Porywająca powieść o demonach historii, które w Niemczech żyją do dziś. Kontynuując „Berlińską Trylogię”, Magdalena Parys brawurowo łączy dzieje powojennej armii cieni z napięciami pulsującymi we współczesnych Niemczech.


KsiążęW berlińskiej katedrze zostają odnalezione zwłoki ukrzyżowanego księdza. W niejasnych okolicznościach wybucha pożar na imigranckim osiedlu, a w poszczególnych landach rosną nastroje separatystyczne i odżywa toksyczny nacjonalizm.

Komu są na rękę pozornie nie związane ze sobą sprawy? Bezwzględnemu Księciu, który pragnie przywrócić do życia Imperium Germanum? Działającemu poza demokratyczną kontrolą kontrwywiadowi? A może walczącym o najwyższą władzę członkom rządu?

W meandrach afery będą musieli się odnaleźć znani z „Magika” prezydent berlińskiej policji Tschapieski, dziennikarka Dagmara Bosch i komisarz Kowalski, a stawką jest nie tylko przyszłość państwa, ale również ich poplątane życie osobiste.

Magdalena Parys, polsko-niemiecka pisarka, od 1984 mieszka w Berlinie Zachodnim, dokąd wyemigrowała jej rodzina. Po zjednoczeniu Niemiec studiowała filologię polską i pedagogikę na Uniwersytecie Humboldtów w Berlinie. Wydała trzy powieści: Tunel (2011), Magik (2014) i Biała Rika (2016), poświęcone tematyce niemieckiej oraz polsko-niemieckiej. “Książę” [2020], jej najnowsza powieść, to trzeci tom Trylogii berlińskiej.

Magdalena Parys
Książę
seria: Trylogia berlińska tom 2
Wydawnictwo Agora
Premiera: 4 września 2020
 
 

Książę


Fakty:

W archiwum Federalnej Służby Wywiadowczej odnaleziono dokumenty poświadczające, że cztery lata po drugiej wojnie światowej dwa tysiące niemieckich oficerów budowało w Niemczech armię złożoną z weteranów Wehrmachtu i Waffen-SS. Przygotowania do owego przedsięwzięcia podjęli bez mandatu od niemieckiego rządu, bez wiedzy parlamentu i z pominięciem alianckich państw okupacyjnych. W razie wojny armia miała się składać z czterdziestu tysięcy żołnierzy.

Im Westen nichts Neues
Erich Maria Remarque

ROZDZIAŁ I

Kto bowiem nie jest przeciwko wam, ten jest z wami
Ewangelia wg św. Łukasza 9, 50

– 14 maja, obrzeża Berlina –

Osiedle płonęło.
Max wiedział, że ogień szybko obejmie wszystkie domy. Przygotowywał się trzy miesiące i nie wybierał celów na oślep. Osiedle znajdowało się na przedmieściach niedaleko lasu i mieściło stu dziewięćdziesięciu czterech mieszkańców. Sześćdziesięciu czterech Turków, czterech Polaków, sześciu Libańczyków, dwunastu Rosjan, reszta Niemcy.
– Kto mieszka z zarazą, ten sam w końcu się nią staje – usłyszał za plecami jednego ze swoich ludzi.
Max spojrzał na zegarek.

– Godz. 3.05 –

Punktualnie o trzeciej pięć oblali benzyną śmietniki, trawniki i samochody, podłożyli ogień. Zanim dym, eksplozje i krzyki zdążą zaalarmować kogokolwiek, ludzie Maxa przymocują do butów płaskie płytki i znikną w lesie. Po dwudziestu minutach dotrą na zdewastowany tranzytowy parking jeszcze z czasów NRD. Najważniejszy jest plan. Szczegół. To, czego inni nie widzą.

