera białego, glukozy, mączki kukurydzianej, witamin i nie pamiętam już z czego jeszcze. Za to znakomicie pamiętam naszą pierwszą wspólną noc.
Wrona spała w pudełku przykrytym szmatką, a z góry grzała ją żarówka. Leżałem już w łóżku, kiedy coś mnie podkusiło, żeby zajrzeć do pudełka. Podniosłem szmatkę i zdębiałem. Wronka leżała z wyciągniętym dziobem, jakoś tak sztywno rozciągnięta. „Umiera” – pomyślałem i omal się nie rozpłakałem, bo od razu pokochałem to ptaszysko. Bałem się jej dotknąć. Wstawałem co jakiś czas i zaglądałem do pudełka. Wronka nie zmieniała pozycji, ale cały czas oddychała.
To była strasznie długa noc. W końcu zasnąłem. Obudził mnie wrzask wrony. Siedziała w pudełku z rozdziawionym dziobem i wymachując skrzydłami, domagała się jedzenia. Uszczęśliwiony pognałem do lodówki po serowe kluseczki i nakarmiłem żarłoka. Kiedy się już najadła, wypięła kuper na zewnątrz pudełka i trysnęła na podłogę.
Dopiero później się dowiedziałem, że pisklaki śpią właśnie w tak dziwny sposób.

ŚWIAT PEŁEN POKUS
W końcu w lecie lotki wyrosły jej na tyle, że zaczęła latać. Każda młoda wrona zna mniej więcej teren, nad którym będzie latać, bo zanim przymierzy się do pierwszego lotu, rozgląda się tygodniami z gniazda. Dla naszej wrony, której daliśmy imię Kra, światem było nasze mieszkanie, a właściwie mój pokój. Przelot do kuchni lub sypialni rodziców był wyprawą w zupełnie nieznane jej lądy. Widać to było wyraźnie, bo wszystkie pióra kładła wtedy po sobie.
Powoli jednak opanowała geografię mieszkania na tyle, żeby poruszać się po nim swobodnie i zostawiać wszędzie ślady swej bytności w postaci rzadkich kup. Było to tak nieprzyjemne, że rodzina postanowiła eksmitować wronę na balkon. Ale wcześniej wydarzyło się nieszczęście – wrona sama wyleciała na dwór przez niedomknięte okno.
Co to była za tragedia! Świat pełen drzew nie przypominał mieszkania i z rozpędu wrona przywaliła w siatkę ogrodzenia. Jeszcze do niedawna w zbiorach rodzinnych przechowywano zdjęcie mojej siostry, na którym niesie do domu wronę z wybałuszonymi z przerażenia oczami i rozdziawionym dziobem. Szkoda, że się gdzieś zawieruszyło.
To był pierwszy krok do życia na wolności. Zaczęliśmy zostawiać ją na balkonie, aby mogła zobaczyć, jak naprawdę wygląda świat wron. Drugi przelot na drzewo skończył się upadkiem i Kra znowu musiała wrócić do domu na rękach jednego z członków rodziny. Ale już za trzecim razem usiadła całkiem sprawnie na gałęzi. Problemem był za to powrót na balkon.
Staliśmy na nim wszyscy – babcia, mama, tata, siostra i ja – i na zmianę krakaliśmy, żeby zachęcić ją do przelotu. Przechodnie podnosili głowy i z dziwnym uśmiechem szli dalej, a wrona siedziała na gałęzi i krakała do nas, żebyśmy po nią przylecieli – tak zrobiłby każdy wroni rodzic. W końcu sama zdecydowała się na lot. Najpierw wylądowała na sąsiednim parapecie, ale w końcu udało jej się osiągnąć cel. To był wielki sukces. Tak zaczęło się życie Kry na wolności. Bardzo szybko się zorientowała, że jest tam o wiele ciekawiej niż w mieszkaniu. Świat oferował różne atrakcje – przystanki, koty, psy, śmietniki.
Nie wiem, od kogo – bo przecież nie ode mnie – się nauczyła, jak skubnąć kota w ogon. A było to tak: wracał sobie taki biedny, wygłodzony kociak ze śmietnika, a tu nagle parę metrów przed jego nosem lądowało spasione ptaszysko. Zaczynał się więc powoli skradać. Wrona udawała, że go nie widzi, dopiero gdy gotował się do skoku, zrywała się i lądowała za nim. Skubała go mocno w ogon i zanim zdążył się odwrócić, była już na gałęzi.

