Okrzyknięta „pierwszą węgierską powieścią #MeToo” i uhonorowana Nagrodą Literacką Unii Europejskiej, jest „Magnetyczna góra” przede wszystkim wnikliwą diagnozą społeczną Węgier dekadę po transformacji.


Magnetyczna góraObraz społeczeństwa, podzielonego od stulecia na dwa skonfliktowane ugrupowania – konserwatystów związanych z klasą ludową, i miejskich liberałów – zostaje nakreślony na przykładzie losów głównych bohaterek: pochodzącej z proletariackiego osiedla Békásmegyer studentki Réki oraz wywodzącej się z budapeszteńskiej inteligencji Enikő, która prowadzi na uniwersytecie zajęcia z krytyki feministycznej.

“Magnetyczna góra” to powieść psychologiczno-obyczajowa o byciu kobietą w świecie rządzonym przez mężczyzn, krytyka zmurszałego systemu akademickiego, a do tego narracja ciążąca od realizmu ku surrealizmowi – to magnetyzm, któremu nie sposób się oprzeć.

Réka Mán-Várhegyi, ur. w 1979 r. w Rumunii, gdzie spędziła dzieciństwo. Po upadku reżimu komunistycznego w 1990 r. przeprowadziła się na Węgry, a od 1992 r. ma węgierskie obywatelstwo. Studiowała nauki społeczne, specjalizując się w etnologii i badaniach nad mniejszościami. Pracuje jako redaktor książek dla dzieci. Jej pierwszy zbiór opowiadań Boldogtalanság az Auróra-telepen (2014, polski tytuł: Nieszczęście na osiedlu Aurora) został przez krytykę okrzyknięty niezwykle dojrzałym debiutem. Ma w dorobku dwie książki dla dzieci i jeden tytuł dla młodych dorosłych. Jest laureatką Nagrody Literackiej JAKkendő (2013), Stypendium Literackiego Horvátha Pétera (2015) i Nagrody Literackiej Déry Tibor (2018). Jej ostatnią powieść Magnetyczna góra(Mágneshegy, 2018) wyróżniono Europejską Nagrodą Literacką. Mieszka w Budapeszcie.

Réka Mán-Várhegyi
Magnetyczna góra
Przekład: Elżbieta Sobolewska
Wydawnictwo Biuro Literackie
Premiera: 22 lipca 2020
 
 

Magnetyczna góra

1.

Bohaterów tej opowieści poznałam na konferencji, którą zorganizowano w jednym z węgierskich miast. Trwa ciepłe majowe popołudnie roku 2000. Jesteśmy w mieście na wschodzie Węgier, konferencja odbywa się w reprezentatywnym miejscu na głównym rynku, być może to tamtejszy ratusz. Nieopodal głucho biją dzwony, wyglądam przez okno znajdujące się za moimi plecami, widzę kwitnące w ogrodzie gnidosze, portulaki, malwy i oleandry.
W długiej sali o kształcie prostokąta stoi dwadzieścia rzędów krzeseł, wyczuwam, że nie powinnam szukać miejsca w pierwszych rzędach, dopiero przed kilkoma miesiącami dopuścili mnie do akademickiej społeczności socjologów i przede mną jeszcze wiele lat pracy, nim uda mi się pochwalić ważniejszymi osiągnięciami. Na razie nawet nie potrafię sobie wyobrazić, że pewnego dnia ja też stanę na podium i przedstawię wyniki swoich badań. Szkoda, że nie widzę wyraźnie twarzy. To dlatego, że nie noszę okularów. Mam je w torebce, ale zakładam tylko wtedy, kiedy muszę coś z daleka przeczytać, na przykład napisy w kinie albo to, co wykładowca pisze na tablicy. Ale na uczelni staram się siadać jak najbliżej.