– Godz. 3.25 –

Autokar całkiem zlał się z krzakami. Gdyby nie słabe światło latarki, w ogóle by go nie zauważyli. Niewysoki mężczyzna w mundurze generała wyskoczył z pojazdu.
– Ojciec byłby z pana dumny – powiedział, ściskając Maxowi dłoń.
W tym samym czasie dwudziestu ludzi w pośpiechu zrzucało kominiarki i czarne skafandry, zakładając mundury Bundeswehry. Od strony autostrady dochodziły ich odgłosy syren wozów strażackich i pogotowia. Po chwili zastąpił je warkot ciężarówek i jazgot wojskowego sprzętu. Z krzaków wyłonili się dwaj siwowłosi mężczyźni, Morton i Haver, najbliżsi współpracownicy Maxa.
– Mamy go, szefie! – powiedzieli równocześnie.
Max się uśmiechnął.
Coraz wyraźniej dochodziło ich dudnienie przewożonej artylerii, z ciemności wyłoniły się pierwsze samochody Bundeswehry. Generał stuknął oficerkami, dotknął palcami czarnego beretu i ruszył w stronę autokaru. Autostradą przetaczał się ciężki wojskowy sprzęt, za nim jechały autobusy podobne do tego stojącego wciąż na parkingu. Konwój zamykały kuloodporne ciężarówki z najnowocześniejszą bronią made in Germany. Max dał znak ręką – autokar z jego żołnierzami wyjechał z tranzytowego poenerdowskiego parkingu i jako ostatni zamknął kolumnę.
Ćwiczenia niemieckich wojsk w Drawsku Pomorskim nie dziwiły nikogo, jedne się zaczynały, inne dobiegały końca. Europie zawsze można wmówić, że grozi jej wojna z Rosją, a młodym członkom NATO – że są żołnierzami potrzebnymi ojczyźnie. Ludziom Maxa wystarczyło kilka szkoleń „Niemcy dla Niemców”. Treść była jasna, przesłanie proste, efekty szybkie, nie było trudno przekonać przekonanych.
– To jest twój czas – mówili niepozorni mężczyźni z rurkami w nosie i na wózkach inwalidzkich, byli obersturmbannführerzy SS, późniejsi generałowie Republiki Federalnej Niemiec. Dzisiaj już tylko strzępy ludzi o wielkich wpływach i majątkach. U kresu życia Max nadawał sens ich istnieniu, usuwał gorycz z serc. Przepojeni wdzięcznością do losu, że się pojawił, robili przelewy, zapisywali mu fortuny. Łączyli siły. Max, długo oczekiwany Wybawca.
Patrzył w niknące światła pojazdów. Prawdziwe wyzwania czekały gdzie indziej. Historia lubi zataczać koło, ale jak mawiał jego ojciec, to od ciebie zależy, czy weźmiesz z przeszłości popioły, czy ogień. Zastanawiał się, czy jego starszy brat już wie, że on, Max, wrócił. I czy się boi.
Morton i Haver nie spuszczali z niego wzroku. Czekali.
– Gdzie jest? – spytał Max.
Wskazali latarką na krzaki. Duży worek poruszył się nieznacznie.
– No to do roboty – powiedział Max.
Nagle w tle za workiem zamajaczyła czyjaś postać. Max rozpoznał Nożownika od razu. Morton i Haver wzdrygnęli się mimowolnie.

– 15 maja, Berlin, dzielnica Mitte, godz. 16.00 –

Berlin tonął.
Johan Wilhelm Karas, emerytowany kaznodzieja katedry berlińskiej, poczłapał do okna. Po dwudziestu czterech godzinach nieustannej ulewy znany mu świat stracił kontury i przestał istnieć.
W mieście pod wzbierającą wodą wybuchały studzienki, ludzie przemykali ze złamanymi parasolami, starając się ominąć płynącą ulicami rzekę. W okolicach berlińskiej katedry samochody utykały w najniższych partiach jezdni. Z wielkiej budowy, która za chwilę miała wydać na świat das Schloss, miejski zamek, wiatr zerwał plandekę, niszcząc rusztowania, powalając rzeźby, przewracając dopiero co zasadzone drzewa. Setki desek i metalowych rurek płynęły ulicami w sobie tylko znanym kierunku. System kanalizacyjny przestał funkcjonować, nie kursowały autobusy ani linie kolejki miejskiej. W Charlottenburgu, jednej z najstarszych dzielnic Berlina, zapadła się zabytkowa kamienica.
– Katastrofa! – krzyczał z telewizora blady, przemoczony burmistrz miasta. Coś dużego, rusztowanie, a może reklama, przewaliło się z łoskotem i runęło tuż obok niego. Ktoś zaczął krzyczeć. Obraz zniknął wraz z burmistrzem. Przez chwilę nic się nie działo, dopiero po kilku sekundach na ekranie pojawił się szef berlińskich strażaków Wilfried Graefling.
– Zostańcie w domu! – apelował do mieszkańców. – Nie wychodźcie!
Pastor próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział takie sceny na żywo, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Znów spojrzał na Sprewę, wyglądała jak zmatowiały dywan, podrywany rozwścieczonym gradem pocisków. Zegar wskazywał:

