W RPA naukowcy dostrzegają dziwne zjawisko. Wskutek ekspansji nieznanego wirusa ludzie zaczynają się zmieniać. Nikt nie wie, jak powstrzymać rozprzestrzeniającą się mutację. Wstrząsający thriller naukowy obnażający spektrum ludzkich strachów.


ErectusPrzerażona wizją upadku cywilizacji ludzkość popada w panikę. W Nowym Jorku, Paryżu czy Genewie bandy zainfekowanych desperatów szerzą coraz większy chaos…

Ludzkość wyniszcza nieznana choroba.
Co to za wirus?
Co kryje się za przerażającą pandemią?

Francuska badaczka, Anna Meunier, rozpoczyna wyścig z czasem, by zrozumieć działanie wirusa i powstrzymać regres ludzkości.

Tymczasem świat walczy o przetrwanie – słabsi się jednoczą, aby silniejsi nie doprowadzili do ich zagłady…

 
Xavier Müller
Erectus
Przekład: Grażyna Majcher
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 29 lipca 2020
 
 

Erectus


Przyroda się nie cofa; nie tworzy ponownie tego, co zniszczyła, nie wraca do formy, którą roztrzaskała. W nieskończonej liczbie możliwości, jakie przyniesie przyszłość, nie natkniecie się dwa razy na tę samą ludzkość ani na tę samą florę, ani na tę samą faunę.
Edgar Quinet, 1870