Wykładowcami w dotychczasowych częściach konferencji byli bez wyjątku starsi mężczyźni. Sama nie wiem, skąd mam tyle odwagi, żeby półgłosem odezwać się do siedzących obok kolegów ze studiów i skomentować widoczne na konferencji nierówności w zakresie płci i wieku uczestników, zwłaszcza że o ile wśród studentów naszego kierunku kobiety stanowią mniej więcej sześćdziesiąt procent, o tyle wśród wykładowców jest ich dokładnie zero. Koledzy apatycznie pochrząkują, uprzejmie się uśmiechając, tylko jedna dziewczyna wykrzywia usta w grymasie, dając tym do zrozumienia, że wprawdzie się ze mną zgadza, ale według niej to śmieszne, żeby tak po prostu o tym mówić. Nie wiem, co ma do zaproponowania, dalsze milczenie czy wręcz przeciwnie, żebyśmy wreszcie coś z tym zrobili, tak czy siak, czuję się zawstydzona. Na długie lata zapamiętam twarz tej dziewczyny.
Przypominam sobie, że na przedpołudniowych wykładach jeszcze mogłam się skupić, potem zmógł mnie konferencyjny obiad – rosół z makaronem, paprykarz z kurczaka z kluseczkami i purée z kasztanów z bitą śmietaną – cisnęła mnie czarna spódnica, w której byłam na balu maturalnym i na egzaminie ustnym na studia, a biała koszula uciskała piersi.
Wykład zatytułowany Jak widzą siebie nawzajem Słowacy i Węgrzy wygłosił niski, kanciasty gość z Miszkolca, zaraz po nim terkotał jak maszynka autor wystąpienia zatytułowanego Teorie nacjonalizmów na przełomie tysiącleci, nie mogłam zrozumieć ani słowa.
– Te pieprzone matuzalemy nie potrafią nawet zaprezentować wykładu – stęknął ktoś siedzący blisko mnie. Fakt, większość z nich mówiła zbyt szybko, nie modulując głosu, po prostu czytali swoje wystąpienia z kartek. Pośpiech był zrozumiały, teksty są zazwyczaj dłuższe, niż wymaga tego rygor dwudziestu minut.
Kilka rzędów przede mną siedział Levente, ten, który od kilku miesięcy opowiadał wszystkim, że jest we mnie zakochany. Na zakończenie semestru obydwoje byliśmy najlepsi na roku, może od tego zapikało mu serce. Levente jest wysoki i wysportowany, ja jestem niska i gruba. W sumie nawet się lubimy. Czasami zapalimy w oknie papierosa, razem pójdziemy do bufetu czy gdzieś na kawę, albo na ławce w parku przed Muzeum obgadamy to, co usłyszeliśmy na seminarium czy wykładzie. Levente ma poczucie humoru, jest oczytany, zagląda do najważniejszych tygodników. Teraz co chwilę spogląda za siebie, wykrzywiając usta, daje mi do zrozumienia, co sądzi o wykładowcy. Levente nie bardzo mnie teraz obchodzi, mimo to wolałabym, żeby nie widział, jak zasypiam.
– Wpuście trochę tlenu, niech ktoś otworzy okno – odzywa się siedząca niedaleko nas kobieta, i jak gdyby czując, że jej pełen wyrzutu głos rozbija monotonię wykładu, ostatnie słowa wypowiada chrypliwym głosem. Nie sądzę, żeby mówiła do mnie, podobnie jak wszyscy bezradnie rozglądam się dokoła. W końcu jakaś mocno zbudowana dziewczyna podnosi się z miejsca, szuka klamki, z przodu sali milknie głos wykładowcy, widać, że tylko wtedy potrafi mówić, kiedy są na niego skierowane oczy wszystkich obecnych, kiedy nic a nic mu nie przeszkadza. Obserwujemy uchylające się okno, kilkoro z nas odsuwa się na bok, żeby skrzydło mogło się całkiem otworzyć.
