Błyskotliwa powieść fantasty, w której wojownik Wulfgar niczym legendarny Conan ściera się ze złem, podbijającym świat.


Wojownik AltaiiNapisana z rozmachem opowieść o barbarzyńskim plemieniu Altaii, którego przywódca Wulfgar, żeby ocalić swój lud, musi walczyć z okrutnymi królowymi, prorokami demonicznych religii i złą magią.

Może mu w tym pomóc radą Elspeth, przybysz z innego świata, ale najpierw Wulfgar musi nauczyć się zadawać właściwe pytania.

Tylko co, jeśli wiedza, którą posiądzie Wulfgar zamiast uratować lud Altaii, go zniszczy?

***

Kiedy tej zimy jeszcze raz przeczytałam Wojownika Altaii, po bardzo długiej przerwie, byłam zdumiona — bo to przecież był zwiastun Koła Czasu, z mnóstwem aluzji do tego, co się zdarzy. Jedną z najbardziej oczywistych jest nazwa głównego pasma górskiego — Pacierz Świata. W Kole… to Grzbiet Świata. Przypuszczam, że nieźle się ubawicie, czytając tego nowiuteńkiego Roberta Jordana — albo może to doskonałe wino, które zdążyło już dojrzeć.
Podejdźcie i przekonajcie się sami, co chce wam powiedzieć Wulfgar.

z przedmowy Harriet P. McDougal

“Wojownik Altaii” to pierwsza książka w dorobku autora kultowego cyklu „Koło Czasu”, porównywanego ze słynną sagą Tolkiena.
Na podstawie cyklu „Koło Czasu” wytwórnia Sony Pictures wspólnie z Amazon Prime Video przygotowuje serial, którego premiera planowana jest na rok 2020.

Robert Jordan, (ur. 17 października 1948 w Charleston, zm. 16 września 2007 tamże) – amerykański pisarz znany głównie jako autor cyklu fantasy “Koło Czasu” (The Wheel of Time). Ukończył fizykę w Military College of South Carolina, która to uczelnia zobowiązywała swoich absolwentów do odbycia służby wojskowej. Przypadła ona na czas wojny wietnamskiej, w której przyszły pisarz brał czynny udział (był w Wietnamie przez dwie tury). W jej trakcie otrzymał trzy odznaczenia wojenne. Po powrocie do domu zajmował się dziennikarstwem i krytyką teatralną. Dorabiał pisaniem kolejnych książek o przygodach Conana, postaci stworzonej przez Roberta E. Howarda.

Robert Jordan
Wojownik Altaii
Przekład: Katarzyna Karłowska
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 24 marca 2020
 
 