PROLOG

Prowincja Mpumalanga,
Republika Południowej Afryki, 13 czerwca

Petrus-Jacobus Willems właśnie miał rozpocząć ostatni obchód, kiedy włączył się alarm i brutalnie wdarł się w senne rozleniwienie letniego dnia. Dźwięk był wysoki, świdrujący, niemal nie do wytrzymania. Suczka Szaka zawarczała i zaraz zaczęła jękliwie popiskiwać. Po jej grzbiecie przebiegały dreszcze, lecz, co dziwne, zamiast rzucić się ku źródłu zagrożenia, jak zwykła robić, cofnęła się i strażnik musiał szarpnąć za łańcuch, by przywołać ją do porządku.
Omiótł budynek spojrzeniem. Za oknami pierwszego piętra wściekle migało czerwone światło. Najwyższy poziom alarmu, pomyślał, wciąż stojąc nieruchomo. Od kiedy zaczął tu pracować, czyli od pół roku, po raz pierwszy coś się wydarzyło, poczuł więc, że ogarnia go podniecenie. Instrukcja na wypadek alarmu była jasna: po opuszczeniu budynku przez personel zamknąć wszystkie drzwi, nie próbować dostać się do środka, następnie zabezpieczyć kłódką bramę zewnętrzną i się oddalić. Nic ponadto.
Drzwi wejściowe gwałtownie się otworzyły. Wyłonili się z nich trzej mężczyźni w kitlach i z maskami ochronnymi na twarzy. Szybkim krokiem skierowali się na parking za budynkiem laboratorium. Następnie wyszła kobieta. Zapłakana. Petrus-Jacobus podszedł do niej, starając się zachować spokój, by jeszcze bardziej jej nie zdenerwować.
– Czy mogę pani pomóc?
Potrząsnęła głową, ciężko dysząc, jakby brakowało jej powietrza. Gdy brama wjazdowa otwierała się powoli, Petrusa-Jacobusa doszedł dźwięk giętej blachy. Spojrzał w tę stronę. W pośpiechu dwóch laborantów najechało na siebie. Co za bałwany! Wzniósł oczy do nieba, zniesmaczony ich głupotą, i zwrócił się ponownie ku zalanej łzami kobiecie, lecz ta już biegła w stronę zakurzonego forda.
Podczas gdy uruchamiała silnik, zauważył, że pod drzewami stoją jeszcze dwa samochody: jednym z nich był jego własny pick-up, który nabył za psie pieniądze w zamian za „specjalną przysługę”. Szaka krótko szczeknęła, protestując, więc ponownie szarpnął łańcuchem, by ruszyła z miejsca. Na progu laboratorium ukazał się doktorek. Blady, z zaczerwienionymi, wybałuszonymi oczami. Przez pół roku Petrus-Jacobus zamienił z nim raptem pięćdziesiąt słów, ale to ten facet był kierownikiem i do niego powinien się zwracać w razie kłopotów.
– Co się dzieje?
– Niech pan nie pyta, tylko wszystko pozamyka i odjedzie.
– A co z Andriesem? Mam na niego zaczekać?
Andries Joubert był drugim strażnikiem dziennym, człowiekiem małomównym i dokładnym jak szwajcarski zegarek.
– Nie ma potrzeby. Zrozumie, jak zobaczy zamkniętą bramę. Albo do niego zadzwonię. Niech pan już idzie.
– A alarm ma tak wyć?
– Kurde… To automat! Rusz się pan wreszcie!
Mężczyzna obrócił się na pięcie i rzucił biegiem na parking. Wsiadłszy do przebojowego kabrioletu, ruszył z piskiem opon, wzbił przy tym obłok kurzu, który zaczął opadać na strażnika i jego psa.