WIELBICIELKA PIEŚNI KOŚCIELNYCH
Z punktu widzenia naszej wrony, wychowanej wśród ludzi, dwunożne istoty były jej gatunkiem. Wrony, kawki i gawrony jej nie interesowały. Przyjaźnie Kry koncentrowały się w dwóch miejscach: na przystanku tramwajowym, obok którego urzędowały kwiaciarki, i w okolicach nieistniejącego już baru-dansingu Kosmos, gdzie zbierały się najgorsze okoliczne szumowiny. Ci ludzie byli dla niej bardzo serdeczni.
– Ptaszek, ptaszek! – wołali i zawsze coś tam dla niej mieli.
Kiedyś wyjrzałem przez okno i zobaczyłem Krę przycupniętą na oparciu drewnianej ławki na podwórku. Dwóch podchmielonych panów mocno pociągało z flaszki tanie wino i co chwila któryś nalewał ostrożnie złocistą ciecz do plastikowego kapsla i podawał wronie. Piła z ochotą. Tego było za wiele. Rozgniewany zakrakałem na wronę, która jak gdyby nigdy nic chwiejnym lotem przyleciała na balkon. Czuć było od niej alkohol. Zaprosiłem ją do mieszkania i powiedziałem, co o niej myślę i że lepiej by było, gdyby obracała się w innym towarzystwie. Chyba nie wzięła sobie tego do serca, bo jej zachowanie z dnia na dzień się pogarszało.
Pewnego dnia wpadła do mieszkania i rozpruła poduszkę. Notorycznie wydłubywała kit z okien i zabierała nam długopisy oraz inne małe przedmioty, które chowała w dziwnych miejscach. Kiedyś dostała parówkę. Jakoś sobie zasłużyła na ten rarytas lat osiemdziesiątych. Parówka zniknęła dziwnie szybko, a po paru dniach odnalazłem ją w bucie, który usiłowałem założyć.
Jakby tego wszystkiego było mało, wyciągnęła z terrarium maleńkiego żółwia wodnego i zaniosła do innego mieszkania. Nie złapałem jej na tym, ale to ona była główną podejrzaną. Przecież żółwik sam by nie przeszedł z mieszkania na pierwszym do mieszkania na czwartym piętrze, i to jeszcze na drugim końcu podwórka.
Najgorsze było jednak to, że z wielką namiętnością i niezwykle bezczelnie kradła pranie wieszane na podwórku. Nie pomagały groźby i prośby. Skarpety, bielizna damska i męska były zbyt wielką pokusą, wyciągała je nawet z miski, wystarczyło, że właściciel na chwilę się odwrócił. Gdy nie zwracało się na ptaszysko uwagi, było dobrze, ale gdy tylko próbowało się odgonić ją jakąś szmatą, nabierała jeszcze większej ochoty do zabawy. Skakała wokół, chwytając co chwila za szmatę albo szczypiąc dziobem w kostki.
Mimo tej całej masy kłopotów bardzo ją wszyscy kochaliśmy. Była oczkiem w głowie całej rodziny. Mama co prawda narzekała, że Kra zapaskudza mieszkanie, ale kiedy ptak znikał gdzieś na dłużej, strasznie się martwiła. Każdego ranka, kiedy tata szedł do pracy, wrona leciała za nim z głośnym krakaniem. Ze wszystkich ptaków, które miałem, ją lubił najbardziej. Uwielbiał ją tarmosić za dziób. Wtedy wrona puszyła się i dziwnie bulgotała, przymykając z rozkoszy oczy.
Wronę kochało też całe podwórko. Odwiedzała państwa Bellenów, panią Ulę Zaniewską, panią Bożenę Wyrzykowską, Jacka Kuronia. Kra uwielbiała msze za ojczyznę w kościele św. Stanisława Kostki. Spacerowała wśród tłumu wiernych, a ponieważ była bardzo muzykalnym ptakiem, z namiętnością słuchała pieśni religijnych. Podobno pewien porządkowy, który pilnował grobu księdza Jerzego Popiełuszki, opowiadał, że dość często widywał Krę przesiadującą na klęczniku przy nagrobku.
Na dziedzińcu kościoła zachowywała się chyba przyzwoicie, bo nigdy nie dotarła do mnie żadna skarga na nią. Mówiono też, że kiedy kościół odwiedził wiceprezydent George Bush, wrona maszerowała razem z nim w szpalerze porządkowych aż do samego grobu księdza Popiełuszki. Nigdy natomiast nie była widziana w towarzystwie milicji, która co pewien czas pojawiała się tłumnie w okolicach kościoła. Widać do milicji miała wtedy taki sam stosunek jak my.