Wojownik Altaii

Przedmowa

PRAWA DO WOJOWNIKA ALTAII były sprzedawane dwukrotnie, a jednak powieść nie ukazała się w druku. Aż do teraz.
Jak mogło do tego dojść?
„Zbliżcie się i posłuchajcie”, jak powiedziałby Wulfgar.
Rękopis po raz pierwszy przeczytałam w 1978 roku — ponad czterdzieści lat temu — mniej więcej rok po tym, jak przeniosłam się z Nowego Jorku do Charlestonu, mojego rodzinnego miasta. Wcześniej pracowałam jako dyrektor ds. wydawniczych Ace Books (wydawcą był wtedy Tom Doherty) i miałam podpisaną jednostronicową umowę z człowiekiem, który nazywał się Richard Gallen i odgrywał niemałą rolę przy zakładaniu małych domów wydawniczych, z czego wówczas nie zdawałam sobie sprawy. Zgodnie z tą umową miałam wyszukiwać pisarzy, Gallen natomiast miał w nich inwestować, płacąc zaliczki, a na koniec mieliśmy dzielić się zyskami. Zyskami? Tak, tak… Ale to zupełnie inna historia.
No więc gdzie się szuka pisarzy? W księgarni! Przeszłam się do sklepu przedstawiciela handlowego lokalnego czasopisma, w którym można było kupić tanie książki i czasopisma ukazujące się w okolicy. Kierowniczka sklepu powiedziała mi, że owszem, jest taki jeden gość, który przychodzi kupować książki, i że sam coś pisze. Nie pamiętała, jak się nazywa.
Poprosiłam ją o kartę katalogową i ołówek, zapisałam na niej moje nazwisko i numer telefonu, a potem poprosiłam, żeby przekazała ją temu człowiekowi, kiedy znowu przyjdzie do księgarni. Zrobiła to.
Podobno wytrzeszczył oczy — karta katalogowa zapisana ołówkiem? — i już miał ją podrzeć, kiedy ta kobieta powiedziała mu, że jestem byłym dyrektorem ds. wydawniczych Ace Books. I że szukam pisarzy — najlepiej jakiejś nowej Kathleen Woodiwiss, pisarki, która z powodzeniem pisała perwersyjne romansidła typu bodice ripper1 przeznaczone dla kobiet.
Zadzwonił. Potem, już w drodze na spotkanie ze mną, wymyślił zarys fabuły do romansu bodice ripper. Matko Boska, ależ to było okropne! Pamiętam tylko, że w obowiązkowej scenie seksualnej brała udział kaczka. Podziękowałam mu, nie mogąc się doczekać, kiedy sobie pójdzie. Okazało się jednak, że miał w sobie więcej estrogenu niż Conan Barbarzyńca.
Minął rok. Bez mojej wiedzy w sierpniu 1977 roku sprzedał Wojownika Altaii wydawnictwu DAW Books. A jednak nie spodobała mu się treść umowy i zażądał w niej jakichś zmian. DAW wycofało ofertę we wrześniu 1977. Pierwsza sprzedaż, pierwsze ponowne przejęcie praw.
Po tych ośmiu miesiącach miałam zastój, więc przewertowałam swój wizytownik w poszukiwaniu jakichś pomysłów. Zadzwoniłam do niego. Powiedział, że napisał fantasy o barbarzyńskim plemieniu, zatytułowaną Wojownik Altaii. Odparłam, że zajrzę do jego opowieści. Wkrótce okazało się, że ma ona początek, środek i zakończenie. Była po prostu dobra.
Tymczasem Tom Doherty zgodził się, by Ace stało się dystrybutorem książek z mojego imprintu. Tom zatrudniał znakomitego redaktora science fiction, Jima Baena, i stwierdziłam, że za nic nie chciałby, aby Wojownik Altaii został wydany przeze mnie.
Przesłałam więc tekst Tomowi z pytaniem, czy zechciałby wydać go w Ace Books. Baen kupił powieść w 1979 roku. To znaczy tak jakby kupił. Umowa nosiła datę z kwietnia 1980 roku. Druga sprzedaż.
W tym czasie Ace bynajmniej nie próżnowało. Stało się częścią „Berkley Publishing Group, Publishers of Berkley, Jove, Aace Science Fiction, Charter, Tempo i Second Chance”. Wśród ludzi z branży krążyły pogłoski, jakoby jakaś telefonistka odebrała telefon, mówiąc „PacMan Books”, i kilka godzin później już była bez pracy.
