“Biała Jaskółka” to powieść z gatunku fantasy adresowana do młodzieży powyżej 12 roku życia. Autor zapewnia jednak, że również czytelnik dorosły może w tej historii znaleźć coś dla siebie.


Biała Jaskółka“Biała Jaskółka” to opowieść o czternastoletniej Julii Marzec, wychowance sierocińca, na którą niespodziewanie spada zadanie na pozór przerastające jej siły i zdolności. Dziewczynka podejmuje się jego wykonania, przeczuwając, że dzięki temu uda się jej odkryć własną tożsamość, poznać swoje pochodzenie i przeznaczenie. Warstwa fabularna to jednak tylko pretekst do ukazania problemów tkwiących o wiele głębiej.

W fabularnych ramach baśniowej wędrówki toczy się walka nie tylko o przetrwanie wyimaginowanej krainy, ale przede wszystkim o wartości nadrzędne – solidarność, szacunek dla mniejszości, przyjaźń, lojalność. Autor w sugestywny sposób odwołuje się do problemów współczesnego świata – na kartach książki znajdziemy kryzysy emigracyjne, kryzys klimatyczny, starania o przetrwanie tradycji i towarzyszących jej obrzędów.

Dajcie się zabrać w tę podróż na krańce świata, poznajcie Julię i pokochajcie ją, bo na to zasługuje.

Jacek Taran – absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, studia na Wydziale Filologicznym ukończył w 2001 roku. Współpracował m.in. z Tygodnikiem Powszechnym jako fotoreporter i dziennikarz. W jego kręgu zainteresowań znajdują się głównie sprawy społeczne związane z wykluczeniem, uchodźstwem, brakiem akceptacji. Od 2018 jest również nauczycielem akademickim – przedmiot „fotografia w komunikacji społecznej” na Wydziale Polonistyki UJ. Angażuje się w wolontariat związany z pomocą uchodźcom. Laureat nagrody Forum Oświaty Niepublicznej „Niezauważalni” za pomoc dzieciom w potrzebie. Pasjonuje się podróżami, fotografią, kinem i gotowaniem. Na stałe mieszka w Krakowie.

Jacek Taran
Biała Jaskółka
Wydawnictwo Nad Fosą
Premiera: 15 września 2020
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Biała Jaskółka


Rozdział 1
Polowanie na melony

W sierocińcu przy ulicy Burej każdy dzień zaczynał się tak samo.
Pobudka o szóstej i zimna podłoga pod bosą stopą. Potem obskurna i śmierdząca grzybem łazienka, do której dziewczęta schodziły do piwnicy po wąskich, starych schodach. Kamienną klatkę schodową wypełniały zwielokrotnione echa pierwszych, codziennych sprzeczek, złośliwych śmiechów, wyzwisk i szturchańców. Najgłośniej jednak przez ten poranny harmider przebijał się skrzekliwy głos wychowawczyni: „Szybciej, szybciej, sieroty niemyte, zafajdańce!” – jej nienawistne skrzeczenie niosło się przez wszystkie piętra starego, zaniedbanego budynku. Codziennie te same słowa. „Zafajdańce” – tak do nich mówiła.
Julia nie pamiętała tego momentu, kiedy po raz pierwszy trafiła do sierocińca. Podobno zakonnice znalazły ją w oknie życia, gdy miała zaledwie kilka miesięcy. Podobno nie miała żadnych papierów i nie udało się odszukać jej biologicznych rodziców, więc tak się też jakoś złożyło, że nie miała szczęścia i do rodziców adopcyjnych. Podobno dlatego, że nikt nie chciał tak rudego i piegowatego dziecka. Siostry dały jej na imię Julia, bo podobno tak samo miała na imię zakonnica, która pierwsza usłyszała dzwonek w oknie. Wszystko było podobno. Całe życie Julii było „podobno”. Ona sama też tak o sobie myślała – „Julia, która podobno żyje”.