PRZYMUSOWY POBYT W ZOO
Czasami jednak trafiali się ludzie uważający Krę za jakiś dziw natury, który trzeba wtłoczyć w ramy cywilizowanego świata. W wypadku wrony miało to być zoo.
Ptaki w klatkach nie mogły nawet śnić o tym, co miała Kra. Zoo było wówczas skrzyżowaniem okropnej menażerii z więzieniem. Uwijało się wokół nich kilku kochających zwierzęta, ale zupełnie bezradnych w tej całej beznadziei, szaleńców. Znałem ich dobrze, bo przez rok byłem częstym gościem w zoo – zbierałem materiały o puszczyku na olimpiadę biologiczną.
Na Żoliborzu była pani, która należała do Towarzystwa Ochrony Zwierząt i która była typową działaczką tamtych czasów. Miała legitymację, i tyle. Wrona burzyła porządek jej świata, więc ją podstępnie schwytała i osadziła w odosobnieniu. Na szczęście, kiedy tylko Kra zniknęła, coś mnie tknęło i pobiegłem w te pędy do zoo. Siedziała, bardzo smutna i napuszona, w klatce na zapleczu. Kiedy mnie zobaczyła, zabulgotała po swojemu.
Ze znajomą pracownicą zoo zapakowaliśmy ją do pudełka. W domu zebrała się wokół niej cała rodzina. Dostała swoje ukochane płatki kukurydziane, z których połowę od razu rozsypała po całym pokoju, i od razu odetchnęliśmy z ulgą.
Po przygodzie z zoo pozostał jej jednak uraz. Poza domem nikomu już nie pozwalała się dotykać. Można było ją pogłaskać tylko w mieszkaniu.

KRA NA ŁAMACH
Wtedy się okazało, że wrona jest sławna nie tylko na Żoliborzu. Zainteresował się nią „Świat Młodych”, a dokładniej prowadzący kącik ornitologiczny „Klub ptakolubów” Tomasz Kłosowski, dziś znany fotograf przyrody. Było to dla mnie wielkie przeżycie, bo „Klub ptakolubów” był moim podstawowym źródłem wiedzy o ptakach.
Pan Tomasz zapowiedział się z wizytą. Mama z babcią wysprzątały pięknie pokój mojej siostry i mój z kurzu i wronich kup. W końcu miał nas odwiedzić prawdziwy reporter z prawdziwej gazety!
Pół godziny przed wizytą wrona została wezwana krakaniem do domu. Dziarsko wskoczyła na oparcie krzesła i rozejrzała się po pomieszczeniu, które wcale nie przypominało jej znajomego zabałaganionego pokoju. Na nasze nieszczęście dostrzegła na biurku kałamarz z atramentem i zanim ktokolwiek się zorientował, siedziała na oparciu krzesła z kałamarzem w dziobie.
– Tylko nie upuść! – błagaliśmy, mając chyba nadzieję, że gładko wyląduje z naczyniem na podłodze.
Ale gdzie tam, popatrzyła na nas, rozejrzała się po pokoju i szeroko otworzyła dziób. Kałamarz gruchnął o ziemię. Do dziś jestem przekonany, że zrobiła to z premedytacją.
Mama ścierała atrament, a tymczasem do drzwi pukał Tomasz Kłosowski. Reportaż o wronie powstał więc na podwórku. Nie pamiętam, co dokładnie opowiadaliśmy panu Tomaszowi, ale znalazł się tam i kościół, i Bush, i Jacek Kuroń. Pan Tomek skrzętnie notował.
Po pewnym czasie w „Świecie Młodych” ukazał się reportaż zatytułowany „Po prostu Kra”. Opowiadał o wronie, o sąsiadach, o barze Kosmos i jakoś nikt z nas nie zwrócił uwagi, że nie było w nim ani o kościele, ani o Bushu, ani o Kuroniu.