W każdym razie szefowa działu redakcji SF w tym problematycznym przedsiębiorstwie powiedziała, że książka wymaga kilku poprawek. Odpisał jej wtedy: „Po prostu określcie dokładnie, co mam z nią zrobić”, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Napisał do niej w styczniu 1983 roku: „Mój rękopis zaczyna już zapewne u was gnić gdzieś głęboko w szufladzie. W ten sposób nigdy do niczego nie dojdziemy”. Berkley wycofało się z umowy w czerwcu 1983 roku.
Cofnijmy się teraz do 1979 roku.
Robert Jordan — który wtedy nazywał się jeszcze James Oliver Rigney Junior i właśnie miał się przeobrazić w Reagana O’Neala — powiedział mi, że ma jakieś nowe pomysły. Wyznaczyłam mu datę spotkania. Zjawił się za wcześnie — akurat gdy byłam umówiona z kobietą, która chciała napisać powieść o tym, jak Józef z Arymatei zabrał małego Jezusa do zachodniej Anglii. Wiedziałam o niej, że ma sporą wiedzę, i liczyłam, że zechce napisać powieść historyczną z akcją rozgrywającą się w Karolinie Południowej, byle nie w czasach wojny secesyjnej, i powiedziałam to w obecności Rigneya.
Oświadczył wtedy, że sam chętnie napisałby powieść osadzoną w Karolinie Południowej w czasach wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych (jestem dość pewna, że gdy wchodził do mojego gabinetu, nie miał jeszcze o tym pojęcia). Obiecał, że następnego dnia przyśle mi zarys fabuły.
I rzeczywiście dostarczył taki szkic, opowiadający o przygodach niejakiego Michaela Fallona podczas tej wojny. Później miały powstać jeszcze dwie powieści o Fallonie i jego przygodach podczas wojny w 1812 roku i późniejszych, aż do powstania Republiki Teksasu.
Dnia 20 marca 1979 roku wręczyłam mu umowę na pierwszą powieść o Fallonie, której autor miał się nazywać Reagan O’Neal.
Transakcja została dokonana dzięki Altaii. Wielu ludzi zaczyna pisać pierwszą powieść i potem jej nie kończy, ale on dotrwał. I napisał dobrą książkę — na tle wielu innych pierwszych powieści ta naprawdę była niezła.
No i cóż… Pobraliśmy się 28 marca 1981 roku.
Niedługo potem Tom Doherty nabył prawa od Conan Properties na pierwszą powieść o Conanie, ale koniecznie chciał ją wydać w czasie premiery pierwszego filmu o Conanie, a Baen nie dysponował żadnym pisarzem, który podołałby zadaniu. Powiedziałam mu więc, że Rigney sobie poradzi. Autora zaś poprosiłam, aby ją napisał.
Nie zgodził się.
Miałam nadzieję, że Tom zapomni o sprawie, ale to uparty facet. Przyszedł do mnie kilka tygodni później.
Zaczęłam błagać Rigneya.
„Harriet, nie szantażuj mnie” (mówił o moim drżącym podbródku, świadczącym, że jestem bliska łez). „Zrobię to”.
No i zrobił. Jego dzieło, podpisane nazwiskiem „Robert Jordan”, oceniono jako „najlepszego ze współczesnych Conanów”; dzięki niemu wyrobił sobie nazwisko jako autor fantasy. No i napisał jeszcze sześć tomów.
I przez cały ten czas, kiedy pisał o Conanie, podobnie jak podczas pisania o Fallonie, wymyślał tematy, ludzi, zdarzenia i robił szkice do Koła Czasu.
Kiedy tej zimy jeszcze raz przeczytałam Wojownika Altaii, po bardzo długiej przerwie, byłam zdumiona — bo to przecież był zwiastun Koła Czasu, z mnóstwem aluzji do tego, co się zdarzy. Jedną z najbardziej oczywistych jest nazwa głównego pasma górskiego — Pacierz Świata. W Kole… to Grzbiet Świata. Przypuszczam, że nieźle się ubawicie, czytając tego nowiuteńkiego Roberta Jordana — albo może to doskonałe wino, które zdążyło już dojrzeć.
Podejdźcie i przekonajcie się sami, co chce wam powiedzieć Wulfgar.