Alarm wciąż zawodził, lecz ten piskliwy dźwięk wydawał mu się teraz mniej agresywny. „Rusz się pan wreszcie”, powiedział doktorek. Petrus-Jacobus nie znosił tego typka… Rozwarte na oścież pancerne drzwi budynku zapraszały do środka. Otwierało się je za pomocą kodu, którego nie potrafił rozgryźć. Pierwsza okazja od sześciu miesięcy. Jedyna okazja, pomyślał. Zawahał się. Wyglądało na to, że Szaka przestała wydziwiać. Czym ryzykuje? Laboratorium znajdowało się w niezamieszkanej okolicy, specjalnie tak wybrali, a Andries miał się pojawić dopiero za pół godziny, jeśli w ogóle się pojawi, bo może już go powiadomili. Następna okazja nie nadarzy się prędko.
Rozejrzawszy się dookoła, strażnik postanowił wejść. Szaka grzecznie szła u jego nogi, ale wyczuwał jej niechęć.
– Spoko, malutka, zajrzymy tylko i się zmywamy.
Kiedy przemierzał wyłożony białymi kafelkami korytarz, doszły go pierwsze krzyki, przerywane odgłosem uderzeń, jakby ktoś usiłował rozwalić ścianę. Powietrze zdawało się drżeć od hałasu. Petrus-Jacobus pomyślał, że może powinien zawrócić, ale zaszedł już tak daleko, zresztą wiedział przecież, że trzymano tu zwierzęta. Miał pewność, bo podpatrzył z pół tuzina dostaw. Właściwie dobrze, że słychać wrzaski, dzięki temu wie, dokąd iść.
Niemniej czuł się nieswojo i przyspieszył kroku. Taka wspaniała okazja, może zarobi na niej tyle, że wystarczy na luksusowe wakacje albo na nową strzelbę, taką, jaką sobie fundnął Gus, kumpel od polowań. Co dziwne, potulność Szaki potęgowała jego determinację. Ten boerboel poszedłby za nim do piekła… A póki miał go przy sobie, nie musiał niczego się lękać.
Wrzaski, a wraz z nimi piżmowa woń, dochodziły przez szeroko otwarte skrzydła drzwi, których najwyraźniej nie zamknęli spanikowani laboranci. To tutaj znajdowały się zwierzęta. Petrus-Jacobus zauważył żółto-czarny znak sygnalizujący niebezpieczeństwo oraz potężny zamek magnetyczny, potem dostrzegł w głębi sali drugie pomieszczenie, do którego wiodły następne otwarte na oścież drzwi, oraz żelazne schody. Małpy, a była ich dobra dwudziestka, przebywały zamknięte w klatkach. Kapucynki, gibony, babuiny i trzy koczkodany zielone, wszystkie na pół oszalałe z przerażenia. A także szympans, przedstawiciel gatunku objętego zakazem wykorzystywania do eksperymentów. Mniejsza o legalność!
Petrus-Jacobus przyjrzał się mu okiem znawcy, nim postanowił do niego podejść. Był jedynym zwierzęciem, które nie wrzeszczało, i to przesądziło o jego wyborze. Powinien wziąć z samochodu sprzęt, siatkę lub kosz, ale już zmarnował dość czasu, nie mógł więc teraz zawracać. Pogrzebał w kieszeniach polowych spodni, wyciągnął skórzane rękawiczki, z którymi się nigdy nie rozstawał. Ich gruba skóra skutecznie zabezpieczała przed ugryzieniem.
Klatka była zamknięta na zwyczajną zasuwkę. Ostrożnie uchylił okratowane drzwiczki. Zwierzę zmierzyło go wzrokiem, apatyczne. Musieli podać mu jakieś środki. Wsunął rękę do środka i delikatnie przysunął szympansa do siebie. Zwierzę nagle jakby się obudziło, odepchnęło go i wyskoczyło na zewnątrz, na wyłożoną kafelkami podłogę. Jednak gdy zauważyło psa, znieruchomiało. Szaka głucho zawarczała i zebrała się w sobie, gotowa do ataku.
– Spokój, Szaka! Siad!
