Przewrotny kryminał o służbach specjalnych, dywersantach, pieniądzach i ideałach. Powieść Vladimira Wolffa, która zaskoczy wielbicieli tego gatunku literatury.


Nie czyń drugiemuMłody, przystojny, bogaty i jeszcze lato, morze, kobiety, imprezy – żyć nie umierać.

Jedna noc kończy tę idyllę. Rafał Adamski nic z niej nie pamięta. Gdy wszystko zaczyna świadczyć przeciw niemu, sam będzie musiał stawić czoła nieuchwytnemu wrogowi, który wie o nim o wiele za dużo…

Początkujący prokurator zaczyna zdawać sobie sprawę, że sam wie o wiele za mało – nie tylko o koszmarnym morderstwie, które chce wyjaśnić, o mrocznych tajemnicach strategicznego obiektu, który widuje prawie codziennie, czy o gigantycznej fortunie, która może należeć do niego, ale także o terrorystach i polskim kontrwywiadzie.

Nie wspominając o własnej rodzinie. Nie wie nawet, czy zabije go wiedza czy niewiedza…

 
Vladimir Wolff
Nie czyń drugiemu
Wydawnictwo WarBook
Premiera: 29 lipca 2020
 
 

Nie czyń drugiemu


ROZDZIAŁ PIERWSZY


Ży­cie nie jest spra­wie­dli­we – po­my­ślał Ra­fał Adam­ski, ga­piąc się w su­fit po­ma­lo­wa­ny w fan­ta­zyj­ne nie­bie­sko-gra­na­to­we smu­gi. Jaki to ma sens? Jego zda­niem ża­den. Nikt oprócz nie­go nie przy­cho­dził tu oglą­dać wy­stro­ju, tyl­ko użyć ży­cia.
Mi­raż – naj­więk­sza i naj­po­pu­lar­niej­sza dys­ko­te­ka w Mię­dzyz­dro­jach – tęt­nił mu­zy­ką. DJ da­wał z sie­bie wszyst­ko. Ha­łas roz­sa­dzał uszy, świa­tła pul­so­wa­ły, tłum tań­czył, bar­ma­ni roz­le­wa­li drin­ki, week­en­do­wy ge­ne­ra­tor szczę­ścia pra­co­wał peł­ną parą.
Naj­wy­raź­niej on je­den nie miał hu­mo­ru. Zo­stał wy­sta­wio­ny. Tyl­ko tak po­tra­fił to okre­ślić. A prze­cież sta­rał się. Na­praw­dę. Za­le­ża­ło mu: wy­sy­łał kwia­ty, za­pra­szał na kawę i ta­kie tam. Kie­dy już uznał, że ser­ce Pa­try­cji zmię­kło, po­sta­no­wił przejść do ko­lej­ne­go eta­pu zna­jo­mo­ści. Wspól­ny wy­pad do lo­ka­lu uznał za zna­ko­mi­ty po­mysł, a wy­da­wa­ło mu się, że dziew­czy­na też chęt­nie się zgo­dzi­ła.
I co? I nic. Jak przy­szło co do cze­go, jej ser­ce oka­za­ło się zim­ne jak lód. Ola­ła go. Nic dla niej nie zna­czył.
Trud­no. Wa­ka­cje do­pie­ro się za­czy­na­ły. Przy­glą­da­jąc się mie­sza­ne­mu to­wa­rzy­stwu na par­kie­cie, był pe­wien, że dla wie­lu na pew­no nie bę­dzie to okres stra­co­ny.
Się­gnął po cie­płe już piwo, któ­re swo­im zwy­cza­jem po­pi­jał z bu­tel­ki, po czym dla świę­te­go spo­ko­ju ostat­ni raz spraw­dził wia­do­mo­ści w te­le­fo­nie. Za­klął i scho­wał smart­fon do kie­sze­ni. Je­śli te­raz wyj­dzie i wró­ci do domu, ju­tro obu­dzi się bez kaca. Per­spek­ty­wa nę­cą­ca, mimo to spo­nie­wie­ra­na du­sza pra­gnę­ła cze­goś wię­cej.