Pozdrawiam
Harriet P. McDougal

1. Ironiczny termin (bodice ripper — z ang. „rozpruwacz gorsetów”) odnoszący się do romansów historycznych ze scenami śmiałymi obyczajowo, w których heroina jest molestowana seksualnie, lecz z czasem udziela swemu oprawcy przyzwolenia (przyp. tłum.)

JAM JEST WULFGAR, pan Dwóch Końskich Ogonów, wojownik ludu Altaii.
PODEJDŹCIE, A OPOWIEM WAM O LANCIE, Mieście Dwunastu Bram, Niezwyciężonym Grodzie, Perle Rozłogów. Opowiem wam o Bliźniaczych Tronach Lanty i dwóch bliźniaczych królowych, które z nich sprawowały władzę.
OPOWIEM O BRECONIE I O IVIE Z MORASSA, którzy poprowadzili je na wojnę.
OPOWIEM O NAJWYŻSZYCH I O MOCACH, które zawładnęły Rozłogami w Roku Kamiennego Jaszczura.
Podejdźcie i posłuchajcie.

I
Znak od Morassa

W PIĄTYM MIESIĄCU ROKU KAMIENNEGO JASZCZURA, w porze, gdy Kafhara wiała najsilniej, zatrzymałem się na niewielkim wzgórzu i z końskiego grzbietu spoglądałem na miasto Lanta w całej jego krasie. Owo miejsce Lantanie zwali Rozłogami, choć rosła tu bujna zieloność. Wystarczyło ujechać ledwie kawałek za miasto, a tam rosły drzewa wyższe niż człowiek dosiadający konia. Mimo to miękkim ludziom z miast zdawało się, że tak właśnie wyglądają Rozłogi.
Po północnej połaci nieba powoli kołowało stado dryli, migoczących w słońcu łuskowatymi skrzydłami. Gdzieś tam coś zdechło albo miało niebawem zdechnąć.
Bo to był taki czas, czas na umieranie. Loewin pomykał po niebie, zagnany tam w bitwie z Banem i Wilafem, z t’Fie i Mondrą. Aż nadto dobrze znany zwiastun nieszczęścia. I na domiar wszystkiego Kafhara zaczęła wiać wcześniej niż zwykle. Rzadko to widywany omen, gdy Kafhara zrywa się przed czasem, a na niebie jest także Loewin; gdy znikają, wznoszone są modły dziękczynne.
Nie znalazłem się jednak w tym miejscu po to, by odczytywać znaki. Poprawiłem zasłonę chroniącą twarz przed pyłem wzniecanym przez wiatr, nawet tam, gdzie rosła zieloność, i czekałem na tego, który musiał się zjawić. Podmuchy wzniosły przede mną kurtynę z pyłu. A kiedy opadła, zobaczyłem, że już się zbliżają.
Dwudziestu jeźdźców tworzyło dwie kolumny. Czubki ich lanc były zaczernione, by nie odbijały światła, i trzymali je w obnażonych rękach. Nie zaliczali się do ludzi, którzy oblekają się w zbroje. Mieli swój honor. To właśnie z ich przywódcą przybyłem się spotkać.
— Za mną! — rzuciłem.
Koń zareagował na nacisk mych kolan i ruszył w dół zbocza, wiodąc za sobą dwadzieścia moich lanc.
Tamci czekali na nas w zwartej grupie i tylko człowiek, z którym miałem umówione spotkanie, wystąpił nieznacznie naprzód. Był wysoki, wyższy nawet ode mnie, a wszak uważają mnie za wysokiego jak na Altaii.
Dałem znak swoim przybocznym, że mają się zatrzymać, a sam ruszyłem mu naprzeciw. Ściągnął zasłonę z twarzy, obserwując mnie bez uśmiechu. Po chwili wyciągnąłem w jego stronę lewą dłoń. Niektóre ludy mają w zwyczaju podawać prawą, tę, w której trzymają broń, na znak, że są nieszkodliwi. Altaii witają się inaczej. Przybysz odwzajemnił się również uściskiem lewej dłoni.
— Dawno żeśmy się nie widzieli, Haraldzie. — Już nie skrywałem uśmiechu. — Cieszy mnie to spotkanie.