Boerboel nie słuchał go i stał na sztywnych łapach przed małpą, która zaczęła gwałtownie kołysać się na tylnych nogach, wydając z siebie serię krzyków.
Wydarzenia potoczyły się szybko. Szympans rzucił się do przodu, suce wyrwał się jęk, który przeszedł we wściekłe ujadanie. Petrus-Jacobus nie zdążył rozdzielić zwierząt, a już było po wszystkim.
– A niech to, małpa cię ugryzła!
Szympans schronił się na metalowej szafie i zaczął histerycznie zawodzić. Dopiero w tej chwili strażnik uświadomił sobie, że alarm ucichł i uwięzione w klatkach małpy przestały krzyczeć. Wszystkie patrzyły w jego stronę, jakby zafascynowane walką, która właśnie się zakończyła.
No nie, głupio byłoby wyjść z pustymi rękami, zwłaszcza teraz, gdy cała menażeria się uspokoiła! Szympans pozostanie na szafie, jeśli nikt go nie będzie atakował. Zresztą kapucynkę łatwiej będzie spieniężyć.
Obserwując kątem oka metalową szafę, Petrus-Jacobus zdecydował się na samca, na którym nie było żadnych widocznych śladów złego traktowania. Otworzył klatkę, chwycił małpę ze zdwojoną ostrożnością, lecz zwierzątko przytuliło się do niego i schowało główkę w fałdy jego kurtki.
– Zmywamy się!
Szaka tylko na to czekała, aż jęknęła z niecierpliwości. Niemniej strażnik zadał sobie trud zamknięcia za sobą drzwi, aż usłyszał trzask zaskakującego magnetycznego zamka. Niech inni radzą sobie z szympansem, to już nie jego problem!
Biegł w kierunku wyjścia, podążając za suką. W długim korytarzu cisza sprawiała przygnębiające wrażenie i ten brak dźwięków wydał mu się gorszy niż wcześniejszy hałas. A wszystko dla jednej kapucynki… Gdyby nie panika, przeszukałby salę w głębi. Może tam trzymali płazy, które jeszcze łatwiej sprzedać.
W chwili gdy wypadł na dwór, całe napięcie gwałtownie opadło i poczuł tak wielką ulgę, że musiał zatrzymać się, by złapać oddech. Szaka otrząsnęła się energicznie i krótko szczeknęła, z pyskiem zwróconym w stronę parkingu, najwyraźniej sygnalizując, że śpieszno jej opuścić to miejsce. Trzeba będzie obejrzeć ranę psa. Ugryzienia małp mogą być niebezpieczne, choć szanse na to, by szympans zaraził się wścieklizną w laboratorium, wydawały się małe. To strach wywołał jego agresję.
Willems włożył małpkę do kosza i wpuścił Szakę na tył pick-upa, po czym zawrócił i zamknął drzwi wejściowe, jak mu nakazano, na klucz niezależny od kodu. Zdaniem doktorka dwa zabezpieczenia są lepsze niż jedno. Petrus-Jacobus zastanawiał się, po co ich tyle. W laboratorium nie było nic cennego, same drzwi i zamki. Przy odrobinie szczęścia po całym zamieszaniu dostanie kilka dni wolnego, więc zyska czas, by pozbyć się kapucynki. Małpa będzie mogła wyjechać z następnym ładunkiem. W tym bajzlu nikomu do głowy nie przyjdzie, by jego oskarżać.
Z wnętrza budynku dobiegł łomot, prawdopodobnie odgłos przewracającego się metalowego sprzętu. Szafy? Zabrzmiały przenikliwe krzyki, co spłoszyło kilka ptaków, które wzbiły się w powietrze. Z pewnością szympans otworzył jakąś klatkę i uwolnił pobratymca… Ale to nie problem strażnika.
Petrus-Jacobus uruchomił silnik i ruszył, nagle zaczęło mu się spieszyć do domu. Wypije piwko i potem opatrzy ranę Szaki. Albo na odwrót.