– Sta­ry… gębę masz jak na po­grze­bie.
– Bo i tak się czu­ję. – Adam­ski od­wró­cił gło­wę cie­kaw, kto za­szedł go z boku.
– Moż­na?
– Pew­nie, ła­duj się.
Ra­fał tro­chę się prze­su­nął, żeby zro­bić wię­cej miej­sca, choć loża, któ­rą za­po­bie­gli­wie za­re­zer­wo­wał, za­pew­nia­ła do­syć prze­strze­ni dla kil­ku osób, a nie jak te­raz tyl­ko dwóch.
– Co pi­jesz?
– To samo. – Do­pił piwo i od­sta­wił bu­tel­kę.
– A te­raz mów.
Z Mar­ci­nem Po­go­rzel­skim zna­li się jak łyse ko­nie. Pod­sta­wów­ka, li­ceum, sta­le ra­zem. Ostat­nio ich dro­gi ja­koś się ro­ze­szły, ale nie na tyle, by cał­kiem stra­ci­li kon­takt. Wpa­da­li na sie­bie co ja­kiś czas, tak jak dziś.
Po­go­rzel­skie­go, sza­ty­na o buj­nej fry­zu­rze, sze­ro­kich bar­kach i wy­raź­nie za­ry­so­wa­nym brzusz­ku, uwa­ża­no nie bez po­wo­du za du­szę to­wa­rzy­stwa, choć nie za­wsze tak było. Kie­dyś był zbun­to­wa­nym roz­ra­bia­ką. Może dla­te­go tak do­brze się do­ga­dy­wa­li. Ich ro­dzi­ny były nie­źle sy­tu­owa­ne. Nie bra­ko­wa­ło im ni­cze­go. Sta­rzy ocze­ki­wa­li tyl­ko jed­ne­go: będą się do­brze uczyć, zda­dzą ma­tu­rę ce­lu­ją­co, a stu­dia to już czy­sta for­mal­ność. Drob­no­miesz­czań­ski stan­dard.
Jak oni obaj nie lu­bi­li umo­ral­nia­ją­cych ga­dek, któ­re i tak do ni­cze­go nie pro­wa­dzi­ły. Le­piej wy­pić wino na pla­ży i po­uga­niać się za dziew­czy­na­mi. Taki był cel ży­cia, a nie ja­kieś tam pod­ręcz­ni­ki, eg­za­mi­ny…
Wspo­mnie­nie sta­rych do­brych cza­sów spra­wi­ło, że na ustach Adam­skie­go za­go­ścił uśmiech.
– Je­steś sam? – za­py­tał, gdy kel­ner­ka, któ­rej nie wi­dział tu wcze­śniej, po­sta­wi­ła przed nimi za­mó­wio­ne trun­ki i zni­kła po­mię­dzy tań­czą­cy­mi.
– Tak się zło­ży­ło.
– Cze­kaj, cze­kaj… – W gło­wie Ra­fa­ła po­ja­wi­ła się pew­na myśl. – Anka w któ­rym jest mie­sią­cu?
– Pią­tym.
– I pu­ści­ła cię sa­mo­pas?
– Wiesz, jak jest.
– Nie wiem, to ty je­steś żo­na­ty.
Stuk­nę­li się szkłem i wy­pi­li po łyku.
O tym, że kum­pel zmie­nił stan cy­wil­ny, Ra­fał do­wie­dział się cał­kiem nie­daw­no. Nie było to ja­kieś wiel­kie za­sko­cze­nie. Mar­cin po­znał Ankę na stu­diach i od tam­tej pory byli po­dob­no nie­roz­łącz­ni.