— I mnie cieszy twój widok, Wulfgarze. Zdarzyło mi się tego roku pomyśleć, i to nie raz, że już się nie zobaczymy.
Harald, syn Bohemunda, króla i dowódcy wojowników narodu Altaii, był mi bliższy niż ktokolwiek. Gdyby wszyscy moi krewni padli od ciosów zadanych stalą albo ulegli Rozłogom, to zawsze mogłem liczyć, że pozostanie mi jeszcze on, niczym brat.
Gdy mój ojciec poległ w bitwie pod Górami Tybal, tej, w której pokonaliśmy imperatora Basratha, Bohemund zabrał mnie do swego domostwa. Zostałem wychowany jak jego syn, jak brat Haralda. Była między nami więź dużo silniejsza niż ta, która łączy prawdziwych braci.
— Mayra przewidziała, że przybędziesz tą drogą do Lanty — powiedziałem. — Udał wam się rajd?
— Przez ostatnie cztery dziesięciodnie moją drogę przecięły aż trzy karawany. — Potrząsnął głową. — Zwierzchni karawan przeklinają los, jak zawsze. Ale jeśli chcą przejeżdżać przez Rozłogi, to powinni się spodziewać, że będziemy na nich napadali co jakiś czas. Powinni traktować to jako podatek. A jak tam u ciebie?
Spoważniałem i zrobiłem głęboki wdech.
— W ciągu minionych sześciu dziesięciodni napotkałem jedną karawanę i jeszcze jedną podczas siedmiu poprzednich. Dziewięć razy w tym czasie zęborak napadał na stada. Dwakroć znajdowałem rozbite i wyschnięte wodopoje i nie dalej jak cztery dni temu trzydzieści moich lanc zostało osaczonych przez Biegaczy. Wiemy z grubsza, że zabili dobrych stu, zanim sami ulegli, ale nie znaleźliśmy potem nic prócz kości, toteż pewności nie mamy.
— Straszne, co mówisz, Wulfgar. Słuchać ciężko. — Zawiesił głos, a kiedy znowu się odezwał, w jego słowach nie było nawet cienia beztroski. — Wszystkie karawany były małe i tylko jedna wiozła niewolników. I to akurat najmniejsza. Druga przewoziła płótno, garnki i przedmioty z gliny. Trzecia puste beczki, udawali się do winnicy w Thisk. Była to taka nędzna banda strachów na wróble, że puściłem ich wolno. Gdybym ich zatrzymał, nigdy bym się ich potem nie pozbył. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przyjąłby ich towarów nawet w darze.
— A zęboraki? A Biegacze?
— Biegaczy nie napotkałem, a zęboraki to powszechny widok.
— W tym roku ich przybyło — wskazałem. — Jest ich więcej niż zwykle.
— Zgadza się, jest ich więcej. Na Rozłogach nigdy nie jest łatwo. Na Rozłogach się nie żyje, z Rozłogami się walczy.
— Nie cytuj mi tu porzekadeł, Harald. Wiem, że z Rozłogami trzeba walczyć, ale nigdy dotąd nie myślałem, że to one będą wygrywać.
Harald przestąpił niespokojnie z nogi na nogę. Zapewne chciał przytoczyć jakieś inne porzekadło, coś o przetrwaniu. Skrzywił się nagle.
— Mówiłeś, że znajdowaliście rozbite wodopoje. Ja sam znalazłem trzy. A w jednym… — tu zaczął szperać pod tuniką — w zaschniętym błocie było to.
Wręczył mi chustę, małą, zgrzebnie tkaną chustę z powtarzającym się prostym wzorem z trójkątów.
— Morassa — powiedziałem. — Nikt inny nie zawracałby sobie głowy tak lichą szmatą, dlatego nie została sprzedana. Morassa i rozbity wodopój?
— Najwyraźniej. Ta szmata wtopiła się w błoto, które potem zaschło, a pamiętaj, że w tej części Rozłogów zasycha bardzo prędko.