Dwa żółte motyle, jak gdyby czekały, aż wpuścimy je do środka, wlatują do sali konferencyjnej. Słyszymy hałasy dochodzące z ogrodu, szum wody tryskającej z obracającego się węża. Nieopodal huczy fontanna. Czuję spokój w sercu. Już nie słyszę wykładowcy, powtarzam tylko w myślach: Réka, jesteś w dobrym miejscu. Oczyma wyobraźni widzę żywe obrazy. Brzeg jeziora latem, krzyczące dzieciaki, zapach gotowanej kukurydzy. W półśnie siedzę nad wodą na białym plastikowym krześle, nade mną falują na wietrze gałęzie wierzby płaczącej i sumaka octowca. Od strony szosy do jeziora zbliżają się starsi ludzie, kobiety w kostiumach kąpielowych i mężczyźni w kąpielówkach, na głowach mają kapelusze, chustki zawiązane na rogach w supły. Idą boso po kamienistej drodze, ich stopy już przywykły, ciała zbrązowiały od słońca, od kilkudziesięciu lat tutaj spędzają każde wakacje. Idą na plażę z uliczki obok, nie mają nawet ręczników, najwyżej kilka nadmuchiwanych zabawek plażowych, koło do pływania z kaczuszką, to dla ich wnuczka, i nadgryzionego zębem czasu dinozaura. Zbliżają się równym krokiem, przechodzą obok mnie, na ich twarzach nie widzę entuzjazmu, nie widać na nich nic, maszerują do wody.
Głowa mi opada i zrywam się z półsnu. Widzę, jak żółty motylek odrywa się od mojej spoczywającej na udach dłoni. Levente Vadkerti patrzy na mnie, kilku słuchaczy odwraca się w moją stronę. Czerwienię się. Jest mi gorąco.
Teraz stoi na podium pięćdziesięciolatek z Peczu, chyba już od dawna mówi. Jego temat to Chińczycy mieszkający na Węgrzech. Albo Ormianie. Przytacza dane, cyfry i procenty, mam wrażenie, że odczytuje kilka stron tabel. Według programu ktoś będzie teraz referował wnioski płynące z badań komparatystycznych prowadzonych nad hymnami, ale zmęczony naukowiec z Peczu ani razu nie wypowiada słowa „hymn”. Może ten od hymnu jeszcze nie przyjechał i w jego miejsce wystąpił ten od Chińczyków. Albo Ormian.
Upływa wiele minut, aż wreszcie dziękuje za uwagę i wraca na swoje miejsce.
– W tej części konferencji mamy jeszcze dwa wykłady – odzywa się moderator. Spogląda na zegarek i liczy. – Czterdziestominutowe opóźnienie! Teraz już naprawdę musimy pilnować czasu wystąpień; to ważne.
Na mównicy staje kobieta. Poznaję ją, w przerwie obiadowej stała przede mną w toalecie. Z zachwytem przyglądałam się jej ubiorowi, czekoladowobrązowemu żakietowi ze sztruksu, jaskrawoniebieskim spodniom, dżinsom w eleganckim wydaniu. Cudzoziemka – pomyślałam. Wszystkie czekałyśmy, a ona skubała sobie brwi. Zamszową torebkę trzymała pod pachą, w jednym ręku miała lusterko, w drugim pęsetkę. Obróciła twarz w stronę wpadającej przez okno smugi światła, a że torebka zsuwała się coraz niżej, przycisnęła ją udem do ściany, by uchronić przed upadkiem na ziemię. Kiedy skończyła z brwiami, z uwagą przyjrzała się efektom swego dzieła, potem zlustrowała włosy. Nasze spojrzenia spotkały się w lustrze. Odwróciła się do mnie, a ja zobaczyłam ze zdziwieniem, że ma czerwone oczy, fioletową, spękaną skórę w okolicy nozdrzy i zniszczoną, a przynajmniej sprawiającą wrażenie zmęczonej twarz.
W jedynej działającej toalecie już dawno umilkły odgłosy spuszczanej wody, zapanowała całkowita cisza, jak gdyby osoba, która, na co wszystko wskazywało, jeszcze przed momentem tam była, rozpłynęła się w powietrzu. Jednak chwilę później ta sama osoba puściła długiego bąka. Cieniutki, nieśmiały odgłos mówił, że kobieta z całej siły starała się powstrzymać, wtedy właśnie takie odgłosy brzmią nieprzyjemnie długo. Jak gdyby mały piesek zapłakał przez sen.
– Nie wytrzymam – odezwała się kobieta w żakiecie i dżinsach. Przesunęła po mnie wzrokiem, co odczułam tak, jakby to z mojego powodu była oburzona, jak gdybym to ja nie dawała jej skorzystać z ubikacji. Powiesiła torebkę na kaloryferze i delikatnie mnie odsuwając, pospieszyła do umywalki, po czym, jak gdyby zmieniła zdanie, zawróciła, ale tylko po to, żeby zabrać torebkę. – Idź przodem – powiedziała, znów mnie popchnęła, podeszła do umywalki i odkręciła wodę.