FINAŁ PO LATACH
Kiedy nadeszła wiosna, stała się rzecz straszna. Na podwórko sprowadziły się dzikie wrony. A ponieważ są to ptaki terytorialne, czyli takie, które nie lubią, gdy ktoś przebywa na ich terenie, Kra wpadła w poważne tarapaty. Nie mogła już usiąść na drzewie bez narażania się na atak. Odkryła jednak, że wrony boją się ją zaczepiać, kiedy siedzi na parapecie lub na balkonie. Dla dzikich wron było to stanowczo za blisko człowieka.
Pewnego wiosennego dnia Kra zniknęła na zawsze. Chodziliśmy do zoo, krakaliśmy po całym Żoliborzu. Nic. Tęskniliśmy za nią i rozpaczaliśmy. Nawet bocian z przestrzelonym skrzydłem, który trafił do naszej kuchni, nie był w stanie nas pocieszyć. Do dziś w każdej wronie widzę Krę.
W 1994 roku, kiedy już wszyscy zapomnieli, że plac Wilsona nazywał się kiedyś placem Komuny Paryskiej i że istniał bar Kosmos, na otwarciu Biebrzańskiego Parku Narodowego spotkałem Tomasza Kłosowskiego.
– Poznaje mnie pan? – zapytałem. – Kiedyś robił pan reportaż o chłopcu z ósmej klasy i jego wronie…
– O wronie! – wykrzyknął pan Tomasz. – Oczywiście, co ja przez nią miałem! Napisałem artykuł, w którym był kościół, grób księdza Popiełuszki, Bush, chyba Kuroń i wrona. Cenzura chciała zatrzymać cały numer. Zmienialiśmy wszystko w drukarni w ostatnim momencie.
W domu znalazłem artykuł wycięty ze „Świata Młodych”. Z jednego tylko fragmentu można się było domyślić, co to naprawdę była nasza wrona: „…leci też na dziedziniec niedalekiego kościoła i siada na klęczniku, obserwując wiernych…”. Dziesięć lat temu każdy wiedział, że tylko w jednym kościele w Warszawie klęczniki stoją na dziedzińcu – u św. Stanisława Kostki. Tego cenzurze nie udało się wychwycić.
– Tak, tak, „wrona” to było kiedyś bardzo niecenzuralne słowo – wspomina Tomasz Kłosowski.

PS Sława wrony Kry, która zaginęła w tajemniczych okolicznościach, nie ograniczyła się tylko i wyłącznie do artykułu Tomka Kłosowskiego sprzed lat w „Świecie Młodych” i mojego w „Magazynie Gazety Wyborczej”. Artykuł z „Magazynu” został przedrukowany do pewnego podręcznika do nauki polskiego dla szkół podstawowych. Dzieciaki miały się uczyć z tej czytanki nie tylko polskiego – świadczyły o tym bardzo poważne przypisy i wyjaśnienia. Pamiętam jedno z nich. Wyjaśnione było dokładnie, że „internowana” oznacza, iż moja wrona została „zatrzymana na czas nieokreślony w odosobnieniu”. Bardzo mnie to rozbawiło i ucieszyło.

Gdy wrona Kra szalała po warszawskim Żoliborzu, każde, nawet najmniejsze dziecko wiedziało, co to znaczy, że ktoś został internowany. Każdy dzieciak zdawał sobie również sprawę z tego, że wrona to może być ptak, ale również WRON, czyli Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – instytucja, która jest niedobra, bo wprowadziła stan wojenny i naszego sąsiada Jacka właśnie internowała. A tak poważnie to mamy chyba dużo szczęścia, że wystarczyło tylko nieco ponad dziesięć lat, aby dzieci dowiadywały się, co to znaczy „internowana”, z czytanek o sympatycznej wronie.

 
Wesprzyj nas