— Morassa. — Wypowiedziałem to szeptem. Ścierwojady, grzebiące w pozostałościach po cudzych rajdach. Czasami sami dokonywali napaści, ale najpierw się upewniali, że mają do czynienia ze słabszymi od nich. A mimo to trudno mi w to było uwierzyć, nawet jeśli miałem dowody.
Woda na Rozłogach oznacza życie. Wodopój jest życiem. Brak wody oznacza śmierć. To proste. Fakt, który budzi respekt. Człowiek, który zatruł albo uszkodził wodopój, był z miejsca zabijany. I nie czyniło to żadnej różnicy, jeśli robił to, by nie dać wody wrogowi. Nastawał kiedyś taki dzień — nastawał, nie mógł nie nastać — kiedy jego lud mógł potrzebować tej wody. Nawet Morassa nie niszczyli wody.
— Zwróciłeś się do jakiejś Siostry Mądrości, by obejrzała ten wodopój?
Przytaknął.
— Nic nie znalazła. Ktoś rzucił na niego zaklęcie, na dłuższy czas. Przedtem był nienaruszony. Potem został rozbity. W trakcie działania zaklęcia doszło do zmętnienia. Kazałem jej obejrzeć następny rozbity wodopój i znowu znalazła zmętnienie.
— A zatem ktoś chce… po co? Żeby zniszczyć całą wodę na Rozłogach? Dlaczego?
Wiatr przyspieszył i Harald owinął się szczelniej płaszczem.
— Nie wiem, Wulfgar, ale nie zamierzam tak tu sterczeć i zastanawiać się nad tym tak długo, aż zamarznę na kość.
— Niech ci będzie. Jedziemy do Lanty. Do Perły Rozłogów. Powiadomimy ich, że przybywamy w pokoju i może niektórzy znajdą w sobie choć krztynę odwagi, by wyjść poza mury i kupować. Masz wśród swoich łupów jakieś dobra, w których mogliby rozpoznać swoją własność? Albo może chętnie zobaczyliby głowę któregoś z twoich przyjaciół na katowskim pieńku?
— A widziałeś, by któregoś z moich ludzi to zatrzymało?
— Nie. No to jedziemy. — Spiąłem konia i Harald ruszył cwałem, żeby mnie dogonić; obaj wlekliśmy za sobą nasze lance.
Nie mówiłem już nic o wodopojach, ale nie przestawały zaprzątać mi głowy. Tylko szaleńcy byliby zdolni niszczyć ujęcia wody, ale z kolei żadnego szaleńca nie byłoby stać na zapłacenie ceny, jakiej zażądałaby Siostra Mądrości za aż tyle maskowań. Wodę niszczył ktoś bogaty, tylko kto? I dlaczego? Te pytania wciąż rozbrzmiewały mi w głowie, ale nie znajdowałem na nie odpowiedzi — nawet szczątkowych. A zresztą nie było już czasu na biedzenie się z niejasnymi kwestiami. Osiągnęliśmy szczyt wzniesienia i przed nami ukazała się Lanta w całej okazałości.
Niezwyciężony Gród, Perła Rozłogów. Jej mieszkańcy nazywali ją „miastem, które wygrało z Basrathem”, ale po prawdzie to sam Basrath dał swoim wojskom rozkaz do odwrotu, gdy pojął, że oblężone miasto mu nie ulegnie. Tak więc tamci nigdy go nie pokonali, nawet nie stanęli z nim do otwartej walki. Basrath zwyczajnie znudził się tym czekaniem na koniec, który za nic nie chciał nadejść.
A oni zyskali powód do dumy. Jedynie Caselle, pośród wszystkich miast, jakie widziałem, dorównywało Lancie wielkością. Powiadają, że na ziemiach Liau są tylko trzy lub cztery miasta równie wielkie albo i większe, lecz ja nigdy w nich nie byłem. Niewykluczone, że to tylko puste gadanie podróżników.