Nie do­słow­nie, jak wi­dać. Nie za­wsze opo­wie­ści zna­jo­mych mają po­kry­cie w fak­tach.
– Gar­ba­ta ma dziś bab­ski wie­czór – po­wie­dział Mar­cin to­nem uspra­wie­dli­wie­nia, wo­dząc jed­no­cze­śnie wzro­kiem wy­traw­ne­go my­śli­we­go po par­kie­cie.
– Tra­fi­ło ci się jak śle­pej ku­rze.
– Układ jest pro­sty. Ja za­ra­biam, a ona wy­da­je to, co ja przy­nio­sę do domu. Gar­ba­ta…
– Dla­cze­go tak na nią mó­wisz? – prze­rwał mu Ra­fał.
– Gar­ba­ta? Bo jej sta­rzy to Gra­biń­scy. To chy­ba oczy­wi­ste.
– Ra­czej głu­pie.
Nie wy­pusz­czał bu­tel­ki z dło­ni. Piwo jak na jego gust było sta­now­czo za zim­ne i nie mia­ło sma­ku. Co z tego, że pa­no­wał upał i na­wet pod wie­czór tem­pe­ra­tu­ra się­ga­ła dwu­dzie­stu sied­miu kre­sek po­wy­żej zera? Jak nie bę­dzie się pil­no­wać ta­kich szcze­gó­łów, lo­kal zej­dzie na psy. Me­ne­dżer mu­siał być pa­ten­to­wa­nym idio­tą. Naj­pierw su­fit, te­raz to. Do­brze, że dzia­ła­ła kli­ma­ty­za­cja, ina­czej po­du­si­li­by się z bra­ku tle­nu. Ba­wi­ło się tu ze dwie­ście osób, a we­szło­by jesz­cze pięć­dzie­siąt, choć wte­dy zro­bi się tłocz­no, a on nie lu­bił, jak ocie­ra­ją się o nie­go obcy lu­dzie. Ce­nił swo­ją stre­fę oso­bi­ste­go kom­for­tu.
– Wi­dzisz tam­te dwie? Pa­trzą na nas – szturch­nął go Mar­cin.
Adam­ski po­słusz­nie ob­ró­cił gło­wę we wska­za­nym kie­run­ku. To­war fak­tycz­nie jak się pa­trzy. Jed­na w ob­ci­słej mi­ni­spód­nicz­ce i to­pie z od­kry­ty­mi ra­mio­na­mi, dru­ga w szor­tach tak krót­kich, że gdy się ob­ró­ci­ła, wi­dać było ty­łek. Blon­dyn­ka i bru­net­ka. Ma­rze­nie każ­de­go sam­ca.
– Za mło­de. – Ra­fał ob­li­zał war­gi.
– Po­gię­ło cię? W do­wód im bę­dziesz za­glą­dał? Wy­raź­nie chcą się za­ba­wić, a tam przy ba­rze miej­sca za dużo nie ma.
– Do­bra, sta­ry, ja wra­cam.
– Po­cze­kaj. Gdzie się spie­szysz? Dzie­ci ci pła­czą? – W gło­sie Po­go­rzel­skie­go po­ja­wi­ły się nuty szy­der­stwa. – Sie­dzisz i się za­mar­twiasz, a ży­cie może być pięk­ne.
– Dziś aku­rat nie mam na­stro­ju. – Adam­ski dźwi­gnął czte­ry li­te­ry, lecz nim zdą­żył wstać, Mar­cin ścią­gnął go z po­wro­tem na ka­na­pę.
– Za­wsze by­łeś w go­rą­cej wo­dzie ką­pa­ny.
– Ale…
– Żad­ne ale. Nie roz­cza­ro­wuj mnie. Siedź so­bie wy­god­nie, ja za­raz wra­cam.