– Godz. 16.10 –

O tej porze Karas od lat modlił się w katedrze. Wczoraj z powodu deszczu po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie wyszedł z domu, ale dzisiaj nie zamierzał się poddać. Potrzebował świec, gładkich marmurów, śliskich posadzek, potrzebował Boga. Poczłapał w kierunku korytarza. Odszukał w szafie pelerynę przeciwdeszczową, kalosze, gdzieś tu był jeszcze parasol, tylko gdzie? Jest! Już chciał zamknąć drzwi, kiedy zorientował się, że zapomniał kluczy. Hedwiga Albertina Karas zawsze powtarzała: gdy się musisz zawrócić, usiądź, zmów pacierz. Pokajał się za te kaszubskie gusła, ale babcie wielką mają moc nad wnukami nawet po śmierci, nawet wśród kapłanów, więc westchnął, usiadł i przykładnie odmówił pacierz. Poczuł, jak coś strzyka mu w kolanie. Lata modlitwy, dowód wiernej, szczerej posługi. Babcia byłaby dumna. „Dziecinnieję”, pomyślał, i wyszedł.
Natychmiast wpadł w jakieś zagłębienie i zanurzył się po kolana w wodzie. Wiatr podwiał poły peleryny, odchylił parasol, połamał druty. Płaszcz podrywany wiatrem zasłaniał mu widok, ostrożnie stąpał więc przed siebie, starając się wymacać podstępne dziury w płytach chodnika. Na szczęście nie miał daleko, kilkaset metrów. Droga, która w normalnych warunkach zajmowała mu dwie minuty, tym razem zajęła dziesięć. Wreszcie stanął pod katedrą Berliner Dom i uniósł wzrok. Johan Wilhelm Karas, mały czarny punkt pod dziewiętnastowiecznym olbrzymem. W strugach deszczu niewiele był w stanie dojrzeć. Powoli wspinał się po schodach. Od kolumn w przejściu dzielił go zaledwie stopień, gdy nagle, tuż pod wielką rzeźbą Anioła Prawdy w świetle słabo migoczącej żarówki mignął mu jakiś cień. Przystanął, nasłuchując przez parę sekund, lecz nic się nie działo. Zazwyczaj o tej porze ochroniarze poganiali ostatnich turystów do wyjścia, ale dzisiaj w katedrze było pusto. Od paru dni stała zamknięta ze względu na prace renowacyjne.
Pastor skręcił w bok i zniknął w ciemnościach przejścia. Mniej więcej od tego momentu zaczynał celebrowanie obrządku; powoli przekręcał w zamku wielki klucz, z rozmysłem wstukiwał kod i wreszcie przekraczał próg świątyni, jedyne miejsce na ziemi, w którym czuł realną bliskość Boga. W środku panowała niczym niezmącona cisza. Mieszanka starego wapna, kurzu i wilgotnego drewna nawet teraz, podczas remontu górowała nad wonią farb i roztworów. Renowatorzy ze względu na pogodę nie dotarli dzisiaj do pracy albo już wyszli. Bardzo dobrze, ucieszył się. Rzadko kiedy mógł przebywać tu sam. Poczłapał w kierunku ołtarza, zostawiając za sobą mokre ślady.
Od dawna wiedział, że marzenie jego życia się nie spełni i obniżone narożne wieże, podobnie jak kształt latarni oraz krzyża wieńczącego kopułę główną nigdy nie odzyskają pierwostanu. Berliner Dom, czyli Katedrę Berlińską, wpisano na listę zabytków, co formalnie uniemożliwiało jej rekonstrukcję sprzed wojny. Od kilku lat pieniędzy starczało zaledwie na odnowienie tego, co odpadło, wyczyszczenie tego, co zabrudzone. Co prawda ze względu na budowę zamku, wielkiej budowli, która za chwilę miała stanąć po drugiej stronie ulicy, samorząd miasta wykrzesał całkiem pokaźną sumę na bieżące remonty katedry, lecz Karas nie był zadowolony. W jego przekonaniu suma ta była kroplą w morzu. Zniewagą i jałmużną, właściwie bezczelnością. Nienawidził zamku, nie pojmował, jak można budować w pobliżu katedry coś, co mogłoby z nią konkurować, odjąć jej blasku. Nie pojmował, dlaczego całe Niemcy ekscytują się wskrzeszaniem czegoś, po czym nie ostała się nawet historyczna kupa gruzu. Rosjanie uznali zamek – znacznie już uszkodzony podczas wojny – za symbol „pruskiego imperializmu” i wysadzili go w 1949 roku. Osiemdziesiąt lat później odtwarzano go z archiwalnych obrazków. Karasowi nie mieściło się to w głowie.
Ukląkł w pierwszej ławce i spojrzał w stronę wysokiego witrażowego okna. Ze zdziwieniem zarejestrował, że przykrywa je wielka biała płachta. W pierwszej chwili pomyślał, że to optyczne złudzenie spowodowane nikłym światłem świec, ale gdy wstał, przekonał się, że płachta nadal wisi. Przedwczoraj jeszcze jej nie było. Nic z tego nie rozumiał. Nie słyszał dotąd o odnawianiu witraży.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że świece palą się także przy schodach prowadzących do prezbiterium. To też wydało mu się dziwne, nigdy nie zostawiano ich zapalonych po nabożeństwie, a już tym bardziej teraz, kiedy w kościele trwała renowacja. Stary kapłan poczuł nieprzyjemne mrowienie w plecach. Podszedł do schodów, chwycił za świecznik i zadarł głowę. Mdły blask oświetlił na krótką chwilę misterne figury dwunastu apostołów w złotym szafkowym ołtarzu i wysokie, wzniesione na szczyt korynckich kolumn figury Marcina Lutra i Filipa Melanchtona. Stały jak zawsze surowe, martwym wzrokiem patrzyły przed siebie, sztywne i dalekie. Zegarek dyskretnie umieszczony pod ołtarzem wskazywał:

– Godz. 16.25 –

Karas wszedł na schody, minął ołtarz i zajrzał pod plandekę. Wydawało mu się, że coś z niej kapie.
Kap. Kap. Kap.
Czerwona ciecz sączyła się spod płótna wprost do złotego kielicha, tworząc wokół niewielką kałużę. Co to jest? Nachylił się. Krew?! Oparł się niezdarnie o ołtarz i uniósł świecznik, po czym nie namyślając się, szarpnął mocno za płótno. Opadło ciężko. Światło odbiło się tysiącem barw od witrażowego okna. Stary człowiek zmrużył oczy i krzyknął przerażony.
– Jezu Chryste!

– Berlin, dzielnica Prenzlauer Berg, godz. 17.20 –

Tschapieskiemu spodnie opadły do kostek, został w samej koszuli, od pasa w dół był nagi. Margeritha przyglądała się mu z niekłamanym podziwem. Pokaźne prezydenckie przyrodzenie wyzierało spod wielkiego brzucha gotowe do ataku. Uprawiała swój trudny zawód od lat, ale jeszcze nigdy nie spotkała drugiego klienta tak pełnego wigoru. Przychodził regularnie od dwóch dekad i wciąż drżał na widok jej ciała. Lubiła takich jurnych chłopów. W tym miesiącu odwiedzał ją piąty raz i nic nie zapowiadało, że ostatni. „Kochanek przyszedł”, śmiały się pozostałe dziewczyny, i coś w tym było.
– Podejdź bliżej, Buldożku – powiedziała ochrypłym głosem.
Tschapieski, starając się wyswobodzić z nogawek, zatoczył się i o mało nie upadł. W ostatniej chwili złapał jednak równowagę i ruszył w jej stronę.
– Stop – zatrzymała go nieoczekiwanie. – Dzisiaj zabawimy się inaczej! Alexa! – zawołała do tajemniczego urządzenia. – Fever!
Z małego głośnika dobiegł ich głos Peggy Lee. Margeritha wstała i poruszyła biodrami. Kołysała się w rytm bębna to w prawo, to w lewo. Ten taniec miała we krwi, jej matka pochodziła z Turcji, ojciec z ukraińskich stepów. Dzwoniły złote dzwoneczki, świeciły cekiny, opadła pierwsza chusta i druga.
– Nie mam czasu na zabawy – wycharczał Tschapieski, rzucając się na nią.