Już same mury Lanty to dziw nad dziwy — ci, których takie rzeczy interesują, potrafią przybywać z bardzo daleka, byle je zobaczyć. Zewnętrzny Mur ma wysokość dziesięciu ludzi stojących jeden na drugim, a po jego zwieńczeniu biegnie droga dla żołnierzy. Wewnętrzny Mur jest jeszcze wyższy, może nawet dwakroć, i też wytyczono na nim drogę. Ludzie, którzy przybywali obejrzeć mury, twierdzili, że ich konstrukcja jest niesłychana, że nie mogą się nadziwić ich ogromowi. Mnie jednak interesowały z tego tylko powodu, że nikt ich nigdy nie zdołał naruszyć. Nikt, nawet Basrath.
Jechaliśmy, nie kryjąc się, w stronę Bramy Barbarzyńców, bez obawy, że zostaniemy zaatakowani. Ta jako jedyna z Dwunastu Bram miasta otwiera się wprost na Rozłogi i stąd jej nazwa. Karawany, które z niej wyjeżdżały, musiały się liczyć z tym, że nadzieją się na lance Altaii, Eikonanów albo nawet Morassa. A mimo to wyjeżdżały. Czyniły to, bo straty, jakie ponosili w ludziach na Rozłogach, zwracały się, gdy karawana docierała do gór, gdzie skupowała klejnoty i metale szlachetne, futra, perfumy i dziwne przedmioty z ziem położonych dalej. Częstokroć jakiś kupiec z radością kupował od nas dobra swego rywala i bywało, że jakiś czas później dobijał z nami targu także ów rywal.
Stojący przy bramie oficer Straży Miejskiej zagrodził nam drogę; spowolniliśmy, czekając na znak, że wolno nam jechać dalej, a jednak nie wykonał gestu ręką. Nerwowo spoglądał to na Haralda, to na mnie, to znów na Haralda, pociągając się przy tym za brodę. Wyprężył się władczo, gdy w końcu przystanęliśmy.
— Kim jesteście? Co tu robicie?
Kilku moich ludzi parsknęło śmiechem. Myśleli, że on sobie żartuje albo że próbuje nas znieważyć. Ja jednak pomyślałem o wietrze, o Loewinie biegnącym przez niebo, i już nie byłem taki pewien. Ponadto trzy dni wcześniej znalazłem w swoim namiocie dwupalczastego gromita. Powoli zmierzchało, ale czy był to tylko kolejny omen, czy też to miejsce miało być świadkiem naszego końca?
Nagle do mnie dotarło, że wszyscy umilkli, spodziewając się, że to ja udzielę odpowiedzi. Harald uśmiechał się wyczekująco. Wychyliłem się z siodła, wykrzywiając twarz w uśmiechu, być może bardziej ponurym, niż to sobie zamierzyłem.
— To ty nie masz oczu? Chyba widać, że jestem kupcem z Devii, a oni to trupa cerduańskich tancerek?
Nasi ludzie ryknęli śmiechem, uderzając się po udach. Nawet kilku Lantanów skryło uśmiechy. Oficer się do nich nie zaliczał.
— Muszę wiedzieć, co tu robicie. I dopóki się tego nie dowiem, nie wjedziecie do miasta.
Do Haralda dotarło wreszcie, że nie jest to zwyczajne przekomarzanie się przy bramach.
— A po co to przesłuchanie? — warknął. — Boisz się, że czterdzieści lanc Altaii opanuje wasze miasto?
Oficer mocno pobladł na twarzy; chrząknął głośno. Uniósł rękę, ale nie zapanował nad ciałem i zatoczył się w tył. Całkiem znienacka zobaczyliśmy przed sobą kilkanaście kusz; trzymający je mężczyźni stanęli w półkolu w poprzek bramy. Usłyszałem za sobą głośne szuranie, bo nasi ludzi wysuwali już miecze z pochew i uwalniali lance.
Omiotłem spojrzeniem stojących przede mną i zrozumiałem, że nie było to zaplanowane. Byli równie niepewni siebie i zdenerwowani jak ich oficer. A zresztą gdyby zamierzali nas zabić, zgodnie z danym rozkazem, to czekaliby na nas większą liczbą. Gdyby nawet każdy kusznik trafił do celu, to i tak nas z lancami było dwakroć więcej; wzięlibyśmy górę w potyczce i odjechalibyśmy wolno.

 
Wesprzyj nas