W bidulu przy ulicy Burej była już blisko cztery lata i było to najgorsze miejsce ze wszystkich, w których dotąd mieszkała. Najgorsze miejsce w świecie Julii. Umieszczano tam dziewczynki, które skończyły dziesięć lat i nie miały szans na rychłą adopcję. A Julia na pewno ich nie miała. Zaliczyła już trzy takie nieudane próby – z jednej wróciła do sierocińca po niespełna tygodniu – i nic nie wskazywało na to, żeby w przyszłości ktoś miał się nią zainteresować na dłużej.
Jadalnia już od progu śmierdziała przypalonym grysikiem. Do plastikowych misek lądowała wystygnięta breja, polana jakąś różową mazią udającą konfitury. Julia właśnie siadała do stołu, kiedy poczuła mocne uderzenie w plecy – omal nie wypuściła miski z ręki. Za nią stała wyższa o głowę i cięższa o jakieś dwadzieścia kilo Wielka Marta, która trzęsła całą dziewczęcą społecznością sierocińca na Burej. To z Martą trzeba się było dzielić prezentami, pieniędzmi, papierosami i wszystkim, co mogło mieć tutaj jakąkolwiek wartość. Jeśli Marcie spodobała się jakaś rzecz, która była własnością jednej z dziewczyn – Marta po prostu ją sobie brała. Ona też ustalała zasady i kolejność korzystania z kibla oraz dyżury jego sprzątania. Chętnie wyręczały się nią wychowawczynie, gdy chciały wymierzyć komuś karę. Marta była w tym najlepsza.
– Gdzie mi się tu wpieprzasz z tym małpim ryjem?! – krzyknęła do Julii i podsunęła jej pod nos swoją miskę – Co to jest, rudzielcu? Skąd się to wzięło w moim żarciu?! – wykrzyczała w piegowatą i przerażoną twarz Julii. W jej misce zaś na samym wierzchu leżał długi, poskręcany, rudy włos. Idealnie pasujący do włosów Julii. – Ty szmato, przyjdę w nocy i ogolę ci te rude kłaki do łysa. Wszędzie się walają: pod prysznicem, w szatni, w kiblu. Wszędzie ta twoja małpia sierść.
– Weź moje, ja nie chcę tego syfu – powiedziała Julia i głośno odstawiła swoją miskę na stół przed Martą.
Marta była wyraźnie zaskoczona takim obrotem sprawy. Liczyła na awanturę, wręcz bardzo jej na niej zależało, bo znów cała uwaga skupiłaby się na niej i na tym, jak potrafi poniżyć młodsze dziewczyny. Marta to uwielbiała – rosła wtedy w siłę i dumę, bo nie miała w życiu niczego innego, z czego mogłaby być dumna. Było to o tyle łatwiejsze, że wychowawczynie rzadko ingerowały w konflikty między dziewczynami, a już nigdy w konflikty między Martą a pozostałymi dziećmi. One same chyba nawet trochę się jej bały.
Dziś się jednak nie udało. Dziewczyny zbite w ciasną grupę wokół Wielkiej Marty rozczarowane opuściły swoje telefony i przestały filmować całe zajście. „Ale padaka, szit z tego jakiś wyszedł. Trzeba było Rudą mocniej dojechać” – usłyszała Julia, kiedy oddalała się od zawiedzionych koleżanek. Nie czekała, aż minie otępienie spowodowane jej nieoczekiwaną reakcją – w końcu oddawanie komuś posiłku nie zdarzało się w bidulu zbyt często.
„Tępe dzidy” – pomyślała o nich Julia, gdy wychodziła z sierocińca, zarzucając na ramię swoją ukochaną płócienną torbę. Uszyła ją sama i samodzielnie ozdobiła na warsztatach plastycznych, na które szkoła zabrała swoich uczniów do muzeum w starej kopalni. Była już znoszona i trochę poprzecierana, czasami się pruła i trzeba było ją reperować, ale Julia i tak ją uwielbiała. Nosiła w niej książki i zeszyty. To była jedna z nielicznych rzeczy, które miała na własność. Nie pochodziła z darów, z drugiej ręki – jak wszystko inne, z czego mogła korzystać.