W końcu z ubikacji wyłoniła się kobieta, która puściła bąka. Z trudem wydostała się z kabiny, na ręku trzymała żakiet od kostiumu, torebkę, płaszcz i foliową torebkę z nazwą jednej z marek kosmetycznych. Może z powodu tej foliowej torebki albo wyprasowanego żakietu pomyślałam, że jest typem kobiety, która może przywiązuje dużą wagę do higieny, ale nigdy nie wyćwiczyła w sobie umiejętności koordynacji ruchowej, więc z latami pomieszczenia, które są nie tylko ciasne, ale też brudne, stanowią dla niej coraz większe wyzwanie.
– A czy ta druga ubikacja jest nieczynna? – zapytała mnie z pretensją. Oczywiście sądziła, że to ja jestem tą kobietą, która „nie może wytrzymać”.
– Tak. Jest nieczynna – odpowiedziałam. – Wisi kartka.
W kabinie zobaczyłam, że drżą mi ręce, jak zawsze, kiedy jestem spięta. Za drzwiami szumiała woda. Domyśliłam się po dźwiękach, że młodsza z kobiet polewa się od stóp do głów. Głęboko nabierając powietrza, jak gdyby zamierzała zanurkować, polewała się wodą, rozchlapywała ją i rozbryzgiwała wokół siebie. Przyszło mi na myśl, że osoba w czekoladowobrązowym żakiecie i lazurowoniebieskich dżinsach nie może wydawać takich pospolitych, bulgoczących dźwięków.
Zanim wyszłam z kabiny, starsza z kobiet już się ulotniła. Moja nowa znajoma wyciągnęła głowę spod kranu. W umywalce było pełno piany, butelka z mydłem w płynie leżała przewrócona. Kobieta ściskała marynarkę pomiędzy kolanami, jej torebka leżała na podłodze. Na dżinsach widniały mokre plamy.
– Umyłam sobie włosy – powiedziała. Musiała mówić do mnie, bo w łazience już nikogo nie było. – Nie znoszę, kiedy są tłuste.
– W końcu jest gorąco – odparłam po chwili.
Wycisnęła wodę z krótkich włosów i potrzasnęła głową jak zmoknięty pies. Krople wody rozprysnęły się po całej łazience. I po moim ubraniu. Zdziwiło mnie, że się tym nie przejęła.
Jeszcze kilka razy przeczesała włosy palcami, papierowym ręcznikiem otarła twarz, dekolt i dłonie, kolejnym wytarła się pod pachami.
– Trochę się denerwuję – powiedziała, odchodząc od umywalki. – Jest wolna.
A teraz stoi na podium. Już wyschły jej włosy, ułożone na jedną stronę wyglądają jak na wietrze.
– Temat mojego wystąpienia nie jest oczywisty – zaczyna. – Dlatego uważam, że powinnam wyjaśnić, skąd wybór takiego tematu, i przybliżyć wszystkim, o czym zamierzam mówić.
Czuję w niej jakieś nerwowe rozedrganie, mówi donośnym, ostrym głosem, każde słowo jest niczym wazon czy popielniczka rzucone w siedzących na sali słuchaczy. Nie napisała swojego wykładu, nie czyta z kartki, trzyma tylko w ręku zeszyt z notatkami, do którego będzie zaglądać podczas mówienia. Jak gdyby miała kłopot z tym, na co zwrócić największą uwagę, co podkreślić, a co w ogóle pominąć. W jej zdaniach mnożą się nadęte przymiotniki i przysłówki. Mówi już dziesięć minut, kiedy łapię się na tym, że nie mam pojęcia, o czym.
Siedzący obok mnie słuchacze coś szepcą między sobą, domyślam się, że wykład się im nie podoba. Drogi i bezdroża węgierskich badań nad antysemityzmem – czytam w programie. Kobieta nazywa się Enikő Börönd. Jest adiunktką na uczelni, na której studiuję. Jeszcze o niej nie słyszałam.