Ra­fał nie lu­bił ta­kich sy­tu­acji. Nor­mal­nie nie uni­kał za­ba­wy, ale emo­cje, któ­re tar­ga­ły nim cały dzień, gdzieś się ulot­ni­ły. Ju­tro cze­ka­ła go cała dniów­ka prze­wa­la­nia pa­pie­rów w ro­bo­cie. Nie­dzie­la to sła­by dzień na im­pre­zę, zwłasz­cza że urlop za­pla­no­wał na prze­łom sierp­nia i wrze­śnia.
Od obo­wiąz­ków nie uciek­nie. W koń­cu pen­sję za coś brał. Może nie był szcze­gól­nie prze­ła­do­wa­ny pra­cą, ale w biu­rze po­ja­wić się mu­siał. Mar­ci­no­wi było ła­twiej. Jako ar­chi­tekt pra­co­wał na umo­wę zle­ce­nie. Je­śli za­cznie kre­ślić pla­ny go­dzi­nę bądź dwie póź­niej, nikt mu łba nie urwie.
Cwa­nia­czek. Za­wsze wie­dział, jak się usta­wić w ży­ciu.
Ra­fał do­pił to, co zo­sta­ło na dnie bu­tel­ki, za­sta­na­wia­jąc się, jak tu zmyć się po an­giel­sku. Do wyj­ścia nie było da­le­ko. Za­nim zde­cy­do­wał się zno­wu wstać, usły­szał głos ko­le­gi:
– To jest Mo­ni­ka.
Lek­ko za­mro­czo­ny wstał i uści­snął wiot­ką dłoń blon­dy­necz­ki w szor­tach, pach­ną­cej… to chy­ba były per­fu­my Aria­na Gran­de, ale pew­no­ści nie miał.
– A to Ka­mi­la. – Po­go­rzel­ski mru­gnął do nie­go. – Cze­go się pa­nie na­pi­ją? Ja sta­wiam. Ra­fał pła­ci.
Dziew­czy­ny za­chi­cho­ta­ły, a Mar­cin ski­nął na kel­ner­kę.
Adam­ski ni­g­dy nie był roz­mow­ny. Za­nim się do ko­goś prze­ko­nał, upły­wa­ły mie­sią­ce. Może dla­te­go nie uda­ło mu się zo­stać mi­strzem pod­ry­wu.
Nie­ja­sną myśl, że gdzieś z boku ob­ser­wu­je go Pa­try­cja, od­su­nął na bok, zwłasz­cza po tym, gdy na ich sto­li­ku wy­lą­do­wa­ły drin­ki. Dwa ko­lo­ro­we, fi­ku­śne, z pa­ra­sol­ka­mi i spię­trzo­ny­mi kost­ka­mi lodu, i dwa wy­peł­nio­ne jak­by per­fu­mo­wa­ną colą. Mia­łaś, dziew­czy­no, swo­ją szan­sę, nie chcia­łaś jej wy­ko­rzy­stać – to już two­ja spra­wa.
– Na­pij­my się. – Po­go­rzel­ski wzniósł to­ast.
Ra­fał spró­bo­wał za­war­to­ści szkla­necz­ki, któ­ra go przy­jem­nie za­sko­czy­ła. Bar­man nie po­ża­ło­wał al­ko­ho­lu. W za­sa­dzie była to chy­ba sama whi­sky, lek­ko tyl­ko za­bar­wio­na ga­zo­wa­nym na­po­jem.
Wła­ści­wie jesz­cze chwi­lę mógł zo­stać, bo niby gdzie miał­by iść? Zresz­tą i tak nie miał jak się te­raz ru­szyć. Z jed­nej stro­ny miał Ka­mi­lę, z dru­giej Mo­ni­kę, któ­rej ko­la­no za­czę­ło ocie­rać się o nogę Adam­skie­go.
Może i coś z tego bę­dzie?
Mar­cin chy­ba ma ra­cję. Za bar­dzo się za­mar­twiał. Da­le­ko tak nie zaj­dzie.