Do szkoły nie było daleko, z piętnaście minut spacerkiem. Stare kamienice z brudnych cegieł przecinały szare, nisko dziś wiszące niebo i patrzyły na ulicę szybami pstrokato ozdobionymi przez brzydkie szyldy i plakaty krzyczące o promocjach – „Kilo karpia już od 7 zł!”. Siąpiła marznąca mżawka i nie było dziś widoków na to, że grudniowe słońce chociaż na chwilę wyjrzy zza chmur.
Julia uważała szkołę za miejsce, w którym da się żyć. Akurat jej szkoła nie należała może do najlepszych w mieście i sporo w niej było „spadów” (tak nazywano osobników, których nie chciano już w żadnej innej placówce edukacyjnej), ale chodziło do niej wielu uczniów, z którymi od biedy można się było zaprzyjaźnić, w przeciwieństwie do dzieciaków z sierocińca. Julia lubiła też swoją szkolną wychowawczynię. Miała ciepły i miły głos. „Taki głos na pewno ma każda mama” – myślała Julia. Ale zaraz potem przypominała sobie, że sama wylądowała w oknie życia. „Zostawiła mnie, suka”. Ta druga myśl zawsze napawała Julię goryczą i sprawiała, że czuła w sercu zimny kawałek lodu, jak w tej baśni, którą kiedyś czytała im w szkole pani. W bidulu nikt czytał im żadnych baśni. W bidulu nikt nie zwracał się do dzieci ciepło i serdecznie. Dlatego Julia lubiła szkołę.
W szatni jak zawsze kotłowało się dzikie stado dzieci, które niczym ławice małych rybek poruszały się wąskim korytarzem. Grupki mieszały się ze sobą, opływały lub wchłaniały wzajemnie. Po rozczochranych fryzurach ślizgały się wąskie strugi bladego, zimowego światła, które wpadało przez półokrągłe okienka umieszczone pod sufitem. Było przez nie też widać buty przechodniów, a czasami jakiś ciekawski pies przystanął i gapił się w okno – nie wiadomo, czy zaglądał do środka, czy może patrzył na swoje odbicie w szybie. Przedostać się przez ów zalany tłumem rozkrzyczanych i biegających we wszystkich kierunkach dzieciaków korytarz na sam jego koniec, gdzie mieściły się boksy najstarszych klas, to każdego ranka było pierwsze, wcale niełatwe szkolne zadanie.
– Hej, głąby – powiedziała Julia do wgapionych w swoje telefony chłopaków, siedzących pośród wiszących, mokrych jeszcze kurtek.
– Cześć, Ruda – burknął któryś, nawet na nią nie patrząc, bo właśnie odkryli, jak przejść dalej w jakiejś arcytrudnej grze, którą rozkminiali od wielu dni. Julia tylko rzuciła na nich okiem. To byli Śliski, drugoroczny Nikodem i Kuba Odrzykrówek.
– Nie idziecie na WF? – spytała, odwieszając pośpiesznie swoje rzeczy na haczyk. – Zaraz dzwonek.
– Dzisiaj mamy WF z wami, bo nie ma Lagi, i wcale nam się nie spieszy wąchać wasze spocone tyłki – powiedział Śliski, a pozostali gruchnęli śmiechem.
Dziewczyna puściła zaczepkę mimo uszu, nie zamierzała się wdawać w żadne przepychanki. Poranne zajście z Martą zapewniło jej zastrzyk dobrej energii i dodało odwagi na cały dzień. Chłopcy nazywali swojego wuefistę Lagą, bo był informatykiem hobbystą i kiedy któryś z chłopców opóźniał grę, to wołał do nich: „Ej, ale macie lagi!”, albo: „Ej, Piotrusiu, Piotrusiu, ale masz laga!”. No i w ten sposób sam został Lagą. A że był chudy i wysoki jak każdy były koszykarz, to przezwisko pasowało do niego idealnie. Mimo złośliwej ksywy chłopaki lubili Lagę. Mówili często, że „Laga jest spoko” – co było wyrazem najwyższego uznania.