– Godz. 17.28 –

Blondyn uchylił drzwi i zajrzał do środka. Wielki biały tyłek Tschapieskiego poruszał się do rytmu piosenki, gdzieś pod nim jaśniały kolumniaste uda. Pośladki ruszały się coraz szybciej, prezydent charczał coraz głośniej, uda podskakiwały wyżej i wyżej, niemiłosiernie tłukąc o kant łóżka.
– Tschapieski! – krzyknął Blondyn.
Bez odbioru.
– Tschapieski!!!
Tyłek zastygł w górze, uda opadły. Dwie spłoszone twarze zwróciły się w stronę drzwi.
– Sprawa jest – zakomunikował Blondyn i uśmiechnął się do Margerithy. – Pani wybaczy.
Podniósł spodnie i cisnął nimi w Tschapieskiego.
Prezydent zamarł i dopiero po dłuższej chwili wydobył z siebie ryk zranionego bizona.
– Raz dwa trzy – popędził go Blondyn, spoglądając na zegarek.

– Godz. 17.31 –

Jakim cudem ten skurwiel znalazł go w burdelu, Tschapieski wolał nie wiedzieć. Gdyby nie to, że ktoś ważny przed laty nakazał mu współpracę z tym niemożliwym człowiekiem, prezydent berlińskiej policji nie ręczyłby za siebie. Od zawsze nazywał go w myślach Blondynem albo skurwielem, nie znał jego prawdziwego imienia. Blondyn nękał go i wykorzystywał od dawna, gdy Tschapieski był jeszcze szefem pionu śledczego, ale nigdy nie posunął się tak daleko. Musiało wydarzyć się coś absolutnie niewyobrażalnego.
– Prędzej! – ponaglał Blondyn, chociaż prezydent zbiegał po schodach najszybciej jak mógł.
W strugach deszczu przebiegli do samochodu czekającego przed drzwiami burdelu. Blondyn wepchnął Tschapieskiego do środka, przytrzaskując mu poły płaszcza, po czym zajął miejsce z przodu obok kierowcy. Ruszyli z piskiem opon. Zapierdolę chama, myślał udręczony prezydent, patrząc na swój drogocenny prochowiec majtający się na wietrze. Trwał w bezsilnej wściekłości, dopóki nie usłyszał dzwonka wydobywającego się z kieszeni płaszcza.
– Komórka! – zażądał Blondyn.
– Co?
– Telefon, już!
Ponieważ Tschapieski się nie poruszył, Blondyn sięgnął do tyłu i zwinnym ruchem wyszarpnął mu z kieszeni komórkę.
– Macie go? – wykrzyczał w słuchawkę.
Najwyraźniej odpowiedź nie usatysfakcjonowała Blondyna, bo rozłączył się i szybko wystukał jakiś numer.
– Macie go?! – powtórzył, po czym zaklął i schował telefon do kieszeni. Swojej.
Tschapieski najpierw siedział z otwartymi ustami, aż wreszcie odezwał się strasznym szeptem, który we wszystkich jego podwładnych wywoływał popłoch:
– Proszę oddać mi telefon.
Blondyn nie zareagował.
– W lewo! – rozkazał kierowcy.
Tschapieski walnął z bezsilności w szybę. W samochodzie zaległa złowroga cisza przerywana stukotem wycieraczek.
Dotarli na miejsce. Tschapieski spojrzał na gmach katedry berlińskiej, pocieszając się w duchu, że to ostatnia taka podróż w jego życiu. Dalej już Blondyn z nim nie zajedzie, za kilka miesięcy emerytura. Wysiadł więc z samochodu i spojrzał wyzywająco na swego prześladowcę, ale ten złapał go za łokieć i pchnął przed siebie.
– Łapy przy sobie! – Prezydent się szarpnął i dumnie wyprostował.
Wspinali się po szerokich schodach w milczeniu. Tuż przy korynckiej kolumnie z posągiem Anioła Prawdy pojawił się nieoczekiwanie komandos w kominiarce.
– Tędy – poprowadził ich do bocznych drzwi.
Znaleźli się w niewielkim ciemnym pomieszczeniu. Przeszli przez boczną nawę, doszli do ołtarza, gdzie powoli dopalały się świece.
– Tam – wskazał żołnierz.
Wszędzie stały wiadra, rusztowania i farby. Weszli na schody, minęli ołtarz i stanęli pod witrażowym oknem. Było tam coś – najprawdopodobniej jakieś rusztowanie zasłonięte płachtą. Pod ołtarzem, tuż obok witraży klęczał ksiądz z siwym rozwianym włosem, wznosił ręce do nieba i modlił się żarliwie. Obok niego warował rosły komandos z bronią zwieszoną ku ziemi. Był to widok tak odrealniony, że wyglądał jak kadr kostiumowego filmu. Tschapieski poczuł przeszywające go dreszcze.
Człowiek w kominiarce uniósł latarkę i odchylił płachtę.
W pierwszych sekundach Tschapieski pomyślał, że to, co widzi, to zwykły krzyż z niezwykłym Chrystusem. Lecz ciało na krzyżu nie było rzeźbą. Było ukrzyżowanym nieboszczykiem. Ciemne włosy sięgające ramion, korona cierniowa, twarz przesłonięta brodą. Coś się jednak w tym wizerunku nie zgadzało, jakiś obcy element burzył znany porządek. Martwy Jezus miał nienaturalnie wygięte żebra. Wyglądał jak ptak, który za chwilę poderwie się do lotu. Przeszkadzały mu w tym podtrzymujące go liny i gwoździe w dłoniach i stopach. Makabryczny obraz uzupełniał kielich w kałuży krwi.
Tschapieski przełknął głośno ślinę i zrobił krok do tyłu, gdy nagle dobiegł go przejmujący baryton modlącego się obok księdza:
– „Kiedy uporczywie wpatrywali się w Niego, jak wstępował do nieba, przystąpili do nich dwaj mężowie w białych szatach. I rzekli: »Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Ten Jezus, wzięty od was do nieba, przyjdzie tak samo, jak widzieliście Go wstępującego do nieba«. I przybył. Oto jest!”.
Nastała grobowa cisza.
– Dobra – powiedział Blondyn. – Pakujcie ten majdan – rzucił do komandosów w kominiarkach.
Prezydent ruszył za Blondynem z powrotem do wyjścia. Z wnętrza kościoła dochodził ich głos księdza:
– Objawił się Wam Pan! Radujcie się, niewierni!
Dyskretny zegar pod ołtarzem wskazywał:

– Godz. 18.00 –

Nie odezwali się, aż samochód nadjechał jak duch, ciemny i cichy. Znów siąpił deszcz. Uliczne latarnie nie działały. Jechali wolno przez wyludnione miasto, z trudem wymijając przeszkody niesione przez wodę. Tschapieski czuł w sercu czarną dziurę, pod powiekami wciąż widział nienaturalnie wywinięte żebra, poranione ciało, w uszach dudnił mu głos księdza. I nagle przypomniał sobie, że już raz tak z Blondynem jechał przez Berlin w deszczu. Było to w 2011 roku. W opuszczonej romskiej kamienicy w dzielnicy Neukölln odkryto wtedy zmasakrowane ciało niejakiego Franka Derbacha, pracownika Urzędu do spraw Materiałów Stasi. To właśnie wtedy zdał sobie sprawę, że jako szef z kryminalnej jest tylko biernym świadkiem wydarzeń, a Blondyn głównym rozgrywającym. Czuł, że jego awans na prezydenta berlińskiej policji miał być nagrodą za kolejne lata współpracy i milczenie w sprawie Derbacha. Teraz było mu to na rękę. Niczego już nie chciał, niczego nie oczekiwał. Wszystko, co miał osiągnąć, osiągnął. Kilka miesięcy przed emeryturą nie życzył sobie sprawy Jezusa ukrzyżowanego w berlińskiej katedrze. Najprawdopodobniej Blondyn znów chciał użyć go w charakterze przykrywki. Proszę bardzo, Tschapieski nie miał nic przeciwko temu! Jeszcze niedawno protestowałby, wściekał się, ale dzisiaj chciał mieć już tylko święty spokój. Rzucił okiem na cyfrowy zegar w samochodzie.

 
Wesprzyj nas