Wes­tchnął i wy­pił dusz­kiem drin­ka. A co tam. Jemu też się coś od ży­cia na­le­ży.
– No, w koń­cu. – Po­go­rzel­ski przy­jął tę zmia­nę z za­do­wo­le­niem. – Już się mar­twi­łem, że tak ci zo­sta­nie.
Ra­fał roz­siadł się wy­god­nie. Nogi wy­cią­gnął przed sie­bie, a ra­mio­na roz­po­starł na opar­ciu ka­na­py. Za­pa­chy per­fum i wszel­kiej ma­ści dez­odo­ran­tów były obez­wład­nia­ją­ce do tego stop­nia, że do­znał za­wro­tu gło­wy. A może to od al­ko­ho­lu? Z każ­dym ły­kiem na­bie­rał śmia­ło­ści, tym bar­dziej że opór dziew­czyn był sym­bo­licz­ny.
Do­syć szyb­ko Mar­cin i Ka­mi­la po­szli tań­czyć. Mo­ni­ka żuła gumę, co rusz dmu­cha­jąc ró­żo­we ba­lo­ni­ki.
– Ile ty wła­ści­wie masz lat? – spy­tał na wszel­ki wy­pa­dek.
– Osiem­na­ście. A bo co?
– Nic, tak tyl­ko py­tam.
Może nie była kla­sycz­ną pięk­no­ścią, lecz mia­ła w so­bie to coś. Fi­gu­ra per­fek­cyj­na, nogi jak u bo­gi­ni, pier­si tro­chę małe jak na jego gust, ale ujdą.
Po­chy­lił się i po­ca­ło­wał ją w miej­sce za uchem, chło­nąc za­pach jej skó­ry.
– Ład­ny wi­sio­rek. – Jego wzrok za­nur­ko­wał w głąb de­kol­tu i za­wie­szo­ne­go na szyi łań­cusz­ka.
– Skor­pion. Uwa­żaj, bo wbi­ję ci ko­lec.
– Zro­bisz to? – za­py­tał za­czep­nie.
– Pew­nie. Jak nie bę­dziesz grzecz­ny…
Za­nim skoń­czy­ła, wy­su­nął ko­niu­szek ję­zy­ka i za­czął li­zać jej ucho.
– Tak ci spiesz­no?
– Mia­łem par­szy­wy dzień – wy­ja­śnił. – I ty­dzień – do­dał po chwi­li.
Oparł gło­wę o ra­mię dziew­czy­ny i przy­mknął oczy.
– Tyl­ko mi tu nie za­śnij.
– Bez obaw – za­pew­nił, wo­dząc opusz­ka­mi pal­ców po udzie gład­kim ni­czym szkło.
Ta chwi­la mo­gła trwać wiecz­nie. Spra­wy szły w do­brym kie­run­ku. Co praw­da nie cał­kiem tak wy­obra­żał so­bie ten wie­czór, ale prze­cież po­dob­nie. Part­ner­ka mia­ła być inna, a po­stę­py w do­tar­ciu do celu dużo wol­niej­sze. Do dia­bła z tą głu­pią pin­dą. Prze­cież nie była ja­kimś cu­dem. Inna na jej miej­scu, jak wi­dać…
– Prze­cież pro­si­łam, że­byś nie spał.
– Prze­pra­szam, za­my­śli­łem się.
Zo­stał wy­na­gro­dzo­ny na­mięt­nym po­ca­łun­kiem, od któ­re­go zgęst­nia­ła at­mos­fe­ra. O, tak… Do­brze… Ję­zyk Mo­ni­ki wsu­nął się po­mię­dzy jego war­gi. Sma­ko­wa­ła cierp­ko i słod­ko rów­no­cześ­nie, zu­peł­nie jak­by nie­daw­no zja­dła ko­szyk tru­ska­wek.