Sala gimnastyczna nie różniła się niczym szczególnym od setek innych sal gimnastycznych w całym kraju. Okna osłonięte ochronną siatką zazwyczaj przepuszczały dużo światła, ale dziś było go o wiele mniej. Po dwóch stronach tablice do koszykówki i kiedyś różnokolorowe, a teraz już wyblakłe i ledwo widoczne linie wymalowane na dawno nieodnawianym parkiecie. Na wprost okien ściana z drabinkami i stos materacy byle jak rzuconych w kącie. Nic specjalnego. Pomieszczenie dudniło od odgłosów wielu piłek odbijanych o ściany, sufit i podłogę. Latały po całej przestrzeni niczym w bębnie wielkiej maszyny losującej – od podłogi do sufitu, odbijały się od siatek na oknie, od tablic do kosza, wracały na podłogę lub lądowały w zwinnych rękach, by za chwilę wystrzelić w niewiadomym kierunku jeszcze mocniej. Były jak elektrony budujące atom, obserwowane pod mikroskopem szalonego naukowca.
Wnikliwy obserwator mógłby jednak zauważyć, że nie wszystkie one lecą tak zupełnie bez celu. Zobaczyłby, że pośród nich porusza się ktoś, kto próbuje uniknąć kontaktu z owymi kulistymi obiektami, a one uparcie znów zmierzają w jego stronę. Zobaczyłby, że jest to obdarzona burzą płomienistych włosów istota, która zwinnie się przemieszcza zarówno między piłkami, jak i między biegającymi innymi istotami ubranymi w jednakowe białe koszulki i granatowe spodenki. A te biegające stworzenia najwyraźniej próbowały w nią trafić!
Julia nie lubiła lekcji WF razem z chłopakami, bo zawsze znaleźli się tacy, którzy próbowali dokuczyć którejś z dziewczyn. Powodów nie brakowało i każdy był dobry – a to nie taka jak trzeba odzywka, a to pedalskie skarpety w dziwnym dla nich kolorze albo napis na koszulce, którego nie zrozumieli. Zwykle jednak chodziło o tak zwany wkład w staniku. Im był większy, tym częściej jego właścicielka musiała salwować się ucieczką. Chłopcy nazywali tę zabawę „polowaniem na melony”. Zaczynało się zwykle niewinnie. Rzucali piłką lekko, tak że można ją było złapać w biegu. Po chwili jednak podania stawały się coraz mocniejsze i padały z różnych stron – oczywiste zatem było, że nie chodzi o zwykłą zabawę.
Julia szybko zdała sobie sprawę, że dzisiaj to ona jest ofiarą. Nie wiedziała, dlaczego padło akurat na nią – była drobna i szczupła, więc jej piersi były jeszcze zupełnie niewidoczne, no i ubrała się całkiem normalnie – żadnych napisów ani kolorowych skarpetek. Niczym się nie wyróżniała. Oczywiście jeśli nie liczyć piegowatej twarzy i rudych włosów, no i tego, że jako jedyna z klasy nie znała swoich prawdziwych rodziców. Nigdy nie przybijała piątki z tatą, gdy wracał z pracy, i nie chodziła na zakupy z mamą. Nie było zatem w życiu Julii nikogo, kto mógłby się za nią wstawić, przyjść do szkoły ze skargą na złe zachowanie innych uczniów czy zbyt surowego nauczyciela.
Pierwszych kilka podań sprawnie przechwyciła i odrzuciła gdzieś przed siebie. Każde kolejne było coraz mocniejsze. Czuła, jak piłki wymykają się jej z rąk, jak wykrzywiają palce niezdolne do przejęcia tak silnego uderzenia. Poczuła też pierwsze piłki lądujące na jej plecach i głowie. Biegła jak oszalała między dzieciakami, nisko na nogach, by trudniej było ją trafić. Frotka utrzymująca dotąd jej włosy w jako takim ładzie zsunęła się i poleciała gdzieś w dół, zdeptana momentalnie nogami kolegów. Kaskada poskręcanych, rudych włosów rozsypała się jej po plecach i teraz, gdy powiewały za nią w biegu, wyglądała jak kometa, która straciła swoją orbitę i lata bezładnie po kosmosie szkolnej sali. Pochylona, pędziła na oślep, zręcznie lawirując, by zmylić przeciwnika, zasłonić się kimś przypadkowym i nie dać się trafić. Przy czym wraz z kolejnym i kolejnym bardzo mocnym uderzeniem piłki słyszała, jak zmienia się tonacja otaczających ją głosów. Nie były to już bezładne krzyki, ale regularny doping. Teraz oberwała w tył głowy, co wybiło ją z rytmu i niewiele brakowało, by się potknęła i upadła, ale w ostatniej chwili złapała kogoś za koszulkę i cudem odzyskała równowagę.