– Jak wiele osób twierdzi i jak już dziś – przerwa – słyszeliśmy od Béli, antysemityzm nie jest na Węgrzech uważany za coś, o czym należy głośno mówić, i tradycyjnie – przerwa – skłonne do niego grupy społeczne czują, że ich mniej czy bardziej antysemickich poglądów nie wypada głosić publicznie. Bardzo często, w bardzo wielu źródłach – przerwa – tak w pracach naukowych, jak i w gazetach, czytamy, że system odpornościowy znaczącej części społeczeństwa jest zaszczepiony przeciw antysemityzmowi.
Jak gdyby tylko dreptała wokół tematu. Nie wiem, czy chce przedstawić dowody na poparcie przytaczanych tez, czy też nie chce się z nimi zgodzić, to drugie o tyle wydaje mi się prawdopodobne, że każde ze zdań rozpoczyna z naciskiem i siłą. Mówi kilka słów i jakby zabrakło jej powietrza, robi przerwę. I zaczyna od nowa. Co jakiś czas się uśmiecha. Tym znaczącym uśmiechem daje do zrozumienia, że poruszana przez nią kwestia, której jedynie dotyka, nie wymaga wielu wyjaśnień, gdyż wszyscy obecni to rozumieją i wiedzą, co ma na myśli, że właśnie jest tak, a nie inaczej.
Nie trzyma się typowego dla większości wykładów powściągliwego naukowego stylu, używa potocznych zwrotów. Podoba mi się to, choć nie umiem ocenić, czy to celowy zabieg, czy też skutek niewystarczającego przygotowania.
– Z braku czasu nie będę przedstawiać szczegółów omawianej książki – przerwa – aczkolwiek to nader istotna kwestia. Jest bowiem mnóstwo przykładów tego rodzaju antysemityzmu – przerwa – setki. A nawet tysiące.
Wyciera nos i zmiętą papierową chusteczkę wciska pomiędzy kartki notatnika.
Moderator wstaje w połowie zdania, ma podkrążone oczy, jak ktoś, po kim dopiero teraz zaczyna być widać całodniowe zmęczenie, i wskazując na zegarek, przypomina, że zaraz upłynie czas przeznaczony na wystąpienie, musi się spieszyć. Enikő Börönd obiecuje, że teraz już przejdzie do istoty rzeczy, zamaszyście przerzuca kartki, papierowa chusteczka frunie w powietrzu, ale kogo to obchodzi, potrzebuje znaleźć notatki, które musi przedstawić w pozostałych do końca dziewięćdziesięciu sekundach. Zaczyna się wyścig z czasem.

Po niej znów zabiera głos mężczyzna. Metody antropologiczne w badaniach socjologicznych. Wykładowca jest adiunktem w katedrze socjologii. Jego też jeszcze nigdy nie widziałam. To już ostatni wykład, może dlatego słuchacze wyrywają się z apatii. Ożywiają się wszyscy, którzy jeszcze pozostali na sali. Socjolog jest mężczyzną w średnim wieku, ma na sobie beżową koszulę i beżowe spodnie, kolory zlewają się ze sobą, wygląda, jakby miał na sobie kombinezon. Zatrzymuję wzrok na jego wyjątkowo nieładnych, kanciastych ramionach. Robi mi się zimno, czuję obrzydzenie, choć mam świadomość, że reaguję tak, ponieważ mój biedny ojciec był nauczycielem wuefu i z głębokim przekonaniem głosił, że ludzie, po których ciałach widać, że nie uprawiali sportu, zasługują na potępienie. Ilekroć widział w telewizji otyłych polityków, anorektyczne aktorki czy niezdarnych prezenterów, zawsze rzucał następujący komentarz: „oni też mieli zwolnienie z wuefu”. Tak samo potraktowałby beżowego wykładowcę, a wraz z nim całe nauki społeczne reprezentowane przez takie oto ameby. A przecież ten człowiek w porównaniu do przygarbionych nauczycieli akademickich wydaje się ruchliwy, a nawet sprawny, często zmienia pozycję, w jakiej stoi, gorąco gestykuluje, fakt, że tylko dłońmi, podkulając łokcie i ramiona niczym dumny kogut. Kiedy mówi