– Ej, chło­pie, lu­dzie się na was pa­trzą.
Szturch­nię­cie Po­go­rzel­skie­go przy­szło w naj­mniej spo­dzie­wa­nym mo­men­cie.
– Ja z Ka­mi­lą zmy­wa­my się na pla­żę. Mo­że­cie iść z nami.
De­cy­zję pod­jął bły­ska­wicz­nie. Ure­gu­lo­wał ra­chu­nek i wy­szli na świe­że po­wie­trze, po­zo­sta­wia­jąc za sobą gwar i dusz­ny kli­mat dys­ko­te­ki.
Tro­chę ochło­nął, ale nie trwa­ło to dłu­go. Mar­cin wci­snął mu w dłoń flasz­kę whi­sky, a ra­czej whi­skey, bo gdy uniósł ją na wy­so­kość oczu, oka­za­ło się, że to ir­landz­ki na­pi­tek: Ja­me­son.
Po­cią­gnął dłu­gi łyk. Chęć za­im­po­no­wa­nia Mo­ni­ce twar­dym łbem wzię­ła górę nad roz­sąd­kiem.
Mar­cin pił nie­wie­le, wła­ści­wie tyl­ko sma­ko­wał, mimo to wy­glą­dał na moc­no wsta­wio­ne­go.
Kie­dy zdą­żył się tak na­wa­lić? Prze­cież nie wy­pił dużo. Może wcze­śniej za­czął, a może nie miał dnia? Róż­nie bywa.
Po­wle­kli się w stro­nę dep­ta­ka i nie­od­le­głej pla­ży, mi­ja­jąc po dro­dze za­ko­cha­ne par­ki, ro­dzi­ny i sin­gli pa­trzą­cych na nich z za­zdro­ścią. Mo­ni­ka przy­war­ła do Ra­fa­ła, nie od­stę­pu­jąc go na krok. Po­czuł się jak król ży­cia. Ni­cze­go wię­cej nie po­trze­bo­wał.
Omi­ja­no ich sze­ro­kim łu­kiem. Fakt, za­cho­wy­wa­li się gło­śno, ale nie ro­bi­li nic złe­go. Po pro­stu do­brze się ba­wi­li. Mie­li do tego pra­wo.
Trud­no po­wie­dzieć, kie­dy pę­kła ko­lej­na flasz­ka.
– Wie­cie co… – za­czął w pew­nym mo­men­cie Po­go­rzel­ski.
– Nie, Mar­cin­ku, po­wiedz mi to na uszko – za­chę­ci­ła go Ka­mi­la.
– Na pla­ży… wie­cie, jak jest…
– Pia­sek wcho­dzi tam, gdzie nie trze­ba.
– Ha! Wła­śnie. – Po­go­rzel­ski uniósł wska­zu­ją­cy pa­lec pra­wej ręki do góry. – Mam lep­szy po­mysł.
– Nie trzy­maj nas zbyt dłu­go w nie­pew­no­ści.
– Tu nie­da­le­ko… – Mar­cin wska­zał kie­ru­nek – …mam fu­chę dla jed­ne­go dzia­ne­go go­ścia. Fa­cet chce mieć za­cisz­ne miej­sce na week­en­do­we wy­pa­dy. A mu­szę po­wie­dzieć, że for­sy ma jak lodu. W środ­ku pra­wie wszyst­ko go­to­we. Tyl­ko się wpro­wa­dzać. I tak się skła­da, że mam przy so­bie klu­cze.
– To co my tu jesz­cze ro­bi­my? – spy­tał Adam­ski.
– Wi­dzisz, Ra­fał­ku, jak się po­sta­rasz, to cał­kiem roz­sąd­ny z cie­bie kum­pel.
Wy­da­wa­ło się, że Po­go­rzel­ski chce po­kle­pać Ra­fa­ła po po­licz­ku, ale po na­my­śle zre­zy­gno­wał z tego, wzdy­cha­jąc cięż­ko. Le­d­wo po­włó­czył no­ga­mi, dziel­nie pod­trzy­my­wa­ny przez Ka­mi­lę.