Udało jej się tym samym zmylić przeciwnika i odbiec nieco dalej. Odwróciła się, żeby zobaczyć, kto zrobił z niej sobie łowną zwierzynę. Żadna nowość – ta sama trójka co zwykle: spadochroniarz Nikodem, Kuba Odrzykrówek i Śliski Filip. Zresztą to ich spotkała kilka minut wcześniej w szatni. Śliski to nie było nazwisko, tylko ksywa nadana przez szkolną społeczność, z której właściciel wydawał się dumny i zadowolony. Za to Odrzykrówek było tak dziwacznym i rzadko spotykanym nazwiskiem, że nie trzeba było jego właścicielowi wymyślać żadnego dodatkowego przezwiska. A Śliski był śliski, bo zawsze był spocony i miał stale mokre, zimne jak ryba dłonie. W jego twarzy – w wybałuszonych oczach i wiecznie rozchylonych ustach z cieknącą śliną – też było coś rybiego. Śliski był odpychający nie tylko z wyglądu, ale też z charakteru. Nikt za nim specjalnie nie przepadał. Nie jest rzeczą trudną pokochać dobrotliwego brzydala lub rozczarować się człowiekiem pięknym, ale podłym. Niezwykle ciężko jest jednak polubić kogoś brzydkiego i niedobrego zarazem, takiego jak Śliski. Nikt tak naprawdę nie wiedział, jak to z nim było – czy był taki wredny, bo nikt go nie kochał, czy nikt go nie kochał, bo był wredny i zły? Mało kto też potrafił złapać rzuconą przez niego piłkę, bo zawsze była śliska i mokra. Uciekała z rąk i wywoływała obrzydzenie. Ale teraz, kiedy gonił Julię i pęd rozwiewał jego rzadkie, jasne włosy, a twarz szpecił wyraz wściekłości i wysiłku, wydawał się tak brzydki, że aż wzbudzał odruchową litość. Julia poczuła, że traci oddech, a jej nogi stają się coraz cięższe i powoli odmawiają jej posłuszeństwa. Już miała paść na materace, gdy ktoś wepchnął piłkę prosto w jej dłonie – nie zdążyła nawet zobaczyć, kto. Chwyciła ją więc mocno, przycisnęła do siebie i stanęła w miejscu. Szybko, jak w grze w koszykówkę, odwróciła się na pięcie, wbijając wzrok prosto w twarze goniących ją chłopaków. – Stop! – krzyknęła i wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń. – Mam dość. Koniec zabawy, wygraliście.
Goniąca ją trójka stanęła w miejscu jak rażona piorunem. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem – ofiara i jej oprawcy. Ucichły krzyki, nikt już nie odbijał piłek o podłogę czy ścianę. Zapanowała cisza jak makiem zasiał – rzadkie zjawisko na tej sali. Wszyscy zastygli w oczekiwaniu na to, co się stanie. Cała czwórka stała w milczeniu wewnątrz rozgorączkowanego kręgu gapiów.
– A co?! Pękasz, znajdo? – wycedził wreszcie szyderczo Śliski.
Julia wyciągnęła przed siebie piłkę, gotowa i na obronę, i na atak. Była przygotowana na wszystko, bo to, że to jeszcze nie koniec, stało się teraz więcej niż pewne. Słowo „znajda” zadźwięczało w jej uszach i głowie, jakby ktoś pociągnął zardzewiałym gwoździem o tablicę. „Znajda”. „Podrzutek”. „Makulatura”. Chociaż słyszała te obraźliwe słowa wiele razy, nigdy nie zdołała się na nie uodpornić. Nie umiała założyć na siebie tak mocnego pancerza, który byłby w stanie ją przed nimi uchronić. Zostawiały w niej rany głębsze i trwalsze niż te po żyletkach, którymi dziewczyny w sierocińcu cięły sobie ręce. Dobry nastrój, który towarzyszył jej parę minut temu w szatni, w jednej chwili prysnął jak kolorowa bańka, zostawiając po sobie jedynie gorzką pustkę.