– I –
PIERWSZE OBJAWY

– 1 –
Pretoria, 10 lipca

Cathy Crabbe szykowała się do wyjścia, kiedy zauważyła paczkę na ceramicznym blacie, przy którym pracowała. Ktoś musiał ją tam położyć, gdy zbierała swoje rzeczy. Westchnęła, poirytowana. Czy nie mogliby przechować przesyłki w recepcji albo przekazać innemu pracownikowi? Od niepamiętnych czasów nie widziała światła dziennego, a w chwili, gdy miała rozpocząć zasłużony długi weekend, ktoś jej podrzucił ekstrarobotę!
Czterdziestoletnia Cathy, szefowa jednostki badawczej zoonozów, czyli zakaźnych i pasożytniczych chorób zwierząt, była pracoholiczką. Od jej dość wysokiej i wysportowanej sylwetki biła skuteczność i energia. Wszyscy w laboratorium wiedzieli, że to wrażenie nie jest złudne, i niektórzy wykorzystywali ten fakt, by powierzać jej pilne zadania! Teraz jednak nie ustąpi, analiza poczeka na jej powrót. Chwyciła paczkę, wsunęła do lodówki przeznaczonej na próbki czekające w kolejce i zatrzasnęła za sobą drzwi, dumna ze swojej determinacji. Nareszcie wakacje! Następnego dnia bladym świtem będzie na lotnisku i samolot uniesie ją ku stokom Gór Smoczych, wspaniałego łańcucha górskiego ciągnącego się wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża kraju.
Postanowiła jednak, że przed wyjściem zajrzy jeszcze do zwierzętarni, aby pożegnać się ze swoim laborantem. Przy okazji powie mu o paczce. Mike Jones był cennym współpracownikiem, prawie tak pracowitym jak ona, i choć jeszcze studiował i miał za sobą nietypową karierę, to okazał się bardzo obiecujący. Po kilku miesiącach pracy stał się jej wszechstronnym pomocnikiem, zastępcą i sekretarzem.
Babuiny właśnie zostały nakarmione i przywitały ją chóralnym wrzaskiem, który przewiercał bębenki. Zwykle Cathy nie zwracała na to uwagi. Najwyższy czas odpocząć od pracy i jej morderczego rytmu. Na drzwiczkach klatek umieszczone były kartoniki z nazwą patogenu, który krążył we krwi zwierzęcia. Odruchowo zerknęła na kartonik z czynnikiem chorobotwórczym jednej z samic.
Laborant ledwo odwrócił głowę, gdyż był skupiony na swoim małym protegowanym, gibonie o czarnej sierści ze wspaniałymi białymi bokobrodami, wyglądającymi jak człowiecza broda.
– Mike, wychodzę. Nie biorę ze sobą komórki. W razie nagłej potrzeby skontaktuj się z Bobem i radźcie sobie beze mnie, dobrze?
– A jeżeli wybuchnie epidemia, to co mamy robić? – zażartował laborant.
– Mam to gdzieś, twój problem. Ebola, tsunami albo Nagroda Nobla, nie ma mnie dla nikogo! Jadę na trekking bez komórki, bez zasięgu, wymarzone wakacje!
– Nie ma sprawy, Cathy, jeśli jest tutaj ktoś, kto naprawdę potrzebuje się odstresować, to właśnie ty. Ale zanim wyjdziesz, rzuć okiem na tego małego cwaniaka!
Włożył z powrotem gibona do klatki, zamknął drzwiczki i podał mu długopis, po czym obserwował zwierzę ze źle skrywanym rozczuleniem. Ta małpa, nim została przejęta przez weterynaryjne służby celne, mieszkała z ludźmi i najwyraźniej była dobrze oswojona. Nie powinna być tutaj, wśród zwierząt doświadczalnych… Jednak Mike nie dzielił się z nikim tą refleksją. W tym miejscu nie należało obnosić się ze zbytnim sentymentalizmem. Wrażliwość tego rodzaju nie była mile widziana w kręgach naukowych, zwłaszcza od kiedy komanda obrony praw zwierząt zaczęły infiltrować laboratoria i kręcić wideo, które następnie robiły dużo szumu w sieci.
Sprawnym ruchem, najwyraźniej dobrze wyćwiczonym, małpa uniosła długopisem zasuwkę i otworzyła drzwiczki. Odzyskawszy wolność, wyciągnęła rękę po nagrodę. Kiedy zaś dostała banana, z poważną miną zaczęła go obierać.
– Nie jestem pewna, czy to jest dobry pomysł, Mike. A jeśli ucieknie?
– Ale wkrótce ma zostać zwolniona, tak?
– Niewątpliwie, ale nie o to chodzi. Zresztą wiesz, co myślę o takich sympatiach.
– Wiem, ale… Kanzi jest wyjątkowy, sama powiedz.
– Nie bardzo.
Mike wolał nie nalegać. Szefowa była miła, choć w pewnych granicach, bardzo poważnie podchodziła do regulaminu. Zamknął ponownie klatkę i zawiązał na zamku sznurówkę.
– Zgoda. A co do rzeczy wyjątkowych, przed chwilą się z kimś rozminęłaś.
Cathy, już nieobecna duchem, zapytała dla porządku:
– Ach tak, z kim?
– Ze starym Danym Abikerem. Bardzo chciał się z tobą spotkać.
– Dany Abiker, kierownik schroniska w Parku Narodowym Krugera?
– Właśnie on.
– Czego chciał?
– Przyniósł próbki.
– Cholera! To ty położyłeś paczkę na moim stole?
– Tak. Nie powinienem, wiem, ale mówiąc szczerze, zapomniałem o twoim wyjeździe. Co tylko dowodzi, że pracujesz za dużo.
– W sumie lepiej, że to ty ją położyłeś. Któreś ze zwierząt jest chore?
– Tak.
– Czy podał jakieś szczegóły?
– Nic więcej nie powiedział.
Cathy, rozdarta między chęcią ucieczki a poczuciem obowiązku maniakalnego badacza, poszła na kompromis i postanowiła sprawdzić, jak pilne jest zbadanie próbek. Dany Abiker odwalał mnóstwo świetnej roboty w schronisku parku Krugera, Wildlife Center, i nie mogła zawieść go w potrzebie. Winna mu była chociaż weryfikację.
– Dobrze, zerknę na to.
– Przykro mi, nie chciałem opóźniać twojego wyjścia.
– Nie ma sprawy, zabierze mi to góra pół godziny.
Mike odprowadził ją spojrzeniem do drzwi i raz jeszcze pogratulował sobie w duchu, że może z nią pracować. To osoba, od której najwięcej się nauczył, od kiedy zaczął zajmować się pracą badawczą, a także dla której był gotów do największych poświęceń. Należała obecnie do najbardziej skutecznych i utalentowanych naukowców, a na dodatek nie miała nic przeciwko dzieleniu się swoim doświadczeniem, czego nie można powiedzieć o wszystkich badaczach… Tak, doprawdy dopisało mu szczęście, że trafił do niej.