To się chłop za­pra­wił. Le­piej, jak pój­dzie spać. Pę­ta­nie się po pla­ży w tym sta­nie mo­gło się źle skoń­czyć. Miej­sców­ka, któ­rą za­pro­po­no­wał Mar­cin, spa­dła im jak z nie­ba.
Od­bi­li na pra­wo, w jed­ną z uli­czek, przy któ­rej wy­bu­do­wa­no parę no­wych do­mów. Świe­ci­ła się tyl­ko jed­na la­tar­nia, lecz im to nie prze­szka­dza­ło. As­falt też wy­la­no cał­kiem nie­daw­no, więc piach jesz­cze chrzę­ścił pod sto­pa­mi. Było ci­cho i spo­koj­nie.
Ten re­jon Mię­dzyz­dro­jów był sła­bo za­sie­dlo­ny. Na więk­szo­ści po­se­sji pra­ce do­pie­ro trwa­ły. Jak eki­py bu­dow­la­ne się po­sta­ra­ją, może za parę mie­się­cy do nie­któ­rych wil­li wpro­wa­dzą się pierw­si lo­ka­to­rzy.
Bu­dy­nek za­pro­jek­to­wa­ny przez Po­go­rzel­skie­go nie na­le­żał do im­po­nu­ją­cych. Ot, zwy­kły par­te­ro­wy do­mek otyn­ko­wa­ny na pia­sko­wy ko­lor. Zresz­tą od fron­tu nie­wie­le było wi­dać, bo ca­łość kry­ła się za pło­tem wy­ko­na­nym z mod­nych ostat­nio pa­ne­li.
Ar­chi­tekt po­grze­bał w kie­sze­niach, aż w koń­cu zna­lazł klu­cze. Szczęk­nę­ła za­pad­ka w zam­ku, a oni mo­gli wejść do środ­ka.
Ra­fał po­tknął się i o mało nie wy­rżnął gło­wą w ścia­nę. Miał do­syć. Mdli­ło go od kil­ku­na­stu mi­nut. Pa­wia nie pu­ścił tyl­ko dla­te­go, że nie chciał wyjść na cie­nia­sa, ale czuł, że dłu­go już nie wy­trzy­ma.
– Idź na pra­wo – usły­szał życz­li­wą radę Po­go­rzel­skie­go.
Do ki­bla do­tarł w ostat­niej chwi­li. Chla­nie na pu­sty żo­łą­dek, po­dob­nie jak mie­sza­nie al­ko­ho­li, to zły po­mysł. Za­pra­wił się jak świ­nia.
Skur­cze znę­ka­ne­go or­ga­ni­zmu trwa­ły ja­kiś czas. W koń­cu uznał, że to ko­niec. Spłu­kał wy­mio­ci­ny, od­krę­cił wodę w umy­wal­ce i prze­mył spo­co­ną twarz. Le­d­wie stał na no­gach.
Wy­chry­piał pod no­sem se­rię prze­kleństw. Gdy­by go te­raz zo­ba­czył ktoś z ro­bo­ty, miał­by prze­chla­pa­ne.
Od­cze­kał parę mi­nut, żeby dojść do sie­bie, i ro­zej­rzał się wo­kół. Wła­ści­ciel nie po­wi­nien się kap­nąć, że ktoś na­rzy­gał w to­a­le­cie. Ra­fał po­sprzą­tał po so­bie, za­cie­ra­jąc śla­dy. Uznał, że kawa bę­dzie lep­sza od ko­lej­nej daw­ki go­rza­ły. Chy­ba mają tu eks­pres? Cha­ta jak się pa­trzy. Te­raz musi uwa­żać, by nie urwał mu się film.

 
Wesprzyj nas