– Po prostu znudziło mi się patrzeć na twój ośliniony ryj – powiedziała, akcentując powoli każde słowo i patrząc prosto w mętne i wodniste oczy Śliskiego. Powiedziała to na tyle głośno, że usłyszał ją każdy, kto był obecny na sali. Oczy Śliskiego zwęziły się na moment w szparki jak u szykującego się do skoku węża. Opanował się jednak i patrząc nadal na Julię, zrobił dziwną minę, która w jego zamyśle miała być ironicznym uśmiechem.
– Znudziło ci się? A co powiesz na to? – powiedział i odwrócił się do Nikodema. – Niki, dawaj.
Nikodem podał Śliskiemu coś, co wyglądało jak poszarpana, kolorowa szmata. Śliski wziął zawiniątko do ręki i rzucił nim w Julię. Jej mięśnie jeszcze pamiętały uniki, które musiała wykonywać, gdy uciekała przed piłką, i teraz też się wzdrygnęła, ale wytrwała w miejscu i złapała to coś lecące w jej stronę. Piłka wypadła jej z rąk i potoczyła się pod czyjeś nogi. Kiedy tylko poczuła pod palcami szorstką fakturę surowego płótna, tak dobrze jej znaną, natychmiast rozpoznała, z czym ma do czynienia. Rozsunęła dłonie szerzej, rozciągając pomiędzy nimi strzępy kolorowego materiału. Patrzyła na podarte i pocięte szmatki, na których dało się zobaczyć fragmenty kolorowego, abstrakcyjnego wzoru.
Tak – to była jej ukochana torba. Ta sama, którą kiedyś samodzielnie uszyła i ozdobiła na warsztatach plastycznych. Wąskie paski materiału zwisały teraz bezładnie między jej palcami. Jedyna rzecz, która należała tylko do niej od początku, teraz była zwykłym śmieciem. W tym samym momencie nabrzmiewająca od dłuższego czasu cisza wreszcie pękła. Wokół niej wybuchł gromki śmiech. I choć dochodził zaledwie z trzydziestu gardeł, w uszach Julii brzmiał jak śmiech wypełnionego po brzegi olimpijskiego stadionu. Tego było już za wiele nawet dla niej. Oczy zaszły jej łzami. Schyliła się, by pozbierać z parkietu to, co zostało z jej torby, ale tak naprawdę to chyba po to, aby nikt nie zauważył, że płacze. Wtedy ją dostrzegła. I przypomniała sobie, po co ściskała ją tak mocno pod pachą, kiedy przerwała gonitwę. Leżała nieopodal, koło czyjejś nogi, i nikt się już nią nie interesował. Porzucona piłka. Wystarczyło wyciągnąć rękę… Nie myśląc wiele, błyskawicznym ruchem poderwała piłkę z parkietu i jak dyskobol zakręciła się wokół własnej osi, rzucając nią z potężną siłą wprost w Śliskiego. Upojony zwycięstwem, przekonany o tym, że przeciwnik jest już na deskach, nie spodziewał się ataku. Rozpędzony, skórzany pocisk uderzył w sam środek jego rybiej twarzy. Julia widziała tę scenę, jakby ktoś wyświetlił jej film w zwolnionym tempie. Powolny lot piłki, przerażone i zaciekawione twarze gapiów, kilka telefonów w wyciągniętych dłoniach filmujących całe zajście. I wreszcie piłka dosięgnęła jego głowy – ta odchyliła się mocno do tyłu, a nos w zderzeniu ze skórzanym balonem stał się płaski i szeroki. Śliski chwycił się dłońmi za nos i zaczął krzyczeć. Wyglądał jeszcze gorzej niż zazwyczaj – krew, która zaczęła płynąć mu z nosa, rozmazała się po całej twarzy i spływała mu między palcami. Julia, sama przerażona tym widokiem, nie zdążyła zbiec, kiedy Śliski z dzikim okrzykiem rzucił się na nią i powalił na ziemię, mocno przygniatając ją swoim ciałem do podłogi. Jego pięści zaczęły walić na oślep, a stojący za jego plecami tłum wydał się z siebie przeciągły, radosny ryk.