*

W pudełku z polistyrenu stary Dany umieścił dwie próbówki z krwią, ręcznie zapisaną karteczkę i kopertę.

Cathy, czy może Pani to wszystko przebadać? Krew została pobrana od ciężko chorego słoniątka, które cierpi także na anomalię anatomiczną, raczej zdumiewającą, jak Pani sama zobaczy.
PS Moja córka prowadzi pensjonat kilka kilometrów stąd. Czeka tam na Panią miejsce, jeśli wciąż ma Pani ochotę odwiedzić moje schronienie dla zwierząt!

W kopercie znajdowało się kilka zdjęć chorego zwierzęcia. Anomalia była doskonale widoczna. Słoniątko miało cztery kły. Pod pierwszą ich parą, normalną, wyrastała z dolnej wargi druga, krótsza. Zwyczajna deformacja genetyczna, stwierdziła Cathy, gdy minęło zaskoczenie. Bardziej ją zaniepokoiły zaropiałe rany tworzące bruzdy na skórze. Przejrzała w pamięci listę schorzeń mogących wywołać takie uszkodzenia. Gorączka krwotoczna spowodowana wirusem? Ten rodzaj infekcji, niezwykle rzadki u zwierząt, przekształcał skórę w komórkową paćkę. W najostrzejszych przypadkach, jak zarażenie wirusem Ebola czy Lassa, zwierzę umierało w ciągu kilku dni.
Starannie wykonała ten posiew krwi, wciąż usiłując zwalczyć przykre wrażenie, jakie odniosła. Nie ma co wyciągać pochopnych wniosków. Jeżeli słoniątko cierpiało na deformację genetyczną, mogło chodzić o coś innego, jakąś stosunkowo niegroźną komplikację… W każdym razie dyrektor parku był na tyle doświadczony, że z pewnością już odizolował zwierzę!
Kiedy już przygotowała hodowlę, zeszła do Mike’a, by przekazać mu instrukcje.
– Wykonałam posiew krwi z próbek Dany’ego Abikera. Zrób badanie na obecność wirusów i przeciwciał, potem wstrzyknij to jednej z małp i po moim powrocie zobaczymy, co to daje.
Młody mężczyzna nie odpowiedział, tylko spuścił głowę. Westchnął czy może załkał.
– Co ci jest? Coś ci nie pasuje?
– No bo…
Rzucił okiem na klatkę z Kanzim i wyrzucił z siebie:
– Wszystkie inne już biorą udział w testach. Pozostaje tylko on…
– Rozumiesz teraz, przed czym cię przestrzegałam? Nie możemy sobie pozwolić na luksus przywiązywania się do naczelnych, nie tutaj! Dobrze się nimi opiekować, oszczędzać je w miarę możliwości, tak, ale są granice, które ty przekroczyłeś, gdy wybrałeś tego gibona na swojego protegowanego.
Mike skinął głową, przywołując na twarz dzielny uśmiech. Wyglądał jak zbesztane dziecko.
– Wiem… Możesz mi powiedzieć, o jaki szczep chodzi?
– To krew pobrana od chorego słoniątka.
Cathy złagodniała, nagle wzruszona jego nieszczęśliwą miną.
– Nie martw się, zasadniczo nie powinno być problemów. Nie sądzę…
Zasadniczo… Laborant zaczekał, aż przełożona wyjdzie, i wykrzywił twarz w grymasie. Nic nie mógł zrobić, by zaoszczędzić tego Kanziemu, a na dodatek niebezpiecznie się odsłonił. Do licha! Czemu nie trzymał gęby na kłódkę?
Westchnął, wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę klatki, udając nonszalancję, by nie zaniepokoić gibona.
– Nie martw się, staruszku. To pochodzi od słonia, zresztą słyszałeś, co powiedziała szefowa! Z pewnością nie złapiesz jego ogromnego wirusa!

 
Wesprzyj nas