o ilościowych metodach badawczych, uśmiecha się jak nauczyciel, który powoli i z nieskrywaną satysfakcją wyjawia rodzicom cudownego aniołka, że owo oczko w głowie ich oszukuje, bo naprawdę to diabeł wcielony, który terroryzuje słabszych, i wcale nie jest taki mądry, jak im się wydaje. Część publiczności chichocze, co chwilę rozlega się głośny śmiech. Zapoznajemy się ze szczegółami prowadzonych w ostatnich latach badań, w których na podstawie odpowiedzi kilku tysięcy respondentów próbowano wyciągnąć wnioski co do poglądów całej populacji, a nasz wykładowca prezentuje przekonujące przykłady, że wnioski wysnuwane z takich badań mają co najmniej chwiejne podstawy. Po prostu nie da się tak skonstruować ankiet, żeby uniknąć nieporozumień. Jedyną rozsądną drogą jest praca w terenie, oczywiście nie w takim sensie, jak rozumieli to pojęcie ojcowie założyciele antropologii kulturowej, ale co dokładnie ma na myśli, tego w dzisiejszym wykładzie nie jest już w stanie omówić, niemniej w zeszytach pokonferencyjnych zamieści pełną treść opracowania, o ile oczywiście wydawca nie ograniczy objętości tekstu, który traktuje o tej kwestii.
– W ostatniej minucie wykładu, nie zagłębiając się w szczegółowe wyjaśnienia, wspomnę jeszcze o badaniach jakościowych oraz zaletach pracy w terenie, nad którymi warto, żeby zastanowili się koledzy przywykli do badań reprezentatywnych – mówi, ale wtedy z rzędów słuchaczy podrywa się młoda kobieta, potem druga, a potem kolejne, i wszystkie ruszają w stronę podium. Jeśli na sali ktoś wstaje ze swojego miejsca, wychodzi albo wchodzi, to zawsze stara się to robić bezgłośnie, żeby nie przeszkadzać pozostałym. Ale te dziewczyny zachowują się inaczej. Głośno proszą o wybaczenie osoby, pomiędzy którymi chcą się przecisnąć, pokasłują i pędzą naprzód, jak gdyby na podium nikogo nie było i to one miałyby wygłosić kolejny wykład. Kiedy już są na miejscu, dwie z nich stają po jednej, dwie po drugiej stronie wykładowcy. Mężczyzna na chwilę przerywa wymienianie zalet pracy w terenie, ale natychmiast wraca do tematu, choć pomiędzy jego słowami zdają się pobrzmiewać znaki zapytania. Cztery dziewczyny stoją w lekkim rozkroku naprzeciw publiczności. Niczym czterej rewolwerowcy w westernie na głównej ulicy miasteczka leżącego na Dzikim Zachodzie. Nikt nie pyta, po co to robią, jak gdyby coś jeszcze musiało się wydarzyć, by można było zwrócić im uwagę, że przeszkadzają wykładowcy. Nagle jedna z nich krzyczy. Właściwie to nie jest krzyk, ale waleczny wrzask. Po czym dziewczyny, te po jego prawej i te po lewej stronie, ściągają podkoszulki. Na ich ukrytych w stanikach piersiach widnieją napisy. Teraz już stoją w milczącym bezruchu, jakby czekały, aż siedzący w rzędach słuchacze wysylabizują lekko rozmazane litery, co z ostatnich rzędów stanowi wcale niełatwe zadanie, i wśród szeptów dochodzi do nas przesłanie, jakbyśmy sami czytali napisy. Na piersiach pierwszej z dziewczyn widnieje napis „MY”, na piersiach drugiej „JESTEŚMY”, na piersiach trzeciej „TYM”, na piersiach czwartej „TERENEM”. Wykładowca czeka z głową przekrzywioną na bok. Wreszcie spogląda na jedną z nich i pyta:
– Skończyłyście?
Na to dziewczyny z napisami na piersiach piszczą i puszczają się biegiem wokół podium, najpierw cicho, potem coraz głośniej coś skandując, nie wierzę własnym uszom, ale chyba naprawdę powtarzają: unga-bunga.
– Czego one chcą? – pyta ktoś siedzący obok mnie.

 
Wesprzyj nas