Julia rozpaczliwie broniła się przed chaotycznymi i niecelnymi uderzeniami. Próbowała zrzucić z siebie napastnika. Zaślepiony wściekłością Śliski okazał się łatwym przeciwnikiem. Julii udało się bez większego trudu wyswobodzić spod jego ciężaru i role się odwróciły. Teraz to ona siedziała na nim i okładała go pięściami tak, że głowa latała mu bezładnie na boki. Tłum łatwo zmienia sojusze – zawsze trzyma z tym, któremu bliżej do zwycięstwa. Julia stała się w jednej chwili wykonawcą woli niemal każdego z klasy, bo trudno było znaleźć kogoś, komu Śliski nie zaszedłby za skórę. Kiedy siedziała na nim i tłukła pięściami po jego twarzy i klatce piersiowej, cała sympatia klasy była już po jej stronie. Niewiele widziała przez łzy, czuła tylko, jak serce wali jej pod żebrami, napędzając krew, która gotuje się w niej i pulsuje w skroniach, jakby chciała wyrwać się na wolność. Cała złość i nienawiść do świata, którą miała w sobie, w jednej chwili znalazła ujście, wyrwę w tamie i wylała się na twarz Śliskiego. Za okno życia, za tułaczkę po bidulach, za odrzucone adopcje, za Wielką Martę, za wszystko, co spotkało ją w jej krótkim, niespełna czternastoletnim życiu.
Nagle powietrze przeszył przenikliwy gwizd. Potem następny i następny, jeden po drugim. Głośny, nerwowy i bulgoczący wysoki ton nauczycielskiego gwizdka włączył się w ogólny rwetes. Przez stłoczony tłum ósmoklasistów przedzierała się potężna, kobieca postać odziana w obcisły dres z lycry. To była Skwara, ich wuefistka. Wysoka i tęga, mocno spalona w solarium na kolor przypieczonego boczku – tym właśnie zasłużyła sobie na swój pseudonim. Mimo że wyglądała ociężale, potrafiła być szybka jak błyskawica. Julia poczuła nagle, jak jakaś magiczna moc chwyta ją za koszulkę i podnosi wysoko w górę, tak że Śliski był już zupełnie poza zasięgiem jej ramion. Zaślepiona złością do niego i świata, nie usłyszała gwizdka, nie zwróciła uwagi na przejmującą ciszę, jak nagle zapadła, ani nie zauważyła nadejścia Skwary.
– Marzec! Julia Marzec! – krzyczała Skwara, ciągle trzymając mocno w dłoni poskręcaną koszulkę Julii i potrząsając nią na wszystkie strony. – Opanuj się, dziewczyno, uspokój się! – wrzeszczała. Trudno jednak się uspokoić, kiedy ktoś szarpie cię za koszulkę, jakby wyrywał marchewkę z grządki.
Śliski zaczął powoli zbierać się z parkietu. Jego twarz przypominała krwistoczerwoną miazgę. Wyglądał jak zgniły, nabrzmiały pomidor, a jego oczy zaszły siną opuchlizną. Wszędzie miał krew: na twarzy, na dłoniach, na podartej koszulce. Cały rozedrgany pochlipywał nerwowo i próbował ocierać nią twarz. Dopiero po chwili ktoś podał mu ręcznik.
– Coś ty narobiła! – krzyczała Skwara w jej ucho, nie przestając nią potrząsać. – Spójrz na niego, zobacz, jak on teraz wygląda. Mogłaś go przecież zabić, ty wstrętna, niedobra dziewucho!
Julia milczała. Julia Marzec – rzadko ktoś się do niej zwracał w ten sposób, używając pełnego imienia i nazwiska. Marzec – takie nazwisko wymyśliły jej siostry zakonne, które pierwsze się nią zaopiekowały. Marzec, bo właśnie w marcowy, chłodny i bardzo wczesny poranek włączył się w klasztorze alarm oznajmiający, że ktoś coś włożył do okna życia.

 
Wesprzyj nas